wtorek, 31 grudnia 2013

Nowy Rok 2014 !!!


Kochani, kolejny rok za nami...
W Nowym Roku 2014 życzę przede wszystkim domowego, rodzinnego ciepła i oczywiście pięknych porodów....    
                                                     Udanej zabawy sylwestrowej !!!



czwartek, 5 grudnia 2013

Karmiąca Mama u lekarza...

 Dziś miała być kolejna z nadesłanych przez Was opowieści porodowych, ale będzie o czymś innym. 
Pewna Mama przysłała do mnie ten tekst z prośbą o publikację... Temat ważny i przewijał się już niejednokrotnie na fejsbukowej grupie Karmiące Cyce... Przeczytajcie.


W trakcie mojego karmienia piersią - czyli przez cały ubiegły rok – spotykałam kilku różnych lekarzy: ginekologów, internistów, pediatrów… Nigdy nie oczekiwałam, że któryś z nich wystawi mi laurkę za długie karmienie piersią albo włączy fanfary przy wejściu do gabinetu. Właściwie to nie oczekiwałam od nich niczego. Albo wręcz przeciwnie? Myślałam, że może któryś z nich wycedzi: „To dobrze, że karmi pani swoje dziecko własnym mlekiem” lub inny podobny banał. Spodziewałam się, że większość lekarzy – jeśli nie wszyscy – będzie miało wiedzę dotyczącą laktacji w znacznym stopniu przewyższającą moją, a okazuje się, że 95% z nich należy się dwója! I nie mam tu na myśli kosmetycznych błędów, ale wielBŁĄDy!!!
Jak ktoś, kto nosi tytuł specjalisty medycyny rodzinnej może wygadywać bzdury o tym, że rok to i tak długo na karmienie piersią, a potem nie ma już żadnych immunoglobulin w mleku? Komunikat w tej sprawie wydało kilka miesięcy temu polskie Ministerstwo Zdrowia, które zarekomendowało wyłączne karmienie piersią niemowląt do ukończenia 6 miesiąca życia oraz kontynuację karmienia piersią przy jednoczesnym podawaniu pokarmów uzupełniających nawet do ukończenia przez dziecko drugiego roku życia i dłużej. Lekarzy to nie interesuje?
Nie chodzi mi o żonglowanie argumentami, o intelektualne spory dotyczące mleka modyfikowanego, a karmienia naturalnego. To, co uderzyło mnie najbardziej podczas mojej wizyty z niekończącym się przeziębieniem, to sytuacja, w której lekarz nie skupia się na moim problemie, z którym przychodzę, ale mówi mi – nie pytając o moje zdanie – kiedy mam odstawić własne dziecko od piersi! Mam odstawić je już, teraz! Dlaczego? Ano dlatego, że niekarmiącą mamę łatwiej się leczy według wyuczonych schematów. To jest analogiczna sytuacja, w której przyszedłby pacjent z cukrzycą, a doktor zamiast leczyć zapalenie korzonków biadoliłby na jego wysoki poziom cukru.
Podczas tej wizyty w gabinecie zaczęłam odczuwać zniewolenie. Doktor – autorytet mówi mi, co mam robić. Nie znaleziono dla mnie czasu na rozmowę, czy ja tego odstawienia chcę, nie zostałam zapytana o bilans korzyści moich i mojego dziecka, doktor nawet nie zapytał, czy mnie karmienie spełnia, czy mnie męczy, nie zadręczał się kto zapłaci za puszki mleka modyfikowanego.
- „Ile ssak ma? Rok? No to już czas odstawić”.
Moja odpowiedź:
- „Nie wydaje mi się, Panie Doktorze”.
- „A to dlaczego?”.
I kolejny raz mam tłumaczyć się obcemu człowiekowi ze swoich wyborów i decyzji życiowych. Nie chcąc wgłębiać się w ideologię, powołuję się na AUTORYTET.
- „Ponieważ prof. Lubiński zalecił mi długie karmienie piersią” (Prof. Lubiński jest słynnym w Szczecinie i Polsce genetykiem, zajmującym się badaniami nad mutacją genu BRCA/BRCA1 odpowiedzialnego za raka piersi).
Po chwili milczenia – widać sprawa nie daje lekarzowi spokoju, dopytuje:
-„A co z tym dzieckiem jest nie tak, że ma być tak długo na piersi?”. Okazuje się, że jednak prof. Lubiński nie jest tak sławny w środowisku medycznym, jak myślałam, że jest. Słysząc taką wypowiedź, lekko się podłamałam. Zamiast zakończyć wizytę, wytłumaczyłam.
-„Tu nie chodzi o dziecko, tylko o mnie. Karmienie piersią jako prewencja raka sutka – słyszał Pan o tym?”
Nie odpowiedział, ale widać sprawa męczyła doktora dalej, bo poszedł po innej linii oporu.
- „No ale przecież kiedyś musi Pani odstawić to dziecko od piersi!”
Rozmowa w tym stylu to odbijanie piłeczki od ataku do obrony. Nie biorę udziału w takich dyskusjach, bo nie widzę powodu dla którego miałabym tłumaczyć się komuś, kto nie ma wiedzy i nie ma też chęci by tę wiedzę zdobyć, dlaczego postępuję tak, a nie inaczej. Bardzo dużo mi ta wizyta dała – pokazała mi, że człowiek ubrany w biały fartuch, w atrybut autorytetu, swoimi rękoma doskonale potrafi ulepić pacjenta w dowolny kształt. Pacjent – nie przychodzi zdrowy do lekarza – często ma temperaturę, boli go brzuch, noga, głowa, oko, gardło i nie ma siły spierać się z doktorem o formę terapii. Często też pacjent nie ma wiedzy. Niestety tym razem pacjent – czyli ja – nie pasował do żadnej z wcześniej przygotowanych foremek. Pewnie gdyby chodziło to tylko o mnie – sprawy inaczej by się potoczyły. Karmienie piersią nie jest tylko dla mnie – jest dla mojej córki, która tego potrzebuje, ale też potrzebuje w coraz mniejszych odstępach czasu. Czy odstawienie jej z dnia na dzień, z chorą mamą u boku, byłoby dla niej dobre? Czy doktor pomyślał o tym, kto miałby wstawać w nocy przygotować proszek i podać go w butelce? Ja chora, czy niewyspany tata? Dlaczego mam płacić za mleko w proszku, skoro mam swoje za darmo i to tysiąc razy lepsze?
Mam wrażenie, że nie poddałam się podczas tej wizyty, ale po wyjściu z gabinetu przytłoczyło mnie wszystko, co usłyszałam. Nie dostałam żadnego leku, ponieważ dwa sprawdzone w pharmindexie nie nadawały się dla mam karmiących. W Internecie bez problemu można znaleźć laktacyjną listę leków – jest ona dostępna bez zalogowania i rejestracji, wystarczy poszukać. Jeden telefon po wsparcie duchowe do doradcy laktacyjnego i stanęłam na nogi. A ile kobiet uwierzy akurat temu doktorowi, że MUSIAŁY odstawić dziecko od piersi?
Wolałabym sytuację, w której doktor mówi: „Nie specjalizuję się w leczeniu ciężarnych i karmiących kobiet. Mam problem z doborem leków. Nie mam doświadczenia. Proszę udać się do mojego kolegi X. Przykro mi, nie mogę Pani pomóc”.
By usłyszeć takie sformułowanie trzeba mieć przede wszystkim odrobinę klasy i wiele pokory. Trzeba cechować się szacunkiem do swojego pacjenta i przyznać się do swojej indolencji, a tego widać nie uczą podczas trudnych sześciu lat studiów medycznych, ani nie wynosi się tego z rodzinnego domu.

Autorka: Mama N. 

 Napiszcie jakie miałyście własne doświadczenia i jakie są Wasze oczekiwania wobec środowiska medycznego, jeśli chodzi o kompetencje lekarzy i wspieranie naturalnego karmienia, czyli karmienia piersią...
ps. Komentarze ukazują się z opóźnieniem

 

wtorek, 3 grudnia 2013

500+

Kochani,  małe święto... 

Strona Rodzimy w Domu na Facebooku  ma już ponad 500 fanów !!!
Z tej okazji, dzięki Fundacji Świadomość Ziemi, mam dla Was do rozdania 3 książki :
"Narodziny w nowym świetle" autorstwa Shivam Rachana.
Proszę chętnych o wpisanie w komentarzu na stronce RWD na FB " pół tysiąca" ,  wylosuję 3 osoby. 

Czekam 5 dni -losowanie w niedzielę.  Dziękuję, że jesteście <3 






poniedziałek, 2 grudnia 2013

" Pół Tysiąca " - akcja Karmiące Cyce na Ulice


Dzień dobry dzisiaj :)

Z tej prześwietnej okazji, że nasza grupa facebookowa Karmiące Cyce na Ulice liczy już ponad pół tysiąca zapraszam do akcji ...

Z okazji pół tysiąca członkiń naszej grupy, proponuję, aby każda mama wstawiła fotkę jak karmi, pokażmy się . Bardzo chciałabym zobaczyć pół tysiąca fotek karmiących Mam.

