niedziela, 17 lutego 2013

5x poród (ostatni poród w Izbie Porodowej w Lędzinach)

Pięć porodów Kasi, każdy inny. 
Przecudna, pełna humoru opowieść, między innymi o ostatnim niestety, porodzie jaki miał miejsce w legendarnej Izbie Porodowej w Lędzinach. 
Dziękuję Kasiu z serca, że zechciałaś się z nami opowieścią podzielić <3

W zasadzie nie pamiętam skąd do głowy wpadł mi pomysł porodu domowego. Wydaje mi się, że to mój mąż przywlókł skądś tą ideę.
Już w pierwszej ciąży w którą zaszłam w kwietniu 2002 roku wiedziałam, że chcę rodzić w domu. Poszukiwanie lekarza, który zaakceptowałby mój wybór nie było zbyt czasochłonne, bo już w drugim odwiedzonym przeze mnie gabinecie znalazłam kobietę - matkę i ginekolog, bardzo przychylną takiej idei. Pozostawało znaleźć położną. Po kilku miesiącach poszukiwań, na szkołę rodzenia przyszła pani opowiedzieć o swoich porodach z których dwa odbyły się w domu (dziś ta pani – Dorota - jest matką chrzestną jednej z moich córek - Marysi). Nie czekałam długo, umówiłam się na spotkanie aby porozmawiać o tym jak się rodzi w domu. Tak, chciałam tego, bardzo tego chciałam. Ale pierworódka nie wiadomo jak będzie rodzić… Położna Ania, przyjechała obejrzeć nasz strych. Bo mieszkaliśmy na strychu u teściowej i oboje jeszcze studiowaliśmy. Wypytywała o porody mojej mamy, o to co mówi lekarz i miałam wrażenie, że odradza mi ten domowy poród. I może ja byłabym wtedy pękła, gdyby nie mój mąż (wtedy 22-latek) zadecydował za wszystkich: rodzimy w domu. Nadszedł 17 stycznia 2003 roku – termin. Od południa skurcze. Dzwonię do Ani – „dobrze, przyjadę do Ciebie wieczorem” – mierzymy, zapisujemy. Wieczorem przyjeżdża Ania – nie ma wcale rozwarcia. A ja już nie mam siły! „No nic, w nocy nie urodzisz, zobaczymy co będzie dalej”. Całą noc skurcze. Zwalniają między 3 a 5 są wtedy co 20 minut. O 5 rano odchodzi czop śluzowy. Ania ma w ten dzień dyżur na izbie porodowej w Lędzinach (pod koniec 2008 zamknęli ją bo „nie miała sali do cesarskich cięć, prosektorium i kilku innych bardzo niepotrzebnych do naturalnego porodu rzeczy, za to przyjeżdżały tam rodzić kobiety z całej południowej Polski – była idealnym rozwiązaniem pomiędzy domem a szpitalem). Około 14 jedziemy na izbę, żeby nie odwoływać Ani z dyżuru – jest rozwarcie 3 cm… „Może podłączymy na izbie kroplówkę i skończymy to szybciej?” „Nie dziękujemy, urodzimy bez oksytocyny” – słyszę obok głos mojego 22-latka. Wracamy do domu. Ania przyjeżdża o 17: jest 5 centymetrów. Oddycham, ćwiczę na pożyczonej piłce, znowu oddycham. Mam już chyba na plecach wymasowaną dziurę. Odchodzą wody – czyste. Tętno (słuchane przez taką starodawną „trąbkę”) idealne. 8cm rozwarcia, 9 cm… Dobra, znajdź sobie pozycję do parcia. Krzesło w rogu pokoju, klękam przy nim. Dobrze, że mój 22-latek jest silny. W momencie parcia krzyczę i czuję jak mój mąż walczy, żeby krzesło stało na podłodze, bo targam je do góry, a jestem teraz nieziemsko silna. „Włoski widzę, włoski” – po przejściu główki już jest przyjemnie, na następnym parciu wychodzi cały tułów. Potem łożysko. „Zaraz, a jaka płeć?” „Och nie spojrzałam”. Dopiero po urodzeniu łożyska odcinamy pępowinę. Mamy oczywiście syna (nie chcieliśmy znać płci przed porodem) Bazyli Franciszek urodził się 18 stycznia o godz. 21:55 po 34 godzinach akcji porodowej. Dlaczego tak długo? Miał krótką pępowinę i poród odbywał się twarzyczką do brzucha mamy, nosek spłaszczony o kość łonową, ale na kroczu tylko dwa drobne pęknięcia. „Błona dziewicza ci pękła” – ale zostałam zszyta. Potem dowiedziałam się, że takie porody w szpitalach, często z braku czasu są popędzane kroplówką, a potem z powodu zbyt szybkiego, jak dla dziecka na krótkiej pępowinie, rozwoju wypadków tętno dziecka spada i jedzie się na salę do cesarskiego cięcia. Poród domowy uratował moją macicę przed pokrojeniem? Bardzo możliwe. Oczywiście własne łóżko z nowym dzidziusiem i wielki kubek herbaty z cukrem – więcej nie trzeba do szczęścia.

Ważenie Bazylego :)

Kasia i Bazyli


Wrzesień 2004 – znowu będzie poród. Planujemy w domu, Ania poinformowana czeka na telefon kiedy się zacznie. 15 września budzę się rano i odczuwam skurcze. Około południa robią się jakby regularniejsze, ale takie co 15 minut. Koło 15 wchodzę do łóżka. Do 16 ani jednego skurczu – eee nie są regularne. Ania w ten dzień dyżuruje na izbie, nie chce mi się jej odwoływać, pewnie znowu nie ma rozwarcia, tak jak ostatnio długo szło. O 17 wychodzę z Bazylim na spacer. Wracam o 18 i decyduję się jednak pojechać na tą izbę zbadać, no bo przecież nie będziemy Ani wołać po to tylko żeby stwierdziła, że urodzę jutro. Dziecko do teściowej (my już mieszkaliśmy osobno) a my na izbę. Z torebeczką i kartą ciąży, no bo przecież nic mi nie trzeba, na poród wrócę do domu. Na izbie dwa skurcze: „mocne” – ocenia salowa. Ania schodzi z pięterka o 19 – ma przerwę w zajęciach szkoły rodzenia. Bada: „Kobieto, jest 8 cm, ty za chwilę rodzisz!”. Mój mąż, wtedy już 23-letni: „Jedziemy do domu!”. Nie ma mowy o żadnym wyjeździe. Ania ocenia, że możemy nie dojechać (do domu mamy pół godziny). Adepci szkoły rodzenia kończą dzisiaj wcześniej, bo trzeba odebrać poród. Faktycznie o 20:10 na izbie porodowej rodzi się Maria Faustyna. Klęczę na łóżku porodowym i w tej niecodziennej pozycji wydaję na świat córeczkę. Bez nacięcia. Drobnego pęknięcia Ania decyduje nie zszywać. Lekarza nikt nie zdążył zawołać i dobrze. Dopiero teraz mój mąż wyjeżdża do domu po aparat, koszulę nocną, ubranka dla dziecka i inne potrzebne, a nie spakowane rzeczy. Spędzam tam noc, rano przychodzi pediatra i bada dziecko a w południe wychodzimy na własne żądanie do domu. Lekarz ginekolog przyjeżdża dopiero o 14 – minęliśmy się, ale wcale nie żałujemy.

Trzecią ciążę niestety poroniłam w 6 tygodniu. Lekarz, który mnie badał stwierdził „Ja tu nic nie widzę, zaczyna się spóźniona z jakiś powodów miesiączka, sama pani mówi, że nie robiła testu”. Wypuścił do domu. Wiedziałam, że to nie spóźniona miesiączka, bo obserwuję cykl i wiem, że owulacja była 5 tygodni temu. Dzień później „wypadło” dzieciątko – pochowałam na cmentarzu. Uniknęłam zabiegu, bo macica oczyściła się sama. Moje motto od tamtej pory: nie ufaj lekarzowi tylko dlatego, że ma USG. Popatrz, czy umiałby cię zdiagnozować i leczyć gdyby mu wyłączyli prąd. Płaczę po stracie dziecka.

