środa, 6 lutego 2013

Trzeci poród Joanny

 Joanno, czytając Twoją opowieść, aż sobie przypomniałam swoje porody i tą niesamowitą moc, odczuwalną siłę... Ta siła idzie potem przez życie z kobietą .



W pierwszej ciąży nawet przez myśl mi nie przeszło, że można rodzić gdzie indziej niż w szpitalu. Nie wspominam miło tego porodu, choć na początku wydawał mi się w porządku. Po czasie rósł we mnie żal. Podczas drugiej ciąży zaczęłam marzyć o porodzie domowym (nawet nie wiem, skąd dowiedziałam się o takiej możliwości). Uznałam jednak, że z moją anemią nawet nie ma sensu się o nic dowiadywać. Poza tym wiedziałam, że będzie to dla nas zbyt kosztowne rozwiązanie. Drugi poród jeszcze gorszy niż pierwszy, pozostawił we mnie wiele żalu.
Trzecia ciąża, najpierw trochę nerwowo – ogromne skoki nastrojów. Wiele ważnych wydarzeń zmian w życiu przytrafiło się w ciągu pierwszych miesięcy. Znaleźliśmy się w Irlandii. Zostałam objęta opieką lekarza rodzinnego (GP). Pani doktor powiedziała: „jest tylko jeden szpital w naszym regionie, więc nie masz wyboru”. No to rejestracja w szpitalu, badania, przyznanie prowadzącego lekarza ginekologa. I tak co jakiś czas na zmianę z wizytami u GP.
Wybrałam się raz na spotkanie mam karmiących piersią – La Leche League. Cudowna atmosfera, zgadałam się z dziewczynami o naszych doświadczeniach porodowych. Jedna opowiadała o swoich dwóch porodach domowych. A mi oczy rozświetlały się coraz bardziej. Opowiedziałam jej o moim marzeniu i o tym dlaczego nie mogłam go jeszcze zrealizować. Podała mi numer do położnej. - A co tam, można spróbować zadzwonić – zachęcała. Zadzwoniłam. Ciepły głos przywitał mnie radośnie i coraz cieplej rozmawiało nam się z każdą minutą, gdy okazywało się, że moja anemia nie jest przeciwwskazaniem, że poród jest darmowy, że przyjedzie do nas porozmawiać, skoro my nie mamy samochodu. Na koniec serdecznie się pośmiałyśmy, gdy odkryłyśmy ciekawy zbieg okoliczności. Kilka miesięcy wcześniej odbierała poród za ścianą – u dziewczyny, z którą zdążyłam się już zaznajomić i bardzo polubić.
Przyjechała, porozmawiałyśmy. Mój Mąż rozmawiał z nami. Zadawał pytania o ryzyko, o procedury w razie komplikacji. Mary – położna – spokojnie i z życzliwością odpowiadała na wszelkie jego obawy. Później spojrzał na mnie i powiedział tylko: „widzę, że jesteś szczęśliwa”. Ja nie musiałam o nic pytać. Wiedziałam już, ze urodzę w domu i wiedziałam z kim.
Zaczęłam czytać o porodach domowych (dopiero teraz), rozkręcała się moja fascynacja. Z Mężem jeszcze o tym nie rozmawiałam. Przed drugą wizytą Mary uznałam, ze chyba czas na decyzję. Wiedziałam, ze nie chcę rodzić bez niego. Zapytałam, czy zdecydował. Uznał, że decyzja należy do mnie, a on jest od tego, żeby mnie wspierać. I kiedy widzi jak wiele radości daje mi perspektywa porodu domowego, che mi w nim towarzyszyć.
No więc zmieniła się procedura. Teraz spotykam się z GP i z Mary. Nie przygotowywaliśmy się jakoś specjalnie. Na jednej z ostatnich wizyt zapytałam Mary co będzie jak nie będę czuła, że mam przeć i nie będę umiała tego robić (po poprzednich doświadczeniach martwiłam się o to). Mary odpowiedziała tak, że zakochałam się w niej na dobre. - Będziesz robić tylko to, czego będziesz chciała. Jeśli nie będziesz mnie potrzebować, usiądę w kąciku cichutko, żeby Ci nie przeszkadzać. Jeśli zechcesz, żebym była przy Tobie, będę Cię wspierać i robić to o co poprosisz. Będę interweniować tylko wtedy, gdy będzie to konieczne ale najpierw wszystko Ci wyjaśnię.
Od pierwszej wizyty Mary, gdy już wiedziałam, że będę rodzić w domu, stałam się zupełnie spokojna. Po raz pierwszy poczułam radość na myśl o porodzie. Po raz pierwszy nie bałam się. Chciałam rodzić. Ten spokój nie opuścił mnie już do końca.
Dziewczynki rodziły się dwa tygodnie przed terminem. Zatem na dwa tygodnie przed terminem wypucowałam dom, zebrałam siły i wszystko miałam poukładane. Podzieliłam się radością oczekiwania na Facebooku. Nie mogłam jednak zmusić się do spakowania torby do szpitala. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że nie urodzę w domu. Na szczęście jedna z mam na forum zachęciła mnie do pakowania i pogodzenia się też z możliwością transferu. Chyba wtedy dopiero naprawdę byłam gotowa. Była we mnie zgoda na poród taki, jakim on będzie. Przy pakowaniu odkryłam czego mi jeszcze brakowało (choć wszystko wydawało się gotowe). No to jeszcze ostatnie zakupy, jeszcze kolejne sprzątanie. Dzidziuś czekał spokojnie. Wiedział, że potrzebuje jeszcze czasu, choć ja już zaczynałam bardzo pragnąć naszego spotkania. Zbliżał się termin. Dzień wcześniej miała przylecieć moja Mama. Przyszło mi jeszcze na myśl, że chciałabym wyglądać kobieco, gdy już urodzę. Zadzwoniłam do kosmetyczki.
Przyleciała Mama, ja miałam piękne paznokcie. W dzień spodziewanego porodu wstałam o 6 rano i nie mogłam już spać. Organizm szykował się na ważne wydarzenie. Wydawało mi się, że to ten dzień. Pojawiły się jak co dzień skurcze przepowiadające, główka rozpychała się w okolicy pachwin. Ale poza tym nic alarmującego. Położyłam się nieco zawiedziona...
Następnego dnia Ciocia dziewczynek zaczęła urlop, a Tata miał ostatni dzień urlopu. Obudziłam się i zaczęłam się modlić. Ostatni dzień urlopu. Później już nie będę rodzić w spokoju, bo będę czekać na jego powrót z pracy, a co jak nie zdąży? Potrzebuję pomocy z góry. Potem zwróciłam się do Dzieciątka – moje Maleństwo. Bardzo chcę Cie dziś zobaczyć. Przyjdź. Wstałam i zajęłam się normalnymi czynnościami dnia codziennego. Zapragnęłam ciepłej kąpieli. Umyłam włosy.
Skurcze... pewnie przepowiadające. Bliżej południa – co 10 minut, a więc regularne – czyżby? Mary każe dawać znać co godzinę. Zapraszamy Ciocię na kawę, ale nie chcę jeszcze nic mówić, żeby nie okazało się, że nic z tego nie będzie. Przyjechała Ciocia, a skurcze się wygaszają.... szkoda. Pojechała Ciocia, zabrała dziewczynki a skurcze się zupełnie zatrzymały. Pytam Mary, czy to fałszywy alarm. Uspokaja: ­- dziś urodzisz, zwykle wieczorem akcja się rozkręca.
Poważna rozmowa z Mężem. A co jeśli nie zdążymy i będziesz musiał jechać do pracy? Odwołaj, powiedz, że nie możesz.... Ogarnia mnie fala lęku. A dziewczynki? Ja chcę, żeby tu były. Pamiętam, jak rodząc Drugą, tęskniłam za Pierwszą. Mąż spokojnie wyjaśnia, że przecież mogę krzyczeć, będą się bały. Co wtedy? Nie będę krzyczeć, przecież będę w basenie, to tak nie boli, jak w szpitalu. Ale ja chcę, ja wszystko już zaplanowałam. Przytula mnie. Wraca spokój. Damy znać Cioci, że zostają na noc. Rano zobaczą Dzidziusia.
Skurcze wracają, ciągle spokojne, chodzę, rozmawiam, szydełkuję. W końcu przypominam sobie, że w pierwszym porodzie doszłam łagodnie do 8 cm rozwarcia i mówię o tym Mary – nic się nie martw ja już jestem w drodze - opowiada. Ma niesamowitą intuicję. Przyjeżdża, sprawdza mnie wewnętrznie (pierwsze takie badanie w Irlandii, dotąd nikt nic w środku nie sprawdzał). Nie mówi o centymetrach – tak się umawiałyśmy. Pokazuje mi rozwarcie – jesteśmy dopiero na początku. Ale zapewnia, że już zostanie. Mówi, że może to być dla mnie sygnał, że jestem bezpieczna i otworzę się.
Rozmawiamy, szydełkuję, opowiadamy sobie kawały, dużo się śmiejemy. Babcia (moja Mama) kończy tort urodzinowy. Tata (mój Mąż) na „rozstresowanie” dostaje zadanie napełnienia basenu. Ja jeszcze sprawdzam w tłumaczu jak są paciorkowce po angielsku i rozmawiamy z Mary o zagrożeniu. Uspokaja mnie. Spaceruję. Jeszcze raz siadam do komputera, żeby włączyć jakąś muzykę, bo jak się zacznie, to już nie będę miała głowy, chciałam jeszcze świeczki...
Nagle padam na kolana przy krześle i już nie wstaję. Skurcze tak silne, że nie mogę nic zrobić. Mąż masuje. Ja oddycham. Po kilku skurczach wołam Mary, żeby masowała, ja trzymam się Męża. Oddycham. Mary oddycha przy mnie. Boli coraz bardziej. Krzyczę! A potem krzyczę jeszcze głośniej! Aż piszczy mi w uszach i szumi w głowie. Mogę krzyczeć!!! Wrzeszczę!!! Mary proponuje, żebym energię z krzyku przekazała na dół. Krzyczę bezgłośnie – prę. Mary mówi, że jestem wspaniała, że świetnie sobie radzę! Powtarza to nieustannie. Gdzieś we mgle pojawia się druga położna – ociera twarz mokrą ścierką – mój anioł.
Proszę, że chcę do basenu, który teraz napełnia moja Mama. Jeszcze nie gotowy. Przez chwilę myślę, że nie dam rady, miałam rodzić w basenie, miało tak nie boleć. Dlaczego nie chciałam w szpitalu? Mówię, że nie mogę, nie dam rady. Zapadam się. Z tej głębokiej przepaści wydobywa mnie spokojny głos mojego Męża. Jest tutaj i trzyma mnie za ręce od samego początku. Upewnia mnie, że już niewiele zostało i dam radę. Dostaję nowej siły. Mary widzi czarne włoski – mówię: „As always” i śmieję się do siebie. Słyszę jak Mary też się śmieje powtarzając moje słowa. Nagle ogromny ból – to musiała być główka – tak myślę. Ale nie. Jeśli to jeszcze nie to, to jak zniosę wyjście główki? Ten ból jest straszny!
Jest główka, jest Dzieciątko. - Duże, duże – słyszę głosy położnych. Nie widzę go, Mary przyjmuje je na swoje ręce. Mówi do niego czule: witam Cię Maleństwo, jak się masz, już cię oddaję Mamusi. Podbiega do mnie moja Mama, dziękuje mi mówi, że jest ze mnie dumna. Mary kładzie przede mną dziecko. Spoglądam na Nią – Klara. Biorę ją w ramiona. Ulga, radość, miłość, duma. Mary przytula mnie i pokazuje, że też jest ze mnie dumna. Przechodzę na sofę. I tak leżymy sobie wtulone. Zanurzamy się w czułości.
Położna pyta, czy może zdjąć moją koszulkę i stanik (mokre od potu), druga pyta, czy może podać dziecku witaminę K. W szpitalu nikt mnie o nic nie pytał. Dostawałam tylko informację po fakcie – że szczepienie, że badania przesiewowe, że coś jeszcze.... One o wszystko pytają! To ja jestem tutaj od decydowania!
Tata – Elf (tak nazwała go Mary) – cicho zajmuje się wszystkim. Podaje położnym kanapki, wypompowuje wodę z basenu, włącza radio, przygotowuje mi zupę, podkłada poduszki. Mama częstuje mnie urodzinowym tortem. Pomaga w sprzątaniu.
Wracają bóle... Po jakimś czasie rodzę łożysko. Po ustaniu tętnienia Babcia Klary odcina pępowinę. Malutka, która okazała się być dość duża – 4,050 kg – rozpoczyna swój pierwszy posiłek. Wszystko takie spokojne.
Od zbadania mnie przez Mary do urodzenia Klary minęło dokładnie 1 godzina 55 minut. Kiedy podali mi godzinę narodzin Córeczki nie mogłam uwierzyć, że to wszystko stało się tak szybko.
Okazało się, że mimo wagi większej (o prawie pół kilo) niż poprzednio rodzonych dzieci nie musiałam być nacinana (choć wcześniej było to „konieczne”), a niewielkie pęknięcie podczas połogowego odpoczynku zrasta się pięknie.
Mary została z nami tak długo, aż byłam gotowa skorzystać z toalety i położyć się we własnym łóżku. Nic nie przyśpieszała – czekała, aż sama będę gotowa. Na piętro do sypialni doszłam o własnych siłach, dość energicznym krokiem. Rano wzięłam prysznic – samodzielnie.
W następne dni Mary odwiedzała nas i sprawdzała jak się czujemy. A czułyśmy się wspaniale. Już na drugi dzień po porodzie wyglądałam i czułam się dużo lepiej niż po dwóch tygodniach po porodach szpitalnych (mimo, że pod wpływem emocji spałam tej nocy może kilka minut). Zaskoczyło mnie, że zamiast bólu krocza czy krzyża bolały mnie ramiona – tak mocno trzymałam się mojego Męża. Poza tym nic mnie nie bolało.
Chciałam, żeby to była opowieść o cierpliwości – mojej Córeczki, która czekała na moją gotowość i mojej cierpliwości, gdy czekałam na Nią.
O zaufaniu, jakie otrzymałam od mojego Męża i położnej. I zaufaniu, którym mogłam ich obdarzyć. A także o zaufaniu, którym po raz pierwszy obdarzyłam siebie.
O radości i pokoju, które dały mi decyzja o porodzie domowym i sam poród. Ten spokój, którym było wypełnione oczekiwanie a potem przyjście na świat naszej Córki, pozwolił mi później zająć się bez problemu moim Dzieckiem z wrażliwością, miłością i ciepłem, jakich ode mnie potrzebowało.
O mądrości natury – wszystko przebiegło dokładnie tak, jak miało się odbyć – bez zbędnych interwencji, łagodnie i dobrze. Dzięki temu ja po porodzie czułam się dobrze, nie byłam obolała, przemęczona, rozżalona.
I jeszcze opowieść o wspaniałej położnej – pełnej ciepła, dobroci, współczucia, wyrozumiałości, czułości, siły, odwagi, mądrości. Jej obecność w tym opisie jest prawie niezauważalna. Bo właśnie taka była. Cichutko, spokojnie towarzyszyła nam, ale gdy była potrzebna stanowczo podejmowała konieczne działania. Nie mogłabym życzyć sobie lepszego towarzyszenia w tak pięknym, intymnym i trudnym wydarzeniu.
Nie doświadczyłam tego wszystkiego, gdy rodziłam w szpitalu. Dopiero poród domowy pozwolił mi na otwarcie się na ogrom tych nieznanych i wspaniałych doświadczeń. O ile wspanialej dla Klary zacząć życie w takiej atmosferze, a dla mnie zacząć tak rodzicielstwo. Myślę, że to wydarzenie miało w sobie także siłę do umocnienia relacji między mną i Mężem.
Nigdy wcześniej nie czułam się tak silna, wspaniała, mądra, odważna. Odkryłam w sobie moc, o której dotąd nie wiedziałam. Jestem silna, bo urodziłam moje dziecko. Pokonałam ogromny ból i sama wydałam na świat nowe życie. Mogę naprawdę wszystko! Poczułam wielki szacunek do wszystkich matek. Czuję ogromną wdzięczność za życie moje i moich bliskich, a zwłaszcza naszych wspaniałych Dzieci.
Dziękuję mojemu Mężowi, który był dla mnie najlepszym oparciem w czasie oczekiwania na Maleństwo i w czasie porodu. Dziękuję mojej Mamie, która zaopiekowała się wszystkim i wszystkimi po porodzie. Dziękuję moim Córkom, które pomagają mi odkrywać radość macierzyństwa, uczą cierpliwości, pokory i miłości. Dziękuję Cioci dziewczynek za opiekę w trakcie porodu i pierwszych dni połogu. Dziękuje Mary – mojemu Aniołowi, mojej opiekunce, cierpliwej doradczyni.


Autorka: Joanna

Dziękuję Joanno  <3

Spodobała Ci się ta opowieść i chciałabyś, żeby ukazała się w bezpłatnej książce wesprzyj projekt

2 komentarze:

Violianka pisze...

Cudny, wzruszający, piękny opis tego wspaniałego wydarzenia! Dzięki Asiu za Twoje słowa i bardzo cieszę się z Twojego szczęścia i tego wielkiego osiągnięcia. Nie ukrywam, że sama trochę też zazdroszczę i obawiam się, że moje doświadczenia będą bardziej przypominać Twoje z pierwszego i drugiego porodu... cóż, w moim mieście jest tylko jeden lekarz, który odbiera porody w domu i jakoś nie bardzo go widzę w takiej sytuacji.... w moim przypadku. Tutaj gdzie mieszkam ludzie robią wielkie oczy kiedy mówi się o porodzie w domu, a przecież przez wieki kobiety tak rodziły... ale to już inna historia. Ania

Anandamai pisze...

Dziękuje Ci Asiu , za wzruszenia , emocje , które towarzyszyły mi przy czytaniu opisu twojego porodu . Przypomniał mi on mój własny domowy poród . I moc , pewność siebie i siłę podejmowanych decyzji . Mój poród był długi , trwał ponad osiem godzin , akcja porodowa zatrzymała się w połowie , ale nawet wtedy nie chciałam słyszeć o szpitalu . Moja pewność siebie , przekonanie że dam radę , przekonała położną i męża . Nie poddałam się i mimo małych komplikacji urodziłam w domu , zdrowego , pięknego synka . Wszystkim rodzicom życzę takich doświadczeń i cudownych porodowych wspomnień !