Nasza grupa karmiące Cyce na Ulice jest otwarta, więc Wasi znajomi będą widzieli w powiadomieniach, że umieściłyście fotkę. Umieście taka fotkę, którą Waszym zdaniem mogą zobaczyć Wasi znajomi i nieznajomi...
Właśnie taki jest cel tej akcji, pokazujemy światu jak karmimy, bo jest to normalne, cudowne, wspaniałe, naturalne i najlepsze dla dziecka... Pokażmy tez, że można karmić nie tylko w domu i nie tylko niemowlęta... , a jeśli macie znajomych, którzy to jakoś głupio skomentują, to cóż... przynajmniej ich edukujemy w tym zakresie, że piersi to nie są zabawki dla facetów ( przy okazji natura daje bonus naszym mężczyznom, ale główna rola piersi to wykarmienie potomstwa), a karmienie to nie pornografia. 

Nie wstydzimy się naszego karmienia piersią, przeciwnie, jesteśmy z tego dumne.
Karmiące Cyce na Ulice !!!


czwartek, 21 listopada 2013

Osiem porodów Agnieszki cz.8 Narodziny Anieli...

Ósmy poród, narodziny Anieli... i podsumowanie porodów Agnieszki.


Anielka 2013, poród na Brochowie

Dwa miesiące temu ( piszę to w kwietniu 2013r. ), 16 lutego urodziłam w szpitalu ósme dziecko, wymarzoną, upragnioną przez wszystkich dziewczynkę. Pamiętam wszystko na świeżo, więc łatwo mi to opisywać.

Mogę powiedzieć, że to był najbardziej naturalny poród jaki odbywał się w placówce zdrowia.
Zwyczajnie pojechałam w sobotę, urodziłam, poleżałam chwilę i w poniedziałek przed południem byłam w domu.Z krótkiej perspektywy czasu odbieram to jako nagrodę za moje macierzyństwo, za trudy, znoje i chwile, gdy już opadają ręce i brakuje sił. Nigdy nie pomyślałabym, ze poród można tak odbierać, bo przecież to jeden wielki ból i nic przyjemnego. A jednak...

Bardzo źle znosiłam ciążę, począwszy od trudnych pierwszych trzech miesięcy, z wszystkimi mozliwymi objawami, po końcówkę, kiedy nawet chodzenie sprawiało mi trudność. Nie przytyłam, więcej niż zwykle ( około 9 kg), ale zatrzymywała mi się woda w wielkich ilościach i cała spuchłam. Było to tak dotkliwe,że nie mogłam nosić od połowy ciąży obrączki i musiałam posiłkować się łańcuszkiem na szyi. Wyglądałam jak Frodo z Władcy Pierścieni. Mało tego, od początku ciąży czytałam powieść Tolkiena i skończyłam całą Trylogię tydzień przed porodem. Kiedy urodziła się Anielka, już po powrocie ze szpitala stwierdziliśmy, że jest cała omeszkowana, miała włoski dosłownie wszędzie, na uszach układały się w taki śmieszny zawijas, przypominając ucho... elfa.

Nie wiem, czy to ogólne zmęczenie, czy wspomnienie poprzedniego porodu z trudnym parciem, spowodowało u mnie paniczny strach przed rodzeniem. Byłam przerażona tym, do tego stopnia, że szukałam informacji na temat cesarskiego cięcia. Na dwa tygodnie przed porodem przechodziliśmy wszyscy grypę jelitową, która mnie strasznie wymęczyła i osłabiła. Gdybym miała wtedy rodzić, nie dałabym rady.
Każdemu kto mnie pytał wtedy o nastroje "przed", mówiłam o tym strachu i snach pełnych zgrozy. Nie podzielałam opinii, ze każdy kolejny poród jest lżejszy, przekonywałam, że jest odwrotnie, im dalej, tym ciężej, a znajomi tylko kiwali głowami i ripostowali „stękniesz i będzie po wszystkim, zobaczysz”.
Teraz z uśmiechem przyznaję im rację.

Jedyną nowością przy tym porodzie, była pora. Nigdy wcześniej nie rodziłam w nocy, zawsze w dzień. To miało swoje dobre strony, znowu nikt nam nie przeszkadzał na sali porodowej, nie było stresu o dzieci czy wszystko w domu ok, smacznie sobie spały, a rano zdziwione odebrały MMS-a ze zdjęciem nowej siostrzyczki.

Nie muszę chyba pisać, ze termin był zgodny z moimi obliczeniami i jak 16 lutego spodziewałam się porodu, tak też się stało. Właściwie zaczęło się około 15-stego, kiedy położyliśmy się tego dnia spać koło 23-ciej, dziesięć minut przed północą musieliśmy wstawać, bo zaczęły mi płynąć wody, wprawdzie w małej ilości, ale sygnał się pojawił. Zdziwiło mnie, że nie miałam przy tym żadnych skurczów, pierwszy odczułam dopiero około pierwszej w nocy. Gdy goliłam nogi, skurcze były już regularne co 10 minut i gdzieś o 1:30 pojechaliśmy do szpitala... Oczywiście po wszystkich moich typowych przygotowaniach. Z chwilą kiedy obudziłam się czując strumyk wód spływający po nodze, pierwsze co zrobiłam, to obliczyłam za ile zobaczę dziecko- stawiałam na 3-cią w nocy.

W szpitalu pojawiłam się z 6 cm rozwarciem. Na dzień dobry ucieszył mnie fakt, że wszyscy mnie rozpoznali, z poprzednich wizyt. Przyjęcie odbyło się szybko, bo byłam w bazie i tuż po badaniu, na własnych nogach, przeszłam do windy na magiczne 5 piętro. Tam przywitała mnie położna, która przyjmowała poród mojego Franusia, obie ucieszyłyśmy się na to spotkanie, a ja za słowa „Ojejku moja ulubiona położna", dostałam zwyczajnie całusa w policzek, było to trakcie pobierania krwi do badań.

Michał nie mając złudzeń, od razu na izbie przyjęć, sam zaproponował wykupienie tego luksusu, jakim jest jego obecność przy mnie w czasie porodu. Trafiliśmy znów do „Słoneczka”. Położna badając mnie, niechcący naruszyła pęcherz i wody popłynęły niczym wartki strumień. Poczułam silniejsze skurcze, była godzina 2:30. Liczyłam na to, ze akcja nabierze tempa i do 3-ciej urodzę. Chodziłam po pokoju i chciałam żeby się to już skończyło. W sali obok, „Księżycku” rodziła też dziewczyna, zachowywała się tak cicho, że gdyby nie położne, w ogóle nie wiedziałabym, że tam ktoś jest. Po wizycie u nas cały personel poszedł do tej dziewczyny i słyszałam tylko "Teraz przyj, teraz poczekaj, teraz dobrze i mocniej" i tak pół godziny, o 3-ciej usłyszałam płacz dziecka. To mnie strasznie zmęczyło psychicznie i w pewnym sensie załamało, że ja jeszcze nie urodziłam i nie wiadomo kiedy będzie po, skoro 3-cia godzina wybiła. Dodatkowo fakt, ze rodząca obok była cicha i tylko na parcie coś tam pojękiwała bardzo mnie zniechęcił do siebie, bo ja już głosniej stękać zaczęłam. Skurcze tuż przed partymi dają naprawdę w kość i bolą strasznie, przy nich parte są nawet przyjemne.

Dane mi było poczekać jeszcze pół godziny na Anielkę. Michał widząc zmianę mojego oddechu poszedł po położną lub kogoś, kto przyjmie nasze dziecko. Był tak zdeterminowany, że na korytarzu wziął za lekarza, mężczyznę, który był mężem tej dziewczyny z sali obok, prosząc go o natychmiastowe przyjście do mnie. Dobrze, ze zaraz pojawiła się położna, bo nie wiem jakby się to skończyło.
Do parcia nie miałam pełnego rozwarcia, ale pojawiło się ono po kolejnym skurczu i mogłam przeć.
Ta wiadomość podziałała na mnie jak grom z jasnego nieba, wzięłam oddech i zaparłam się tak, że jednym ciągiem parłam i Anielka wyszła. Nie słuchałam kompletnie położnej, która mówiła o zrobieniu przerwy, miałam już tak dosyć tego czekania, ze dziecko wyszło przy jednym skurczu.

Urodziłam dziewczynkę 4000g, 58 cm i stwierdziłam, że było nawet całkiem nieźle.

Anielka

Kilkumiesięczna Aniela

*** 

Nie potrafię powiedzieć, który poród był najpiękniejszy, który najtrudniejszy, który najciekawszy. Natura obdarzyła mnie hojnie, dając możliwość rodzenia dzieci naturalnie, bez żadnych komplikacji. 

Gdybym miała wybór, gdzie rodzić, bez zastanawiania wybrałabym dom.
Szpital nawet jeżeli jest w porządku nigdy, nie zastąpi tej oazy spokoju .


Oby nasze córki doczekały czasów kiedy w Polsce porody domowe będą standardem,
a pobyt w szpitalu tylko pomocą w trudnej drodze macierzyństwa, która przecież nie kończy się na urodzeniu dziecka. 


 Na koniec mam mały dodatek, wierszyk, który powstał jakby z potrzeby serca,
bo nawet zaplanowane rodzicielstwo jest często nierozumiane i trudne do przyjęcia;



O dziatwie

Pierwsza Zuzia dziw nad dziwy,
rok studencki zawalimy.

Drugi Kuba ze zdziwienia,
bo wszak karmiąc dzieci nie ma.