Czwarta ciąża i trzeci poród planowany na 3 lipca 2007. Bardzo nerwowy początek, krwawienia, dwukrotnie szpital. Diagnoza: nisko schodzące łożysko, ale nie przodujące. Można rodzić naturalnie. A można w domu? Proszę bardzo! Uff. Ania poinformowana. Decydujemy się jednak, że może będziemy rodzić na izbie, ale z Anią. W czwartek 28 czerwca prasuję ostatnie ciuszki i zapinam torbę. W piątek 29 o 4 rano budzi mnie skurcz. Dzwonię do Ani. Nie odbiera. W końcu jedziemy na izbę – inna położna bada nas i robi KTG – tu są spadki tętna, trzeba jechać do szpitala. „A nie możemy zostać na izbie?” „A chcecie ryzykować?” Nie wiemy gdzie jechać, takiej opcji nie przewidzieliśmy. W końcu wybór pada na nową prywatną klinikę w Katowicach, w której porody są bezpłatne, ale trzeba się „zakwalifikować” odwiedzając tamtejszego lekarza i zostawiając u niego w gabinecie 100 zł (na tamte czasy to dużo). Ja tej formalności nie dopełniłam, ale udaję nieświadomą i w końcu jedna położna mówi: niech pani przyjdzie po 9 to ja panią przyjmę. Wracamy tam o 10, wchodzimy na porodówkę, akcja jakby trochę wyhamowała. Rozwarcie 4 cm. A położna tylko chodzi: „no co tak wolno, trzecie dziecko i tak powoli? No niech pani wreszcie rodzi. No może kroplówkę. Albo chociaż lewatywę. No co pani…” Wkurzona byłam trochę, bo to w końcu mój poród, ale miarka stresu się przebrała jak usłyszałam: „No niech pani rodzi szybciej, bo tu o 19 zmienia się dyżur i przychodzi taka położna, wie pani, my tu mamy o niej swoje zdanie…” Pewnie jakaś zołza – pomyślałam. Trzeba szybko… i wtedy zupełnie zwolniłam. Przez cały dzień – 6 cm i nic więcej. W końcu o 18 pani położna nie wytrzymała napięcia: „to ja pani chociaż wenflon wbiję, bo nie zrobiłam tego, bo myślałam, że pani jeszcze do domu pójdzie.” No dobra, na wenflon to się mogę zgodzić. W momencie wbijania wenflonu poczułam porządny skurcz. O 19 rodzi się Piotr Gerard. Odbiera „zołza”, która właśnie przyszła. Stwierdzam, że naprawdę cudowna kobieta, po raz pierwszy w ogóle nie pęka mi krocze, mimo, że dziecko waży 3700. Ale w czasie parcia ta wcześniejsza położna, która też jest przy porodzie, kładzie mi dwukrotnie oparcie łóżka porodowego, które podnosi mój przytomny mąż. Dopiero kiedy mój mąż (26-latek) na nią krzyczy, przeprasza i przestaje. Czuję się trochę oszukana, bo musiałam rodzić na pół-leżąco a chciałam swoim zwyczajem na klęczkach. Nikt mi nie powiedział kiedy przyjąć pozycję do parcia, chociaż obiecano, a kiedy o to spytałam, powiedziano „za późno”. Nie wiem po co zostaję w tej klinice 3 dni. Jedyne co mi się tam podoba to obiady. I pediatra – wygląda na kompetentnego. No i moja „zołza” też jest fajna. Ale tamtej pierwszej położnej już nie lubię. Oszukała mnie z tą pozycją. Naciskała na mnie, że mam szybko kończyć. No taka moja uroda, że rodzę długo. Ale skutecznie.

