poniedziałek, 18 lutego 2013

Punktualna Marta

Bardzo jestem wdzięczna i szczęśliwa, ze obdarzacie mnie zaufaniem i nadsyłacie swoje opowieści porodowe...
Oto opowieść porodowa Magdy, mamy trójki dzieci, z których ostatnie przyszło na świat w domu...
Czy było warto zdecydować się na domowy poród? Poczytajcie ... 


 
 

Zanim opiszę jak się rodziła Marta Lena (będzie długo) parę słów o tym, co mnie skłoniło do porodu domowego.
 

Pierwsza córcia urodziła się w szpitalu mocno okrzepłym w zasadach z lat 80-tych. Wprawdzie były to czasy Fundacji Rodzić po Ludzku ale tamtejsza twierdza broniła się zaciekle - tzn. mieli worki sako, nowoczesne łóżko porodowe itd... Zabrakło tego co najważniejsze - mentalności, w której kobieta ma coś do powiedzenia w kwestii swego ciała i swego porodu... Stąd na nic moje oczytanie w literaturze dotyczącej naturalnego porodu, bywanie na wykładach i pokazach filmowych - po prostu poległam na łożu. Dzięki obecności mamy we wczesnej fazie rozwierania - nakarmiła jajecznicą, powlokła mnie na spacer pod pretekstem ostatnich zakupów...itp… małżonek przejechał 100km w 40 minut, dołączył do mnie jakoś to było... Ale...pierwsze dziecko...niepewność, strach...wiadomo - urodziłam, zobaczyłam Skarba, ucieszyłam się i...popadłam w koszmarnego baby bluesa ale to już obok tematu nieco... Potem był synuś - bałam się koszmarnie, wiedziałam, co mnie czeka i bardzo zwlekałam z pójściem do szpitala. Już nie było spacerów ale za to wymoczyłam się w domu w wannie, a potem jeszcze siedziałam w aucie 2 godziny pod szpitalem - aż poczułam ból w mięśniach zastałych od siedzenia. Już na porodówce, notabene rodzinnej nie pozwolono mi się ruszyć, pani(położna) uwiązała mnie do KTG - nie pozwoliła zmieniać pozycji na boczną i zabrała kapcie stwierdzając, że nie będą potrzebne - efekt: po kilku godzinach męczarni, niepotrzebnego przyspieszania farmakologicznego (zbliżał się termin cesarki wcześniej już tam zaplanowanej) - młodego wypchnął lekarz, kładąc się na mój brzuch. Ja zmasakrowana, popękana w kierunku pęcherza, z cewnikiem całą dobę i z poczuciem totalnej porażki i bycia jak ofiara gwałtu. Synuś wyszedł wyczerpany, na skraju wytrzymałości, krzyczał rozpaczliwie, był na pograniczu jeśli chodzi o wskaźniki normy urodzeniowej. Na szczęście wszystkie kontrole przeszedł pomyślnie, a obecnie ma "tylko"(?!) dysleksję. Postanowiłam - nigdy więcej konowałów!  

10 lat później nastąpiła era Marty: XXI wiek, Wrocław, szkoła rodzenia u mojej guru Agrawal, sporo większe możliwości szpitali wrocławskich ale nadal konieczność zdania się na przypadkowe osoby i wciąż istniejąca we mnie trauma szpitalna. W wielkim Wrocławiu nie ma izby porodowej ani prywatnego ośrodka jest za to wszechobecny tłok i pośpiech jak na taśmie produkcyjnej. No a my 10 lat starsi, ja bardziej pewna siebie i wiedząca czego oczekuję.

Opatrzność czuwała - jeszcze zanim dowiedzieliśmy się o Marcie poznałam krąg kobiet, w którym pojawiła się też kobieta, która urodziła w domu, w dodatku lotosowo.. Pogadałam, poprzymierzałam się do tematu, posłuchałam doktor na jej cennych wykładach, poczytałam Irenę Chołuj, trafiłam na odpowiednie wątki Silije i Rosy na portalu internetowym maluchachy.pl Dzięki nim przymierzyłam się do praktycznego wymiaru tego przedsięwzięcia i tak sobie trwałam w stanie poszukiwania odpowiedzi w samej sobie, czy jestem w stanie zaufać sobie i naturze na tyle, że będę wiedziała na pewno, że w domu ja i dziecko będziemy co najmniej równo bezpieczni, jak w szpitalu albo i bardziej. Co ważne, mąż dotarł mimo początkowych trudności w uczęszczaniu do szkoły rodzenia na zajęcia o porodzie i...zaakceptował tzn .zobaczyłam, że posłuchawszy relacji innych, którzy urodzili w domu a przede wszystkim zobaczył mężczyzn w akcji i nabrał przekonania, że tak - to jest dobra dla nas droga.
 