Trzeci Stasiu wystarany,
rok i miesiąc w stresie cały.

Czwarta Maria radość błoga,
już postawa dziadków wroga.

Piąta nasza Małgorzatka,
oburzona moja Matka!

Szósty Franuś nikt z rodziny
już nie przybył w odwiedziny.

Siódmy Antoś me bratowe,
że znów chłopiec - obrażone!

Ósma wreszcie jest Anielka,
wszem na przekór! - radość wielka.

Wszystka nasza dziatwa mnoga,
jest cudownym darem Boga : )


Wszystkie osiem szczęść :) 

Agnieszka i Michał - rodzice

A&M


Autorka: Agnieszka, zdjęcia z archiwum domowego. 
Bardzo gorąco dziękuję Ci Agnieszko za Twoje opowieści porodowe, Wam obojgu, że zechcieliście podzielić się z nami Waszą historią, zdjęciami...  Piękna jest Wasza rodzina...
Kto wie, może jeszcze kiedyś powstanie dalszy ciąg ;)   <3



środa, 20 listopada 2013

Osiem porodów Agnieszki cz. 7. Narodziny Antosia.

Bardzo Was przepraszam za przerwę, spowodowana była moimi obowiązkami zawodowymi i rodzinnymi, wiem że czekaliście na ciąg dalszy spotkań z Agnieszką, już wracamy...

Dziś przedostatnie towarzyszenie w porodach tej wspaniałej pary... jak na razie, bo chyba Aga i Michał jeszcze nie powiedzieli ostatniego słowa ;) .
O narodzinach siódmego dziecka - Antosia.



Antoni 2012, poród na Brochowie

Antoni miał być dziewczynką, ale nie wyobrażam sobie żeby teraz nie był Antonim.
Z wszystkich dzieci,  choć jest jeszcze maluchem,  jest najbardziej poważnym i myślącym dzieckiem.
Patrząc na niego człowiekowi robi się często nieswojo pod wpływem tego przenikliwego spojrzenia.

Ponieważ była to ciąża rok po roku, odczułam jej ciężar bardziej niż zwykle, nie mogłam też karmić Franka dłużej niż 8 miesięcy z powodu szybkiej utraty wagi w kolejnych miesiącach ciąży. Franek odstawił pierś bez żalu, bo nie smakowało mu już mleczko, ja za to byłam nieutulona, wciąż miałam wyrzuty sumienia, bo Stasia i Marysię karmiłam po 3 lata !

Jeśli miałabym określić ten poród jakimś jednym  słowem, byłoby to z pewnością określenie „pokoleniowy”.
Ponieważ nie mieliśmy aż tak przykrych doświadczeń z ostatniego pobytu w szpitalu, tym razem nawet nie szukaliśmy innych możliwości. Myślę, że przyczynił się do tego fakt, iż dziecko miało urodzić się duże. 
Mój sprawdzony lekarz od usg wprawdzie wypatrzył mi chłopczyka, co mnie okropną matkę rozczarowało ale ujął mnie za to precyzją badań, wykluczając wszelkie choroby i oceniając wagę przy porodzie na ok 4500 g. Było dla mnie oczywistym, ze nawet tak duże dziecko chcę rodzić nadal naturalnie, a nie przez cięcie (o zgrozo!) ale uważałam, że do tego potrzebuję fachowej pomocy.

Tradycyjnie sama wyliczyłam datę porodu na 10 dni po tak zwanym "terminie". 
Poród zaczął się dokładnie w tym dniu- 5 lutego. Tym razem wody obudziły nas o5 rano, wyliczyłam więc następnie godzinę – 9 rano powinno być po wszystkim. Schemat przygotowań się powielał łazienka, prysznic, malowanie, ubieranie, pakowanie i taksówka. 

Byłam bardzo spokojna i rozluźniona, nie dokuczały mi aż tak skurcze, mogłam więc bez obaw poczekać chwilę. Ponieważ nad ranem obowiązywała taryfa nocna, a dodatkowo od 7-mej jest nowa zmiana w szpitalu, postanowiliśmy wyjechać koło 6.30 z domu. Było jeszcze ciemno, wszędzie śnieg, nikogo na ulicy, poczułam jakiś taki podniosły ton w powietrzu. 
W taksówce leciała muzyka, nagle pojawił się mój ulubiony kawałek Ani Dąbrowskiej, popatrzyliśmy na siebie z Michałem , zrobiło się miło, jak w jakiejś knajpce przy lampce wina. Tak, w tym momencie nasza podróż taksówką przypominała randkę a nie nerwowy pospiech do szpitala. Rozrzewniłam się i to nie był dobry znak, oczywiście luz luzem ale należę do tych kobiet, którym służy w czasie porodu lekkie wkurzenie, nerw, który daje energię do parcia.

Na izbie przyjęć potraktowano mnie bardzo sympatycznie, kiedy powiedziałam ile razy leżałam u nich, lekarz z położną dopytywali o szczegóły mojej całej rodziny, stwierdzając na końcu, ze pewnie jeszcze nie raz zawitam. Antos wybrał doskonały moment na pojawienie się po drugiej stronie brzucha, była niedziela, zero tłumów, dopisywały wszystkim humory z rana, idealne warunki jak na szpital. 
Mimo całej sympatii, którą mi okazano przy przyjęciu, w telefonach słychać było wciąż rutynowość „wieloródka na poród rodzinny, tak cegiełka jest". Trochę mi było żal tej stówy, moglibyśmy dzieciom coś kupić, nie wiem czemu w głębi duszy liczyłam, ze ktoś powie , żebyśmy nie płacili tym razem skoro to któryś już raz. Niestety… Michał od razu został przyciśnięty do muru z płaceniem. Z drugiej strony poczułam ulgę, ze nikt nam nie będzie przeszkadzał i tak było, co więcej odczułam namacalnie różnicę kiedy się płaci a kiedy nie. Po pierwsze skierowano nas od razu do sali porodów rodzinnych „słoneczka” , tam zrobiono ktg i jakby częściej zaglądano, po drugie po porodzie pierwszy raz zrobiono mi herbatę i przyniesiono do łóżka obok. To był dla mnie szok, ze ktoś z personelu tak o mnie dba i jeszcze proponuje sniadanie jakieś kombinowane, jakbym była głodna. Zaś herbata po porodzie...jak dla mnie najlepszy ukoiciel po takim wysiłku. Ot, siła pieniądza...

Do szpitala przyjechałam z 7 cm rozwarciem, była to pewna nowość, bo zwykle tego rozwarcia było 6cm i długo, długo nic . To mnie pokrzepiło, że teraz będzie z górki. Na porodówce przyjęła nas starsza położna, co było dla mnie dużym zaskoczeniem, zwykle położne były młode i energiczne, ta kobieta odbiegała od tego modelu i to bardzo. Pamiętam, ze miała na sobie moherowy, biały sweter i cała pachniała papierosami. Nie miałam absolutnie z tym problemu, rozbawił mnie raczej ten widok. Położna nie tylko wyglądała „epokowo” ale tez tak się zachowywała, używając np. przy parciu zwrotów typowych do lat ubiegłych, kiedy nie było jeszcze nawet wzmianek o akcji „Rodzić ludzku”. 

Około godziny 8 wpadł na salę lekarz równie leciwy, jak położna, mógł mieć koło siedemdziesiątki. Zobaczył mnie i powiedział bez ogródek; „O ładna mama, będzie ładne dziecko ale to tak koło 11-stej może, bo powoli to wszystko, wiadomo swoim tempem tak?” Przytaknęłam, choć swoje wiedziałam i liczyłam na tą 9-tą, a nie 11-stą. Mimo wszystko był to moment kiedy zwątpiłam w swoje możliwości, może rzeczywiście to powoli i będę się męczyć do południa...
Położna zaproponowała i oksytocynę, nie zgodziłam się. Zaproponowała glukozę, mówiąc, ze to trochę pomaga zebrać siły, chyba zobaczyła to moje chwilowe rozkojarzenia, a może stwierdziła mądrze, ze po tylu porodach organizm potrzebuje kopa.

Z ulgą poczułam , ze zmienił się rodzaj skurczów było przed 9-tą. Samo parcie było żmudne i ciężkie. Dziecko było duże i kosztowało więcej siły, wysiłek był ogromny. Wszystkie dzieci rodziłam na dwóch skurczach ( a Anielkę na jednym ). Przy pierwszym wychodziła główka, przy drugim reszta ciałka i już. Tylko z Antkiem było inaczej, parłam , parłam i nic. Przy drugim skurczu zwątpiłam, powiedziałam, że nie dam rady,  chyba cudem się nie rozpłakałam, że tak kiepsko mi idzie, a położna ze stoickim spokojem mówiła "dasz dasz". Stwierdzenie położnej na „twardą... ” całkiem mnie zbiło z tropu, chciało mi się naprawdę śmiać mimo całego bólu jaki odczuwałam.
To chyba był ten moment przełomowy kiedy się zawzięłam i wyszła główka, a potem cały Antoś spoczął na moim brzuchu. Odnotowano poród godzina 9.05, waga 4350, 50 cm.
Kiedy to usłyszałam, przestałam mieć wyrzuty sumienia po beznadziejnej akcji z parciem, urodzić taką kuleczkę siłami natury to jest coś!


Z Antosiem po porodzie

Antoś "chrapek" ;)



 Autorka: Agnieszka, zdjęcia z archiwum rodzinnego. 

Już jutro ósme spotkanie z Agą :) 
Jak na razie ostatnie...
Aga podsumuje tez wszystkie swoje porody, nie można przegapić...



czwartek, 14 listopada 2013

Osiem porodów Agnieszki. Cz. 6 Narodziny Franciszka

Dziś o porodzie szóstego dziecka Agi i Michała... Franek miał, na szczęście, całkiem udane narodziny :)
Dodam tylko od siebie, że ten rocznik chyba obfituje w Franki, bo i moja najmłodsza Franka jest z tego rocznika... ;) 



Franciszek 2011, poród na Brochowie


Po ostatnim porodzie ponownie przeszukiwałam internet w jednym konkretnym temacie- położna, porody domowe... Nic we Wrocławiu nie szło do przodu i byliśmy skazani na szpital. Oczywistością był dla nas wybór placówki – Brochów i nigdzie indziej.

Ciążę znosiłam dobrze i miło, ładnie wyglądałam, jak to przy chłopczyku, a jak usłyszałam na usg , ze to chłopczyk zupełnie się rozpłynęłam. Bardzo, bardzo czekałam na synka po serii dziewczynek, robiliśmy usg 4d pierwszy raz i obraz dziecka zrobił na nas niesamowite wrażenie.  Sama wyliczyłam termin porodu, zgodnie z zasadą 10 dni po terminie miesiączki, sprawdził się co do dnia... Pamiętam, ze były akurat problemy z komunikacją przez śnieżyce, które nagle wszystkich zaskoczyły, pod koniec listopada.

Poród rozpoczął się tradycyjnie, koło 3 w nocy obudziłam się, bo poczułam, że prześcieradło jest mokre. I Jak to powiada mój mąż, za każdym kolejnym razem "no i zryw, koniec spania i już leci aż do porodu w biegu”.

Tak tez było, zawsze już ilekroć poczułam odpływające wody schemat był następujący : szłam do łazienki golić nogi i wziąć prysznic, potem do kuchni wypić herbatę i się pomalować. Tu muszę dodać, ze do każdego porodu byłam pomalowana, oczy i paznokcie, taka mała fanaberia. Tłumaczę sobie to tym, ze chcę czuć się dobrze ze sobą . To jest w końcu ważne wydarzenie , chcę aby moje dziecko zobaczyło ładną mamę i wreszcie chcę, aby personel patrząc na wielo,wieloródkę nie miał wrażenia, ze to ktoś z pogranicza patologii.

Kiedy byłam gotowa „ze sobą”, brałam się za pakowanie. Zawsze wcześniej pisałam ściągę, co mam brać do szpitala i albo ja albo Michał dopakowywaliśmy bagaż.  W tzw. międzyczasie mąż sprawdzał skurcze, jak często się pojawiają i jak bardzo są intensywne. Tym razem skurcze pojawiły się koło 4-tej, 4.30. Powiedziałabym , ze były nawet lżejsze niż ból przy miesiączkach. Tym razem Michał nalegał, żeby wcześniej jechać, a ja z bólem serca przystałam na to.
W taksówce poczułam ulgę, ze tak trzeba , intuicyjnie czułam, ze tym razem to będzie najlepsze rozwiązanie. Przemogłam jakiś lęk, przed szpitalem, strach przed przyspieszaniem porodu, rutynizacją.

W szpitalu byliśmy po 5-tej, było jeszcze cicho... Izba przyjęć, badanie, pierwsza sympatyczna położna , 6 cm rozwarcia i wolna sala – słoneczko! Michał nie miał na tyle gotówki, żeby opłacić cegiełkę, a 50 zł wydawało nam się za mało, więc wstrzymaliśmy się z wpłatą. Położne na górze zadecydowały, ze najpierw poleżę na ktg na sali ogólnej. To wspominam najgorzej.. leżałam tam do 6-tej i było mi niewygodnie i zimno.
Jedynym miłym momentem, było bicie dzwonów w pobliskim kościele, kiedy je usłyszałam, zrobiło mi się refleksyjnie i to był ten moment, oderwania się na chwilę od bólu, refleksji. „Zaraz zobaczę dziecko”-pomyślałam. O 6-tej przeniesiono nas do „Słoneczka”, ślicznej sali, przypominającej mieszkanie, a nie szpital. Zdziwiłam się, po tylu latach zauważyłam kolosalną zmianę w podejściu do rodzenia.
Moje obawy w tym momencie zniknęły, przyszła położna, zbadała mnie pytając, czy dziecko ma być duże? Nic mi o tym nie było wiadomo, przeciwnie, miało być podobne do pozostałych, jak to ocenił lekarz przy ostatnim usg (około 3500g).

Pamiętam, ze położna miała chabrowy tusz na rzęsach, co mi utkwiło w pamięci. Wiedziałam, ze to już długo nie potrwa i czułam ulgę. Każdy poród licząc od Stasia trwał 4 godziny, wyliczyłam, ze urodzę koło 7-mej. Około 6. 30 weszła lekarka z obchodu z całą ekipą, zarządzając "Trzeba zastrzyk z oksytocyny!"
To nawet nie było powiedziane tonem zachęcającym, spokojnym, tylko jakby z pretensją. Odmówiłam. Zaczęła się wymiana zdań, ja o złych doświadczeniach, ona o zużytej macicy (sic!).
Pamiętam , że stała obok ta moja położna i spokojnie na mnie patrzyła, mówiąc tymi chabrowymi oczami „rób swoje”. Lekarka wyszła, a ja chyba z nerwów dostałam częstszych skurczów.

Od razu wskoczyłam na fotel, chwilę potem po ustawieniu pozycji, miałam skurcze parte i mogłam rodzić, była chyba 6.50. Miałam dużo siły, ale coś było nie tak, kiedy parłam, jakby coś stawiało opór.
Przy następnym skurczu czułam to samo i inne niż zwykle „rozpychanie”. Pojawiła się młoda lekarka, dwie położne i pediatra. Zaniepokoił mnie tłum i zdziwienie Michała, ale nie traciłam odwagi. Słuchałam dokładnie co mówi położna i współpracowałam. Kiedy powiedziała, żeby nie przeć przestałam, potem parłam silniej i pojawił się Franciszek o 7-mej rano. Piękny, zdrowy dostał 10 punktów APGAR.

Po wszystkim kiedy trzymałam go cieplutkiego na brzuchu, położna powiedziała; "Wspaniale pani rodziła bez takiej współpracy i siły mogłoby być trudno, bo dziecko rodziło się twarzyczkowo i było owinięte pępowiną".

Wszyscy mi gratulowali, Michał mnie przytulił, czuł już ulgę i wydawał się senny po tym wszystkim.  Kiedy lekarka mnie pooglądała, twierdząc, ze jest ok, nie trzeba szyć i łyżeczkować, weszła oddziałowa informując , ze należy opłacić cegiełkę. Owszem rozumie sytuację, ze właśnie urodziło się nam dziecko ale uiścić trzeba. Czar prysł... Jeszcze koło 3 razy w trakcie przebywania z dzieckiem tuż po porodzie w pokoiku obok, przychodziła oddziałowa z informacją o opłaceniu cegiełki na dole w kasie lub przelewem, mącąc nasz spokój i sprowadzając uczucia wyższe z obłoków na ziemię. Gdyby nie ten incydent pomyślałabym, ze poród w szpitalu jest całkiem fajny. Na przyszłość zawsze odkładaliśmy na cegiełkę w osobnej kopercie, bo już drugi raz życie nas nauczyło, ze to bardzo może skomplikować sytuację i bieg wydarzeń.

Dopiero w domu przeczytałam co to jest poród twarzyczkowy i jakie może nieść konsekwencje.
Nasze dziecko jest zdrowe, a ja choć czułam się fizycznie bardziej wyczerpana niż do tej pory, poczułam ulgę, że zdążyliśmy i ze trafiłam na tak cudowną położną...

Później dostałam prezent od Michała " za poród"... chabrowy tusz ;) 


Maleńki Franciszek

Franek dziś



 Autorka: Agnieszka, zdjęcia z archiwum domowego. 


Jutro dzień siódmy, jak urodził się Antoni :)



środa, 13 listopada 2013

Osiem porodów Agnieszki. Cz. 5 Narodziny Małgorzaty

Piąty poród Agnieszki i Michała, Małgorzata narodziła się w domu...
Napiszę tylko tyle;  płakałam...



Małgorzata, 2009 poród w domu


Małgosia poczęła się nad morzem po dłuższej przerwie. Ta ciąża nie należała do łatwych i przyjemnych, choć nie miałam poważniejszych komplikacji.
Czułam się po prostu zmęczona, ciężka i bez energii, towarzyszył mi spokój, który mnie rozleniwiał. W 37 tyg trafiłam do szpitala na 5 dni z powodu odwodnienia po grypie jelitowej, nawodnili mnie tak, ze cała spuchłam.
Poród przypadał na kwiecień i tak wyliczenia lekarzy sobie, a ja urodziłam znów 10 dni po, tak zwanym, terminie.

Teraz niewiele pamiętam, jak to wszystko przebiegało, pamiętam za to emocje strach, zrezygnowanie, niemoc, słabość. Te uczucia towarzyszyły mi przez cały dziewiąty miesiąc, byłam zdana całkowicie na Michała. Trudno mi było podejmować decyzje, odczułam pierwszy raz jak to jest mieć więcej dzieci, dużo obowiązków i mało sił.

Poród rozpoczął się 2 dni wcześniej falstartem.
Zwyczajnie pojawiły się skurcze regularne co 10 minut, trwało to może 2 godziny i nagle się skończyły i już. W tym czasie Michał był w domu i zadzwoniliśmy po mamę. Jak przyjechała, tak pojechała, bo nic z tego nie wyszło tylko nerwy.

Po dwóch dniach o 8-smej pojawiły się znowu skurcze, ale nauczona doświadczeniem nie zadzwoniłam jeszcze ani po męża, ani po mamę, żeby przypilnowała dzieci. Po 10-tej zaczęły się regularne skurcze i Michał został o tym powiadomiony. Najpierw dzwonił z pytaniem, jak sytuacja, godzinę później postanowił przyjechać mimo, że nic nowego się nie działo. 

Dzieci były jeszcze w szkole i na spokojnie mogliśmy pobyć ze sobą obserwując akcję i czekając na mamę. Około 14-stej odeszły wody i to był sygnał żeby jechać do szpitala.
Byłam cała spięta faktem, ze nie ma kto zostać z dziećmi. Oczywiście mógł to zrobić Michał, ale nie wyobrażam sobie porodu bez niego.
Ta opcja nie wchodziła w grę, musiałam na ten moment czuć jego obecność, patrzeć na niego, bo inaczej nie dałabym rady znieść tych wszystkich szpitalnych procedur. Czekaliśmy zatem...
Ostatecznie, chwilę potem, Michał zadzwonił po taksówkę. Kiedy zadzwonił domofon, ze taksówka czeka przed domem, zaczęłam rodzić...
Michał przeprosił i trzeci raz zadzwonił po karetkę, przyjechali w 5 minut, Małgosia była już na świecie, a ja byłam w szoku - dosłownie.

Nie potrafiłam normalnie odpowiadać na pytania. Tym razem obok szczęścia czułam przerażenie, a zaraz potem strach o dziecko, czy wszystko z nim w porządku i strach przed tym, jak zostanę potraktowana.
Myślę, ze te emocje pojawiły się pod wpływem całej tej sytuacji , jaka miała miejsce, gdy przyjechali z pogotowia.

Dziecko zabrali od razu do zbadania w pokoju, a ja stałam w wannie, przykryta ręcznikiem z patrzącymi na mnie dwoma ratownikami...
To była strasznie długa chwila dla mnie.
Nie pamiętam po co ja weszłam do tej wanny, chyba dlatego ,ze leciało mi strasznie dużo krwi i byłam spocona, stałam i nie mogłam nic zrobić.
Wreszcie pojawił się mój mąż, kochany, nieoceniony i nie wiem czy to ten widok obcych facetów, czy cały stres z tym porodem w domu, spowodował natychmiastowa reakcję z jego strony w postaci słów "wyjść stąd i to już!".

Nikt się nie odezwał, ratownicy wyszli z domu i czekali w karetce, został tylko lekarz. Tym razem zawieźli nas do nie istniejącego już szpitala na ulicy Dyrekcyjnej.
W karetce nie mogłam trzymać Małgosi na rękach, bo jak to określił ratownik (sic!) to zbyt ryzykowne!!! Odwróciłam się do okna i płakałam...

Wciąż miałam duży upływ krwi, zmoczyłam całe spodnie, gdy dotarliśmy na izbę przyjęć, przez 15 minut decydowano gdzie mnie umieścić.
Potem dopiero lekarz się mną zajął.
To była, jak pamiętam kobieta, bardzo niedelikatna i milcząca. "W razie czego", jak wreszcie powiedziała, zrobi łyżeczkowanie. Strasznie mnie to bolało, żaden poród nie może się równać z tym bólem , który wtedy czułam. Jedyne co mnie uratowało w tym momencie od załamania się był lekarz, który przyszedł , jak się okazało sprawdzić pracę stażystki. Patrząc jak leci na mojej twarzy łza za łzą, a może z czystej serdeczności pogłaskał mnie po głowie.
Nawet nie wie, ile tym gestem dla mnie zrobił...

Był to pierwszy pozytywny moment, którego doświadczyłam od urodzenia dziecka. Zabrano mi dziecko, nie pozwolono na obecność męża, byłam sama jak palec 4 godziny !!!
W tym czasie przewieziono mnie na salę, jak się okazało, nie było miejsc na bloku poporodowym dla matek, więc Małgosia leżała tam, a ja na bloku patologii ciąży z kobietami, które straciły dzieci lub czekały na zabiegi usunięcia martwych ciąż. Nie mogę o tym pisać co tam czułam...

Nikt się nie odzywał, nikt nie jadł,nikt o nic nie pytał...
Chodziłam tam tylko spać, cały czas siedziałam na krzesełku z Małgosią, ku niezadowoleniu pielęgniarek.
Zabierano mi ją tylko na badania, których było bardzo dużo, z powodu "niesterylnych warunków porodu" zadecydowano o zrobieniu usg główki, brzucha, prześwietleniu, a nawet badaniach genetycznych na zespół downa ( ze względu tylko i wyłącznie na skośne oczy).
Na 3 dzień znalazło się miejsce na bloku, choć miałam wychodzić do domu.
Po otrzymaniu wypisu od ginekologa przyszedł pediatra i oznajmił, ze dziecko musi przyjąć antybiotyk ze względu na zapalenie płuc.
Do tej pory nie wiem kto miał rację czy matki , które twierdziły,ze dzieci zaraziły się w szpitalu, wszystkie (oprócz 3) z urodzonych na bloku, czy lekarze twierdząc, że każda miała zakażenie w brzuchu, a ja przy porodzie w domu.
Z tego pobytu pamiętam karmienie na kolanie i ból kręgosłupa oraz zapłakane oczy kobiet tam leżących. Nie widziałam ani jednej matki, której nie przyprawiałby ten szpital o depresję.

Wszystkie wydarzenia, który miały miejsce po urodzeniu Małgosi wpłynęły na decyzję, ze nigdy nie dopuszczę do sytuacji porodu w domu bez fachowej opieki. Do dziś myśląc o tym piątym porodzie towarzyszy mi uczucie żalu, za normalnością, za możliwością urodzenia w domu bez czucia się winnym, a przede wszystkim za obecnością położnej bądź lekarza przyjmujących porody w domu, za ich fachową opieką przy tym ważnym wydarzeniu, której brakuje we Wrocławiu.

Dane mi było rodzić w domu trzy razy.
Ostatnio rodziłam w lutym 2013 r, żadna położna nie zgodziła się na moje kolejne porody w domu, jak do tej pory.
Oby inne kobiety doczekały chwili, kiedy będą mogły z czystym sumieniem urodzić w domu, przy pomocy położnej w naszym mieście.




Maleńka Małgosia

Małgosia dziś


Autorka: Agnieszka, zdjęcia z archiwum domowego.

Agnieszko, nie mogę czytać tego tekstu nie płacząc, mimo, że czytam kolejny raz...
Dla Ciebie, ponieważ Małgosia poczęła się nad morzem, a urodziła w domu, umieszczam tą przepiękną pieśń, która kojarzy mi się z porodem...






Jutro o narodzinach Franciszka... bądźcie z nami <3 


wtorek, 12 listopada 2013

Osiem porodów Agnieszki. Cz. 4 Narodziny Marii

Kochani, po dwudniowej przerwie organizacyjno-technicznej, za którą przepraszam, wracamy do towarzyszenia w ośmiu porodach Agnieszki...

Czwarte dziecko, drugi poród Agi i Michała w domu... Jak narodziła się Maria...



Maria, 2006, poród w domu


Pomimo tak udanego porodu domowego 3 lata wstecz, nie planowaliśmy znów rodzić w domu. Nie dlatego, że nie chcieliśmy , a ze względów „technicznych”.
Decydujące dla nas było zapewnienie bezpieczeństwa dziecku, bo gdyby się coś nieprzewidywanego stało... Nikt we Wrocławiu nie przyjmował takich porodów, a nawet jeśli, nie mielibyśmy wtedy na to pieniędzy, żeby opłacić położną.

Marysia powitała nas już w nowym mieszkaniu, pięknym, pachnącym, bardzo wygodnym.
Byłyby to idealne warunki, żeby urodzić tutaj. Chcieliśmy być jednak rozsądni i wybraliśmy znów szpital na Brochowie. Cegiełki ponownie, celowo nie wykupiliśmy w ciemno, ale pieniądze leżały odłożone w kopercie.

Termin porodu przypadał na początek lutego, nauczona doświadczeniem czekałam cierpliwie na sygnał. Pojawił się dokładnie dziesięć dni po tak zwanym terminie, jak przy Stasiu.
Jedyną nowością było to, że nie obudziło mnie odpłynięcie wód, a lekkie bóle brzucha jak przy miesiączce gdzieś około 10-tej rano.
Zadzwoniłam po męża, ze to już, popracował tego dnia godzinę zaledwie i już musiał wracać.
Byłam spakowana do szpitala, więc nie miałam za bardzo co robić, brzuch pobolewał, a ja się snułam z kąta w kąt, czekając na Michała.
Gdy przyszedł koło 11-stej, stwierdziłam, ze to jeszcze czas i nie ma co jechać.
Myślę, ze za każdym razem wspomnienie tego pierwszego porodu, z fatalnym w skutkach zastrzykiem na przyspieszenie, decydowało o tym, że do szpitala wolałam jechać jak najpóźniej, kiedy odejdą wody, na sam poród.
Czekałam i czekałam na bóle z tyłu pleców, czyli właściwe skurcze i zastanawiałam się co jest nie tak i czemu tak długo. O zgrozo mimo, że to był mój czwarty poród, byłam przy tym święcie przekonana, ze najpierw odchodzą wody, a potem następuje właściwa akcja porodowa, czyli skurcze parte i urodzenie dziecka. To przekonanie było tak mocne, ze nie zadawałam sobie nigdy trudu, żeby to sprawdzić w książce lub w internecie... Czekałam więc ostatecznie na odpłyniecie wód, z myślą, że wtedy pojedziemy.


Przed 12-stą ból brzucha był już dość mocny i regularnie się pojawiał co 3 minuty.
Michał zadzwonił po taksówkę.
Weszłam do łazienki po szczoteczkę, poczułam napieranie, kucnęłam i trysnęły wody ukazując główkę!!!
Michał wleciał do łazienki i oczom nie wierzył co się dzieje...
Pomógł mi, za drugim parciem wyszła Marysia. Trwało to może 2 minuty, urodziła się bardzo szybko z wodami...

Michał ucisnął spinaczem pępowinę, kiedy trzymałam dziecko na rękach, owinięte wcześniej ręcznikiem. Położyliśmy się do łóżka, mała Marysia zaczęła ssać.

Cudownie było czuć tą więź, bliskość dopiero urodzonego dziecka we własnym łóżku, w domu.
Jak wielką różnicę robi zwykłe łóżko...
Zostałabym już tak na zawsze, niestety zdrowy rozsądek musiał zwyciężyć dla dziecka i mojego dobra i spokoju. Tym razem pogotowie przyjechało po 10 minutach od porodu, z fachową karetką dla dziecka z inkubatorem itd. Lekarka była bardzo miła, zbadała dziecko, a mnie pocieszała, bo kompletnie tym wszystkim się zdziwiłam i rozkleiłam. Wyszła na wierzch moja wiedza o porodzie, przy czwartym dziecku! Co za wstyd...Tak na to po wcześniejszej euforii patrzyłam, leżąc już na szpitalnym łóżku.
Trafiliśmy na Brochów, wprawdzie po fakcie, ale docelowo plany się spełniły.

Nowy dom został „ochrzczony”, pomyślałam wracając...
Pierwsze co zrobiłam wracając do domu, to weszłam do łazienki, zrobiło mi się bardzo miło i tak ciepło na sercu. 


Maleńka Marysia

Maria dziś

Autorka: Agnieszka, zdjęcia z archiwum domowego. 



Już jutro domowe narodziny Małgorzaty, bądźcie z nami :)




sobota, 9 listopada 2013

Osiem porodów Agnieszki. Cz. 3 Narodziny Stanisława

Przez osiem dni towarzyszymy Agnieszce w jej ośmiu porodach...
Pierwsza opowieść była o Zuzannie, druga o powitaniu Jakuba. Dziś dzień trzeci i trzecia opowieść porodowa Agi.  Domowe narodziny Stanisława...



Stanisław 2002, poród w domu.
 

To wydarzenie wiele zmieniło w moim podejściu do porodów, do macierzyństwa ba, nawet do życia.
Na Stasia czekaliśmy długo, nie udało się zajść w ciążę od razu. Po 3 próbach zaczęłam się martwić, po pół roku jeszcze bardziej, wreszcie się udało – wytęsknione dziecko. Teraz wśród całej ósemki najbardziej utalentowane, z wyraźnym artystycznym zacięciem.

Ponieważ mieliśmy już jako takie rozeznanie co się dzieje w szpitalach i na co trzeba  być przygotowanym, wybraliśmy znów szpital na Brochowie. Tym razem jednak Michał zaproponował, żeby nie płacić od razu cegiełki przy przyjęciu do szpitala, to była decyzja opatrznościowa.
Poród zaczął się niepozornie, zwyczajnie rano obudziłam się i poczułam przypływ energii i mokre prześcieradło. Była godzina 6, nauczona doświadczeniem, wcześniej zadbałam o młodsze dzieci, więc stresu nie było. Było za to poczucie humoru mojego męża, zawsze ilekroć potem zaczynał się poród miał dobry humor i „głupawkę”, a to bardzo, bardzo pomaga. Chodził za mną i pytał „skurczyki”, „skurczyki”? Ja tez byłam spokojna, wypiłam herbatę, dopakowałam torbę, jednym słowem na spokojnie czekaliśmy na intensywniejsze skurcze.

W tak zwanym międzyczasie, Michał wyskoczył do bankomatu po pieniądze na cegiełkę i taksówkę. Zostałam sama i mogłam przeżyć tę chwilę tak bardziej po swojemu. Wzruszyłam się czując kolejny skurcz.  Dzisiaj zobaczę swoje dziecko, tak długo wyczekiwane, myślałam...
Była zima, stałam przy oknie i patrzyłam jak wraca mąż, nic nie mogło mnie zaskoczyć, bo czułam się bardzo silna i odważna. To dobrze, bo chwilę potem wydarzenia przypominały raczej sceny z jakiegoś filmu.


Kiedy wrócił Michał byłam już do połowy ubrana, tzn w rajtuzy, tuniko-sukienkę i założony miałam jeden but. Tu dodam rzecz istotną, były to buty tzw. "ojki", takie sznurowane do kolan. Pamiętam dobrze, stałam w łazience, kiedy Michał wszedł do mieszkania. Zapytał, czy jestem gotowa, bo zamówił taksówkę i już czekał, a ja kompletnie go nie słuchając zaczęłam inaczej oddychać i kucać.
Zaczęły się skurcze parte, nagle, bez bolesnych skurczów pierwszej fazy.
Oznajmiłam spokojnie, z rezygnacją „zaraz urodzę”.

Michał tracąc chyba głowę (bo nie umiem tego inaczej określić), zaczął mi zakładać tego ojka drugiego i wiązać, a w tym samym czasie ja rozwiązywałam i ściągałam drugiego z nogawką rajtuz. To było dla mnie bardzo zabawne i kto wie czy właśnie dzięki temu nie spanikowałam.
Jednym duszkiem zarządziłam, co mój mąż ma robić: nalać wody do wanny, zadzwonić po karetkę i przynieść ręcznik czysty. Udało mi się rozebrać i wskoczyć do wody, czekałam aż wanna się napełni, rozkosznie nie czując bólu przy skurczach. To był moment, kiedy zmieniłam pozycję przykucając, bo tak mi się zrobiło wygodniej.
Raz poparłam, czując ulgę, za parę sekund drugi raz i rękami złapałam wypływające dziecko.
Zapłakał, ja też, była 9.05,  weszli ratownicy z pogotowia.
Uchwyciłam ten moment narodzin dla siebie, udało mi się go ukraść, nigdy wcześniej ani potem nie czułam tak metafizycznego przeżycia. Chyba nie da się o tym zwyczajnie napisać, to był piękny, naturalny poród. Mój i mojego męża. Natura sama zadbała o szczegóły, a ja jak nigdy dotąd, intuicyjnie wiedziałam co mam robić, krok po kroku.

Lekarz nie był zdziwiony zdarzeniem, za to mój mąż bardzo. Na prośbę o czysty ręcznik, nie wiedział gdzie go ma szukać. Staś urodził się bez komplikacji, nie miał nawet wybroczyn, a ważył 3900! Najwięcej z naszych dzieci urodzonych do tej pory. Dziwne, ze ja tego nie poczułam, do tej pory twierdzę, ze spośród ośmiu porodów, ten był najlżejszy i najmniej bolesny. Woda czyni cuda i wiara w siebie, zaufanie instynktowi. Natura mnie w tym wypadku wyręczyła na całej linii.

Pogotowie zajęło się resztą, pępowiną, łożyskiem i zabrało nas do szpitala na Brochowie. Muszę tu sprostować,że to była bardzo miła, fachowa ekipa, która z porodami nie miała nic wspólnego.
W łazience przebywała ze mną tylko lekarka i mąż , nikt obcy nie musiał mnie oglądać (ratownicy). Na prośbę i chyba z uwagi na sytuację zabrali z nami też Michała. W szpitalu nikogo nie zdziwił fakt porodu w domu, kiedy wspomniałam, ile to wszystko w sumie trwało. Zwyczajnie to był szybki, sprawny poród i mogłam nie zdążyć, ale wiadomo na przyszłość trzeba uważać. Cieszę się, ze nikt nie zepsuł tego wydarzenia swoim moralizatorstwem lub humorami. Jeszcze na długo potem przezywałam ten moment porodu, szczególnie karmiąc piersią...

Gdybym miała wymienić konkretnie zalety rodzenia w domu, na pierwszym miejscu byłby spokój, spokój i cisza, nieodzowne do skupienia się i poddania rozwojowi wypadków.
Nikt nie zagląda, nie pyta, nie wypełnia, nie bada co 5 minut, nie leżysz kołkiem czując jak ci niewygodnie, nie stresujesz się jak będziesz rodzic w takiej pozycji, czy nie wyproszą Ci męża albo go nie przestawią z kąta w kąt, no i trzymasz dziecko jako pierwsza,  czujesz go Ty, a nie tylko położna... a to jest cudowne uczucie! Nosiłam syna pod sercem 9 miesięcy, głaskałam brzuch, czułam jak kopie, kiedy nadszedł moment rozwiązania to ja pierwsza poczułam jego cieplutką główkę, przytuliłam, mogłam go przywitać po drugiej stronie. 
Wiem co mówię, do tej pory Staś jest dzieckiem najbardziej ze mną związanym emocjonalnie on i Marysia, też urodzona w domu. Jest też bardzo utalentowany plastycznie, powyżej normy jaką mają dzieci starsze od niego.



Kilkuletni Staś ze swoim starszym rodzeństwem Zuzą i Kubą.

Wydanie na świat syna w taki sposób i w takich okolicznościach miało też swoje odzwierciedlenie w fizycznej stronie. Ten poród „wyleczył „ mnie z bólów krzyżowych, jakie miałam do tej pory przy skracaniu szyjki. Nigdy potem nie czułam już tego koszmarnego bólu z tyłu pleców. Kto takowe miewa, wie co to znaczy. Po tym porodzie zawsze już miałam bóle brzuszne przy skurczach.

Ten poród pamiętam szczególnie, ilekroć rodząc kolejne dzieci, mam moment kryzysu, zawahania się, zniechęcenia, ze boli, ze długo wracam myślami do 11 grudnia rano, pomaga. 



Stanisław dzisiaj


Autorka: Agnieszka , zdjęcia z archiwum rodzinnego .


Jutro kolejne narodziny, domówka Marii, zapraszamy...

piątek, 8 listopada 2013

Osiem porodów Agnieszki- Cz.2 Narodziny Jakuba

Jak narodził się Jakub...


Jakub, 2000 szpital na Kamieńskiego

Nasze drugie dziecko było wielką niespodzianką i balsamem kojącym wszelkie smutki i niepowodzenia. Kubuś należał do tych dzieci, które budzą się stęknięciem na jedzenie i są cudownie grzeczne i cichutkie. Zadziwia to tym bardziej, ze poród był trudny i dziecko nie miało łatwo przy wychodzeniu.

Z uwagi na karmienie Zuzi i brak miesiączek, nie miałam ustalonego sztywnego terminu porodu, odebrałam to z ulgą, bo pamiętam ile kosztowało nas to nerwowe oczekiwanie.
Zaczęło się zwyczajnie odpłynięciem w małej ilości wód, skurcze dość dokuczliwe, regularne przed 5 rano, chwilę potem odeszły znów wody, ale też w małej ilości.
Jedyny stres jaki nam towarzyszył to ściągnięcie kogoś do pilnowania Zuzi.
O zgrozo o tej porze nikt nie odbierał telefonu!
Udało się wreszcie dodzwonić do teściów, przyjechali bardzo szybko i odwieźli do szpitala.
Czułam ulgę, ze to już i że nie jedziemy do poprzedniej placówki...
Jednak bardzo się zawiodłam. Szpital był brzydszy, a izba przyjęć mała i zimna.
Powitała nas położna, która zapadła mi w pamięci na długo, długo po porodzie. To dziwne, ze to jedno, decydujące spotkanie na izbie przyjęć, może mieć wpływ na cały poród , na jego przebieg...

Ponieważ wody wciąż się sączyły, położna okazała niezadowolenie z tego faktu, wydając dźwięki typu "ssss” , "ach”, a nawet "cholera jasna!".
Poczułam się winna. Zauważając na fotelu moje długie paznokcie ( nie mylić z tipsami czy szponami mega) przyniosła cążki i kazała mi je ściąć i zmyć lakier...
Leżałam na fotelu i męczyłam się ze skurczami i próbowałam obcinać paznokcie. Położna wzięła papiery i się zaczęła żmudna biurokracja. Przy pytaniu o zawód (studenci) wybuchła; „Jak to ? Teraz dzieci mają dzieci...” , „ Myśleć było”. Leżałam wciąż na fotelu, obcinałam paznokcie w drugiej ręce i poleciała mi pierwsza łza. Pani chyba to zauważyła, bo kazała mi zejść, podając zmywacz, a ja na dobre przy tym zmywaczu się popłakałam.
Ulgę poczułam, kiedy na salę porodową wpuszczono męża.
Zaopiekował się mną, przytulił, masował plecy. Przed 11 miła położna kazała mi wejść na fotel, bo było pełne rozwarcie. Mogłam przeć !!!
To cudowne uczucie, szybko przyćmił fakt, że muszę to robić na leżąco, co było dla mnie bardzo niewygodne, bardzo.
Sam moment narodzin był w mojej ocenie żmudny i powolny. Jakub przeciskał się powoli i zanim go ujrzałam minęły wieki, choć w rzeczywistości trwało to 10 minut, według tego co zapisano w książeczce. Michał przeciął pępowinę...
Czułam szczęście, nowe uczucie, którego zabrakło w pierwszej chwili przy poprzednim porodzie.
Łóżko porodowe było ustawione naprzeciw okna, był sierpień, piękne poranne słońce...
Wcześniej, w trakcie parcia, patrzyłam na to okno, widok tak promiennego dnia dodawał mi siły, taka namiastka czegoś ponad wszystko, w tym chłodnym szpitalu.

Mimo trudnego początku, to był naturalny, zdrowy poród.
Co wspominam najmilej? Słońce za oknem i słońce w oczkach dziecka położonego mi na piersi...
Nigdy więcej nie pozwoliłam sobie na uleganie humorom personelu w tak ważnej chwili i zawsze, za każdym następnym razem, do porodu miałam pomalowane paznokcie...


Jakub dziś :)




Autorka: Agnieszka, zdjęcia z archiwum domowego.

Już jutro pierwszy domowy poród Agnieszki- narodziny Stanisława ... zajrzyjcie, będzie się działo  ;)


czwartek, 7 listopada 2013

Osiem porodów Agnieszki- Cz.1 Narodziny Zuzanny

Kochana Agnieszko, przepraszam Cię ogromnie, że musiałaś tak długo czekać na publikację swojej opowieści porodowej, jednak Twoja opowieść to jak osiem opowieści porodowych, każda inna. Porody szpitalne jak i domowe były Twoim Twego męża i Twych dzieci udziałem...
To cenne doświadczenia. Bardzo dziękuję Tobie, że zechciałaś się nimi z nami podzielić <3


Postanowiłam, że publikowana będzie przez osiem dni, każdy poród to jeden odcinek opowieści :) 
Zaczynamy już dziś i przez kolejne 8 dni towarzyszyć będziecie nam przy tych cudnych porodach, bo każdy poród to cud, życia cud...  <3

Dzisiaj o narodzinach Zuzanny... 


Nazywam się Agnieszka, mam 38 lat i ...ośmioro dzieci. 
Tak, jestem szczęśliwa, bardzo szczęśliwa i spełniona, gdy ktoś mnie nie zna i pyta o moją rodzinę, nie może uwierzyć, że mam tyle dzieci i tak „normalnie” wyglądam.
Każdy poród doskonale pamiętam i myślę, że jednym z powodów dla których było ich aż tyle są dobrze przebiegające ciąże, bez żadnych zdrowotnych turbulencji i w miarę szybkie, sprawne rozwiązania. 
Nie mogę powiedzieć, ze były bezbolesne albo lekkie, bo kto rodził, wie , że te terminy nie odzwierciedlają w tym wypadku rzeczywistości. Boli, zawsze boli i już, sztuką jest wyjść z tego twarzą, a raczej z dzieckiem na rękach, jak to mówiła moja babcia. 
Z perspektywy czasu wiem jak bardzo ważne jest wsparcie, w moim przypadku męża, dobry szpital, spokój i wiara w siebie. Nie zawsze tak ze mną było. Dwójkę pierwszych dzieci urodziłam 14 lat temu w szpitalach, trzy kolejne w domu i trzy następne znowu w szpitalu, przy czym porody domowe nie były przez nas zaplanowane. Teraz to właśnie te wspominam najczulej i z łezką w oku. Ale po kolei...