W kolejną ciążę zachodzę szybko. Termin: 4 stycznia 2009 rok. Plany: dom lub izba porodowa w Lędzinach. Koło września dowiadujemy się, że minister zdrowia chce zamknięcia izby z dniem 31 grudnia 2008. Pech to pech. 4 dni przed terminem. W grudniu zapada ostateczna decyzja: jeśli urodzę przed końcem roku, urodzę na izbie z Anią. Jeśli po Nowym Roku, będę rodzić w domu. 30 grudnia stwierdzam, że ta wilgoć którą czuję od paru dni to chyba jednak nie efekt globulek. To mogą być wody. Bez bagażu (swoim zwyczajem) wybieram się do pobliskiego szpitala. Mówię w czym rzecz (chyba ciekną wody). Przemądrzała pani odpala USG, patrzy, patrzy, mierzy ciśnienie… wysokie. „Zostanie pani.” „Ciekną mi wody?” „No wód jest mało.” „Ale ciekną czy nie? Dlaczego mam zostać? Co będziecie mi robić?” „Ma pani wysokie ciśnienie, będziemy panią obserwować.” „Nie mam nic ze sobą wolałabym nie…” „Jak pani chce iść to musi pani tu podpisać, że wychodzi pani na własne żądane” „Ale niech mi pani jeszcze raz wytłumaczy, co mi jest? Co mi tu będziecie robić?” „Podpisuje pani czy nie? Nie po to sześć lat studiowałam, żeby teraz pani tłumaczyć, nie mam na to czasu. Albo pani zostaje albo podpisuje pani i idzie”. Ręce mi opadły. Lekarz do pacjenta w podobno cywilizowanym kraju! Nie po to biedaczka sześć lat studiowała! Żeby ze mną gadać o moich dolegliwościach na swoim dyżurze! Dziś żałuję, że nie zrobiłam z tego jakiejś grubszej afery. Ale ja dopiero nie miałam na to czasu. Wyszłam trzaskając drzwiami, a że był to dzień przyjęć mojej lekarki, pojechałam do niej. W poczekalni dostałam pierwszych skurczy. Moja lekarka założyła rękawicę z papierkiem lakmusowym i powiedziała: wody ci ciekną. Potwierdziło się moje motto: zobacz co lekarz potrafi zrobić bez prądu. I bez USG. Tamta 6 lat studiowała i nie dała rady. Ta studiowała tyle samo i dała radę jedną foliową rękawiczką. „Jak do jutra nie urodzisz to 1 stycznia musicie przyjść na kroplówkę, bo trzeba już urodzić. Ale zaraz, ty masz rozwarcie… Jak to cię ta przemądrzała baba badała?” W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Lędziny – ciągle bez torby. Położne miały ostatnią imprezę i przykaz, żeby już nikogo nie przyjmować. „Ale ciebie przyjmiemy, bo ty masz znajomości. Napiszemy, żeś przyjechała z dużym rozwarciem”. Mój mąż skoczył do domu po koszulę i ciuszki, przywiózł też aparat i laptopa do oglądania filmu – puściliśmy Piratów z Karaibów. W międzyczasie miałam skurcze. Potem wyłączyliśmy już ten film, bo jakoś Davy Jones ze swoją dziwną facjatą nie pasował zbytnio do cudu narodzin. Dnia 31 grudnia 2008 roku o 2:20 powitaliśmy na tym świecie Antoniego Józefa. Bez nacięcia, bez pęknięcia. Próbowałam pozycji na kolanach, ale chyba wyszłam z wprawy. W końcu udało się na boku. Antoni ważył 3900. Rano przyszła pani pediatra, potem dziennikarze Gazety Wyborczej zaangażowani w obronę izby. Zrobili ze mną wywiad, a dziennikarka zauważyła, że „Jak to, pani w nocy rodziła, nie minęło 12 godzin, a pani siedzi na łóżku po turecku”. No tak, właśnie tak siedziałam, zupełnie nieświadoma, że wiele kobiet po porodzie o takim siedzeniu może jedynie pomarzyć i to przez kilka dni jak nie tygodni. Tego samego dnia około 16 po podpisaniu odpowiednich papierów zabraliśmy dzieciaka i Nowy Rok świętowaliśmy już w domu.

W zasadzie nie planowaliśmy więcej dzieci, ale w marcu 2012 jakoś nam się tak wydarzyło i znowu zaszłam w ciążę. Na początku nawet byłam trochę zła, ale w końcu pogodziłam się z sytuacją i w siódmym miesiącu ciąży zadzwoniłam do Ani. „Jeszcze odbieram porody domowe, mam nawet swoją działalność”. Ania przyjechała, pooglądała, zbadała: jest nisko, może będzie wcześniej. Nadszedł dzień terminu 11 grudnia 2012 roku: dzidziuś ani drgnie. Poszłam na spacer – dalej nic. Dzień po – cisza. Dopiero wieczorem 12 grudnia odchodzi czop śluzowy. 13 grudnia rano jadę do koleżanki – co mam siedzieć w domu, jeszcze się nasiedzę, skurczy nie ma, czop nadal odchodzi, trochę podkrwawiam. Dzwonię do Ani i mówię, że wpadnę wieczorem do niej jakby nie rozwinęła się żadna akcja. O godzinie 14 mam wigilię dla rodziców w przedszkolu u Antosia, ale wybitnie mi się nie chce iść. Wysyłam mamę. Sama idę na godzinny spacer – szybkim krokiem nad rzeką, jest piękne słońce i czysty śnieg. Robię zdjęcia. Wracam koło 15, Antoś, Piotruś i babcia też już są. Potem wraca mój mąż (31-latek ale wciąż ten sam ;)) z Bazylim i Marysią. Na 18 mamy być u Ani. Mama zostaje z dziećmi, a my jedziemy najpierw do McDonalda, bo naszła mnie ochota na frytki. Potem do domu Ani, wypijamy herbatkę, badamy… 3 cm rozwarcia. Kiedy? Nic nie bolało. Wracamy do domu i zabieram się za sprzątanie. Dzieci idą spać, mama jedzie do domu. O 22 zaczynam notować skurcze. Są słabe, trwają po 30 sekund, ale co 5 minut. Dzwonię i informuję Anię. „Wezmę kąpiel i przyjadę, piąte dziecko to nic nie wiadomo”. Ania przyjeżdża po 23. Pijemy kawę, gadamy, Ania wspomina inne domowe porody, śmiejemy się, ja czasem oddycham. Nawet nie bardzo boli. Badamy około 1 w nocy: 7 cm. 2 w nocy: 7cm. Chyba chce mi się strasznie spać. 7 centymetrów, a akcja zamiast ruszyć to staje. Mam skurcze, nawet dość silne i długie, ale co 15 minut! Ania idzie się zdrzemnąć. Wstaje koło 4, ja mam 8 cm. Przez dwie godziny wywalczyłam 1 cm. Rodzę piąte dziecko. W szpitalu by mnie wyśmiali, tu mogę rodzić po swojemu. Przypominam sobie Wróżbitkę z Kung Fu Pandy: „Przestań walczyć. Wczuj się.”- powtarzam za nią. Teraz Marcin idzie spać. Ania mnie masuje. Ale ja wiem, że za chwilę dzieci będą się budzić. Nie chcę teraz rodzić. Dopiero jak wyjdą. Wstaje dzień, ja pojękuję w sypialni a mój mąż wypycha wszystkich do szkół i przedszkoli. Starszaki dotrą same, przedszkolaki zaprowadzi dzisiaj teściowa. O 7:30 w domu się robi pusto. Za chwilę będę parła, dziecko już niemalże wisi mi między nogami, ale gdzieś tam jeszcze szyjka macicy nie do końca zeszła z główki. Ania zrzuca ją na skurczu – ból niesamowity. „Dobrze, znajdź sobie pozycję.” Robię z męża łóżko porodowe: on siada na krześle w rozkroku, a ja na jego kolanach i przez ten rozkrok ma wychodzić nasze dziecko. Parcie, brak parcia, parcie, brak parcia, parcie, parcie, parcie, parcie,…. Łeeeee, łeeeee…. O godzinie 8:00 rodzi się Bernadeta Klara. Już nikt nie pyta czy pękło mi krocze, bo wiadomo, że nie. Bardzo krótka pępowina. Chyba to jest powód tak długiego porodu i zwolnienia akcji wtedy, gdy powinna przyspieszyć. Dostaję od położnej oficjalny zakaz przyjmowania oksytocyny przed porodem. Twierdzi, że gdybyśmy podały, to byśmy pojechały na cięcie. Odpępniamy, kładę się do łóżka i przystawiam do piersi. Wcześniej ważenie, pierwsze siku i kupa od razu przy ważeniu. Pięknie się popisała, że wszystko umie zrobić. Położna musi lecieć, my zostajemy w swoim łóżku, z dala od pacjentów z świńską grypą i pneumokokowym zapaleniem płuc. Z dala od wszystkich szpitalnych opornych na antybiotyki szczepów bakterii. Z dala od wszystkich miłych i niemiłych pań i panów w białych kitlach. Rozsyłamy tysiące smsów i tyleż samo odbieramy gratulacji, a nawet więcej, bo informacja poszła i jedni dowiadują się od drugich: „Kaśka ty wariatko, gratuluję”, „Szaleni jesteście, dobrze, że wszystko w porządku”. Telefon szaleje, dzwoni, piszczy i wydaje różne dźwięki aż mu pada bateria. Zjadamy drugie śniadanie i usypiamy słodko na własnym łóżku, no bo przecież tą ciężką noc jakoś trzeba odespać. Zanim wpadniemy rodzinnie w objęcia Morfeusza, patrzymy na naszą maleńką Bernasię – małe cudeńko.
Ech, niemożliwe żeby to było ostatnie…

Kasia, Bernasia i położna Ania


Autorka: Kasia Zoń, zdjęcia z archiwum prywatnego Zoniów

ps. Tak pisano  o zamknięciu Izby Porodowej w Lędzinach i porodzie Kasi w 2009 roku:
       Anioly-z-Ledzin-zamkniete-na-amen 


Spodobała Ci się ta opowieść i chciałabyś, żeby ukazała się w bezpłatnej książce wesprzyj projekt
 

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Bazyli, waga sklepowa i torebki cukru - coś, czego się nie zapomina. Gratulacje dla dzielnych rodziców i wspaniałych dzieciaczków!

Jomika z photoblog'a