Wtedy poznałam GRAŻYNĘ, anioła który wprowadza na ten świat maluszki nie potrzebując do tego mieć za plecami instytucji, konkretną babę z doświadczeniem i bijącą z oczu i słów miłością do tych maleństw. Zobaczyłam ją najpierw na zajęciach w szkole rodzenia, popytałam doświadczonych w kontakcie z nią a potem nastąpił już etap wzajemnego poznawania się, gdzie nabrałam przekonania, że tak - z tą kobietą poczuję się bezpiecznie i wiem, że nie będzie wprowadzać swoich scenariuszy a mądrze nam potowarzyszy. Potem nastąpił etap praktycznych przygotowań - badania, które miały przesądzić o tym, czy mogę bezpiecznie rodzić w domu, inwestowanie starań we wzrost hemoglobiny, im bliżej porodu tym częstsze kontrole u ginki. Jeszcze trzeba było przygotować dosłownie parę drobiazgów potrzebnych w domu, umówić przyjaciół do zaopiekowania się dziećmi i psem. Oraz jeszcze wybranie szpitala i spakowanie torby "na wszelki wypadek". No i przyjemności w postaci przygotowania wyprawki dla dziecka. Rozmowy z różnymi osobami, które potrzebowały zrozumieć moją decyzję, w tym na forum. Na ostatniej wizycie tuż przed porodem Doktor stwierdziła, że "nic się nie otwiera i to może jeszcze potrwać ale równie dobrze w każdej chwili może się coś wydarzyć, bo to 3.ciąża". Pod gabinetem okazało się też , że kolejna para rodząca w domu mieszka na sąsiedniej ulicy, niedługo więc urodzi się Marcie koleżanka (/kolega?- zapomniałam zapytać).

PORÓD 28.02.2010

Nadeszła niedziela. Zaczęła się od rozstroju żołądka...mężowskiego (później śmialiśmy się, że on pierwszy poczuł skurcze przepowiadające. Gdy mu odpuściło, pojechaliśmy na zaplanowane zakupy. W trakcie jazdy autem poczułam ból w dole brzucha jak na @, właściwie nie był to ból, a takie napięcie. Pomyślałam sobie - wreszcie jakiś sygnał przepowiadający. Jakoś mi się nie chciało przepychać z wielkim koszem przed ludzi trwających przy kasie uprzywilejowanej, więc odczekaliśmy swoje w zwykłej Ja stałam sobie, czekając aż będę mogła zapłacić kartą i myślałam, że całkiem silna jestem w tej ciąży, bo nawet nie poszłam usiąść ( fakt, te najbliżej były zajęte). Potem jeszcze poszliśmy na zdrowy soczek marchewkowy, myślałam jeszcze spojrzeć na buty dla córci. Jednak i to i sprawę, którą mąż miał załatwić, odpuściliśmy. Gdy wczłapałam się na nasze 3. piętro okazało się, że na wkładce brunatno - "czyżby czop? I czy tym razem jak w poprzednich ciążach to już zwiastun , że tego dnia będziemy mieli możliwość zobaczyć nasze dziecko?" Oni biegali tam i z powrotem z zakupami, małż jeszcze wyprowadził psa, a ja stwierdziłam, ze czas wypocząć na wypadek, gdyby to był ten dzień. Nie dany mi był wypoczynek. Leżąc stwierdziłam, że skurcze są i pewnie będą, więc postanowiłam sprawdzić, jak reaguję na ruch. Poszłam robić rosół, bo Grażyna prosiła by mieć wcześniej przygotowany, ponieważ na pewno przyda się po porodzie. Cały czas zapisywałam skurcze i stwierdziłam, że są zmienne w długości, zależnie od tego, czy poruszam się, czy leżę, a w leżeniu zależne od tego, na którym boku. Cały czas w kontakcie tel. z położną obserwowałam rozwój akcji i nie byłam już w stanie skupić się na filmie ani na rozmowie na temat zdjęć oglądanych przez rodzinkę przy okazji i projektu syna, notabene dotyczącego rozwoju dziecka od momentu urodzenia. Mąż zorganizował wywiezienie dzieci i psa przez swojego brata, choć wciąż nie byłam pewna, czy to już. Gdy pojechali(około 2 godzin od rozpoczęcia akcji) położyłam się znów i stwierdziłam, że już nie jest lżej jak się położę, a chodziłam, ani przy zmianie pozycji. Częstotliwość skurczy wzrosła z około 8 - 10 minut do około 6,  położna miała zadzwonić za godzinę. Poszłam więc pod prysznic, lałam po sobie wodę i to przynosiło mi ulgę ale pomiędzy skurczami coraz trudniej było mi wypocząć, bo kabina surowa, bez udogodnień i nie miałam się na czym wesprzeć. Mąż przejął kontakty z położną, uciskał mi dłoń w miejscu oddziałującym na skurcze - do pewnego momentu łagodziło odczucie bólu.