Zuzanna, 1999 , poród na Brochowie

Oczekiwaliśmy na naszą pierworodną, na piątym roku studiów. 
Niedoświadczeni, z naiwnym nastawieniem, ze będzie lekko i przyjemnie, dotrwaliśmy do dnia porodu. Byliśmy teoretycznie bardzo dobrze przygotowani, dzięki szkole rodzenia. Michał potrafił wykąpać dziecko-lalkę, a ja umiałam aktywnie oddychać. Załatwiliśmy cegiełkę na poród rodzinny, spakowaliśmy torbę i czekaliśmy. Czekaliśmy i czekaliśmy, a tu nic. Minął termin, tydzień po, półtora, nerwowe telefony od rodziny, pytania znajomych czy już, wreszcie dokładnie dwa tygodnie po terminie coś się zaczęło. 
W poniedziałek o 15-stej poczułam pierwszy skurcz. Właśnie wybieraliśmy się na targ po warzywa i ...poszliśmy. O 17-stej, przy gotowaniu zupy, odeszły mi wody, akcja rozwijała się miarowo, więc pojechaliśmy do szpitala. 
Na dzień dobry powitano nas informacją że na poród rodzinny brakuje sali i okazano niezadowolenie z faktu, że nie wyraziłam zgody na golenie i lewatywę. Miałam 5 cm rozwarcia. Bez poinformowania mnie o skutkach przyjęcia estradiolu, zaraz mi go zapodano. Potem już niewiele pamiętam...nie miałam przerw między skurczami, dostałam hiperwentylacji. 
Szybko przewieziono mnie na obrzydliwie wykafelkowaną salę przypominającą masarnię. Nie mogłam przeć, ponieważ nie czułam skurczów. To był ciągły jeden wielki skurcz... Lekarz położył mi się na brzuchu, nacięto mnie i tak wypchnięto dziecko. 
Zuzia urodziła się zdrowa o godzinie 21, z wielkim wrzaskiem powitała nas na świecie. Ja poczułam wzruszenie dopiero, gdy zobaczyłam jak Michał trzyma, chwilę później, tą kruszynkę na rękach i oboje na siebie patrzą. 
Nie miałam traumy po tym porodzie, z pokorą przyjęłam wszystko co mnie spotkało, tłumacząc sobie - tak to jest w szpitalu...
Miałam szczęście, ze mogłam bez problemów karmić, właściwie stało się to tak naturalnie, że ani nie potrzebowałam wsparcia, ani rad o które i tak było trudno w szpitalu. 
Szkoda tylko, ze poród nie mógł iść tym torem, w zgodzie z naturą, po swojemu...
Nigdy więcej nie zgodziłam się na podanie choćby oksytocyny, choć proponowano mi to za każdym razem...


Dwumiesięczna Zuza


Zuzanna dziś :)

Autorka: Agnieszka, 
zdjęcia z archiwum domowego. 


Jutro - jak narodził się Jakub :)  Zapraszamy :)








poniedziałek, 4 listopada 2013

Poród Milenki

Pierwsza opowieść po wakacyjnej przerwie...
Cudownie intymny, lotosowy poród Milenki.

To była moja druga ciąża. Pierwszego syna także urodziłam w domu ale czułam ze coś mi umknęło. Dlatego jak dowiedziałam się że będę znowu rodzić, starałam się przygotować, najlepiej jak tylko umiałam. Dużo czytałam i słuchałam relaksacji porodowych. Wiedziałam ze chcę być całkowicie świadoma całego procesu. Spotkaliśmy się z położną, która pomaga w porodach lotosowych i czekałam.
Ok 8 miesiąca ciąży zaczęłam delikatnie czuć pragnienie, że może poród przebiegnie na tyle szybko, że położna nie zdąży i przyjmiemy nasza iskierkę sami. Czytaliśmy jak przyjąć poród i jakie pozycje mamy do wyboru. Marzyła nam się taka intymność. Piszę "nam",  bo Krzysiek też tego pragnął i wiem, że bardzo chciał przyjąć na swoje ręce naszą córkę.
Jeszcze jedno pragnienie spełniło się idealnie- wymyśliłam, że najlepiej będzie gdy poród zacznie się wieczorem gdy kładę synka spać, a skończy po paru godzinach- jeszcze w nocy . Tak się stało.
 Ok godziny 19 30 pojawiły się pierwsze delikatne, ale już odczuwane jako porodowe skurcze. Łatwo mi było je odróżnić od tych przepowiadających gdyż te drugie miałam przez całą ciążę.
Wytarłam synka z kąpieli i poszłam go usypiać. Pomiędzy skurczami opowiadałam mu bajki.
Uznałam, że na razie nie zadzwonimy po położną. Zaczęliśmy sprzątać i przygotowywać mieszkanie.
Skurcze były regularne tak co 3-5 minut, ale jeszcze łatwe do opanowania.
Zapaliliśmy świece, włączyliśmy lampki solne i muzykę. Akcja była coraz mocniejsza. Skupiałam się na każdym skurczu, z całych swych sił rozluźniałam krocze, wtedy nacisk na nie był jeszcze mocniejszy. Czułam że dzięki temu szyjka szybciej się rozwiera. Gdy poszłam do wanny akcja trochę zwolniła- ale ucieszyłam się z tego. Chwila odpoczynku dobrze mi zrobiła.
Po wyjściu wszystko wróciło z coraz większą mocą. Byłam już coraz głośniejsza, a skurcze pojawiały się przy każdej zmianie pozycji, czasem jeden zaraz po drugim. Starałam się otwierać usta i cieszyć się z każdej kolejnej fali- choć było to coraz trudniejsze. Krzysiek był cały czas przy mnie, podpierał, przynosił wszystko co potrzebowałam . Bardzo chciałam się zrelaksować ale siła porodu była tak intensywna że trudno było nad nią zapanować. Poszłam drugi raz do wanny. Było już po północy albo później. Zaczęłam czuć lekkie popieranie, nawet nie przyszło mi do głowy by wzywać położną. W wannie akcja bardzo przyśpieszyła i przybrała na sile. Każdy najmniejszy ruch uruchamiał kolejne coraz mocniejsze fale. Czułam że jeszcze nie mam pełnego rozwarcia ale jednocześnie miałam potrzebę lekkiego parcia. Przy poprzednim porodzie było tak samo. Szyjka nie chciała się do końca otworzyć. Zaczęłam mocno pracować, całą uwagą na otwierającym się łonie, wydawałam dźwięki jak rasowy szaman i bardzo mi to pomagało. Patrzyłam w oczy Krzyśka lub płomień świecy. Zachowanie pełnej świadomości było dla mnie najważniejsze. Sprawdziłam samodzielnie rozwarcie. Czułam dziecko jeszcze w worku owodniowym, może 2 cm od wyjścia z pochwy. Nigdy wcześniej tego nie robiłam ale miałam wrażenie, że do pełnego rozwarcia wciąż jeszcze brakowało. Postanowiłam wyjść z wanny, ale było to bardzo trudne. Przerw pomiędzy skurczami nie było chyba, że pozostawałam w bezruchu. Uff...udało się.
Byliśmy w sypialni, w pokoju obok spał nasz starszy synek. Nie wiem która była godzina, ale odczuwałam już  zmęczenie. Krzysiek przygotował wszystko do porodu, zabezpieczył dywan. Przez chwilę pomyślałam, że może jednak przydała by się położna... Poprzednim razem musiały robić mi masaż szyjki która nie chciała się do końca otworzyć przez wiele godzin.
Tym razem wzięłam sprawy w swoje ręce. Wizualizowałam i lekko już popierałam. Pękł worek. Po paru minutach poczułam, że jest pełne rozwarcie i za chwilę zacznę wypierać dziecko. Na minute totalnie się załamałam, poczułam że to jest niemożliwe by przez moje krocze wyszło dziecko, nie dam rady.
Czułam już charakterystyczne pieczenie i wiedziałam- to już. Krzysiek próbował mnie zmotywować, a ja wiedziałam że i tak nikt za mnie tego nie zrobi, przecież tak czekałam na tą chwile i pragnę tego. Przyszły skurcze parte z wielką siłą. Początkowo chciałam rodzić w kucki i sama przyjąć dziecko ale to nie była dla mnie dobra pozycja. Oparłam się o piłkę i przyjęłam pozycję na czworaka. W pierwszym porodzie miałam problem z wypchnięciem dziecka, więc tym razem parłam najmocniej jak tylko umiałam. Na 2 skurczu partym wyszła główka i wszystko ustało. To było niesamowite, wyjątkowe przeżycie.
Potem jeszcze jeden skurcz i całe ciałko wyszło, a wody chlusnęły z wielką siłą. Krzysiek przyjął maleńką i wkrótce mi ją podał.
Była taka piękna, czyściutka i śliska. Nadal czułam ból, to łożysko się rodziło. Bardzo szybko, parę minut po Milence. Włożyliśmy łożysko do miski i Krzysiek pomógł mi usiąść na łóżku. Przystawiłam córeczkę do piersi, a ona ładnie się zassała. Byłam taka szczęśliwa i poczułam olbrzymią ulgę. Wszyscy jesteśmy cali i zdrowi w bezpiecznym i ciepłym otoczeniu. Po 2 godzinach podałam córeczkę Krzyśkowi, sama poszłam się umyć. Wszystko już było posprzątane i poszliśmy „spać”.
Maleńka nie zasypiała, już świtało. Była troszkę niespokojna, ssała mój palec i w końcu usnęła. Rano gdy synek się obudził (spał z nami w łóżku), zobaczył swoja siostrę która spała obok niego i mruczała. Troszkę się zdziwił i uśmiechnął.
W drugiej dobie przyjechała położna i nas zbadała. Wszystko było ok, maleńka ważyła 3200 i była mega długa- 58cm. Umyliśmy i zasoliliśmy łożysko i włożyliśmy do pieluszki. Było zupełnie bezzapachowe. Pępowinka uschła już na 2 dobę.
Przystawiałam Córkę do piersi na żądanie więc mleczko szybko przyszło. Niestety gdy zaczęła je trawić pojawiły się problemy brzuszkowe. Z łożyskiem odbijanie i noszenie było prawie niemożliwe. Po 3 dobach całkiem uschniętą pępowinę odcięliśmy na rzecz przytulania i kangurowania. Po 6 dniach kikucik odpadł w kąpieli.
Decyzję o takim właśnie porodzie uważam za chyba najlepszą w moim życiu.

Autorka: Iga. 
Dziękuję Igo <3