Gdy stwierdziłam, że już nie da rady, poprosiłam, by przygotował mi wannę (nie można wejść za wcześnie, bo to rozprasza rozwój akcji skurczowej). Położna była już w drodze. Z trudem wczłapałam się na górę, z kilkoma przystankami na skurcze. Przyjaciółka dzwoniła ale już nie byłam w stanie odbierać. W wannie było mi lepiej ale do czasu - przyszedł moment, gdy zaczęłam się denerwować, że położnej wciąż nie ma. Ja w takich mocarnych już bólach nie wiedziałam, jakie rozwarcie i ile jeszcze mnie czeka. Robiłam się już zła, gdy usłyszałam dzwonek. Weszła Grażyna, stwierdziła, ze poczeka aż będę gotowa, no bo ona wie, że teraz nie wyciągnie mnie z wanny. No to wystawiłam pupsko w górę (dosłownie) i...okazało się, że 8 - 9 cm i słyszałam, jak mówi do męża, że do godziny to potrwa. Było po 20.00, ok.4 godziny od początku akcji skurczowej. Ja znów zdałam sobie sprawę, że wanna już nie przynosi ulgi. Po chwili wynurzyłam się i...chlusnęły wody a właściwie ich część - resztę przyblokowała główka. Chwile potrwałam w oparciu o wannę ale też nie było mi tak dobrze, a i zdałam sobie sprawę, że tak nie urodzę. Grażyna zaproponowała pozycję kuczną, mąż siadł na toalecie, podtrzymywał mnie pod pachami, zaś ja czekałam na dobry moment, próbując pamiętać o oddychaniu pomiędzy skurczami. Położna połaskotała mi brzuch, co spotkało się z moją wrogością - pomyślałam, że sprawi, że będzie mnie bolało jeszcze bardziej ale po chwili usłyszałam poprzyj i...o 20.35 wyskoczyła nasza dziewuszka – od razu pokazała, jak silne ma płuca. Przytuliłam ją do siebie po chwili, jak udało się mnie umieścić tak, bym przysiadła. Pępowina sobie tętniła, a malutka od razu wzięła się do piersi. Położna podrażniła mi sutek, coby wyszło łożysko i już w trakcie widziałam, że coś niestandardowo się odbywa. Potem jeszcze kilkakrotnie słyszałam pytanie, czy dobrze ją widzę i czy nie odpływam - ubytek krwi był spory i wciąż trwał. Malutka została na chwilę odłożona do umywalki (wyłożonej przez położną podkładem i pieluszkami), by mogli mi pomóc wstać...i znowu chluuup... usiadłam na przygotowany naprędce fotel komputerowy...podali mi córeczkę i...czekaliśmy aż będę gotowa zejść na dół. Wtedy oni kawa, ja rosół, a położna w ścisłej obserwacji, czy jestem przytomna. Trzeba było zejść na dół, bym się położyła i położna mogła się mną zająć. Długo się do tego zbieraliśmy aż w końcu sama zaproponowałam, że zjadę po jednym schodku na pupie. Potem rozłożyłam się na posłaniu na kanapie, kroplówka powieszona na lampie i oksytocyna domięśniowo - wszystko to sprawić miało, że stanę na nogi. Powiem tyle - położna była z nami około 1/2 godziny przed urodzeniem maleństwa, potem w trakcie i po jakieś 4 godziny. I jeszcze potem następnego dnia mnie doglądała i sprawdzała. W ogóle nie popękałam, miałam jedno drobne otarcie, które wyleczyło się po jednym okładzie z alg, choć położna rzuciła coś o niećwiczonym kroczu. Potem mi powiedziała, że był moment kiedy wydawało jej się, że mogę popękać.
 

Nie powiem, że było sielankowo, było zupełnie inaczej, niż w książkach i na filmach o porodach naturalnych, domowych. Czy jestem zadowolona - absolutnie! To był mój poród, nie jakiegoś lekarzyny, to ja rodziłam z pomocą męża oraz asystą położnej ale to moja natura decydowała, co i kiedy jest potrzebne mi i mojemu dziecku. Nasze priorytety zostały zachowane, a w nagrodę...mamy 4 kilogramy i 59 cm szczęścia, przez pierwsze dni dość głośno domagającego się spełnienia swoich potrzeb, a teraz słodkiego aniołka. Wiecie, co rzekła nasza najstarsza, słysząc, ze najmłodsze urodzi się w domu? A dlaczego ona w domu, a my w szpitalu - to niesprawiedliwe!?! Natomiast synuś przyznał, że ulżyło mu, gdy go odwieźliśmy do kolegi, bo się martwił, że będzie musiał pomagać przy tym porodzie ;)

Autorka: Magdawro
 

Dziękuję Magdo <3


Spodobała Ci się ta opowieść i chciałabyś, żeby ukazała się w bezpłatnej książce wesprzyj projekt

 

Brak komentarzy: