piątek, 22 lutego 2013

Zimowa opowieść Pameli

Nieco przeredagowana przez autorkę i przez to jeszcze piękniejsza, zimowa opowieść porodowa Pameli...

Od początku odczuwaliśmy pojawienie się dziecięcia w moim brzuchu jako wielkie szczęście, które miało już na zawsze odmienić nasze bardzo wtedy młode, nieopierzone życia. Rozmiarów tej zmiany nawet nie podejrzewaliśmy. Wiedzieliśmy jednak, że jest to bardzo, bardzo ważne. Dlatego też od początku byliśmy przekonani, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby nadchodzące wydarzenia swoim pięknem dorównywały tej doniosłości. Z tego, ale i z potrzeby udowodnienia “światu”, że naprawdę damy sobie radę (w co wiele osób boleśnie bliskich wątpiło, znów ze względu na nasz wiek), wzięły się nasze intensywne poszukiwania NAJLEPSZEGO. W co najlepiej ubierać dziecko? Czym najlepiej myć dziecko? Jak najlepiej spać w ciąży? Sen z powiek spędzała mi kwestia: czym najlepiej przykrywać dziecko - kołderka czy śpiworek? No i wreszcie - jak najlepiej dziecko urodzić?



Odpowiedź przyszła przypadkiem, znienacka. Jakiś artykuł, jakiś fragment wypowiedzi. Intensywne, gorączkowe, podekscytowane czytanie, czytanie, czytanie... I już wiedzieliśmy: nasz syn Stanisław urodzi się w domu.



Znalezienie i przekonanie do siebie wspaniałych położnych niespodziewanie okazało się więcej niż proste. Od tamtej pory wiele razy przekonałam się o prawdziwości stwierdzenia, że jak się znajdzie to, czego naprawdę się chce, to cały kosmos pomoże. Maria była jak przyjaciółka, była dokładnie tym, kogo wtedy potrzebowałam, wypowiadała dokładnie TE słowa w dokładnie TYM czasie. Edyta swoim spokojem dopełniała ten idealny obraz.



Pewnego grudniowego wieczora ogarnia mnie coś na kształt porządkowego szału - płyty CD od tej chwili będą ułożone alfabetycznie, gazety w równych stosikach chronologicznych, a M. najedzony z chirurgiczną precyzją ułożonymi plasterkami chałki na równą grubość posmarowanymi masłem. W końcu kładę się spać.



Piąta rano. Coś boli w krzyżu. Drugi bok. Coś brzuch napina. Cichutko wymykam się do wanny, dwie NoSpy, leżę z oczami jak pięciozłotówki z podekscytowania. Po godzinie już wiem: zaczynamy przeprowadzać Synka na świat! Telefon do położnej - nigdy nie zapomnę Jej, że pozbawiła mnie tego filmowego: “Maria, RODZĘ!!” - po dwóch dzwonkach słyszę jej hiperprzytomny jak na porę głos: “co, rodzisz? Tak myślałam”. Przychodzi do kuchni ożywiony M. i dzięki temu jest mi dane przekonać się, jak silnie jesteśmy połączeni - zwykle potrzeba przynajmniej decybelowego odpowiednika serii z karabinu do obudzenia go przed dziewiątą.



Z namaszczeniem zabieram się do gotowania zupy porodowej - zabija czas pierwszych skurczy, przy okazji będąc świetnym witaminowym strzałem na “po”. M. odbywa chyba najszybszą w swoim życiu podróż po warzywa do sklepu - nie chce tracić ani sekundy z procesu narodzin naszego pierwszego dziecka, a ja tylko z nim przy boku czuję się bezpiecznie - do końca porodu przebywanie w innym pomieszczeniu niż On (na przykład kiedy jadł kolację) będzie dla mnie męką niemal ponad siły.



Czas płynie spokojnie. Chodzę po domu, jem, piję, czytam. Przyjeżdża położna, potem druga. Wchodzę do wanny. Niewygodnie, za mała jest dla takiego rodzącego wieloryba, ale jednak strumień wody na plecach daje lekką ulgę, zostaję. Wychodzę. Piłka, gra w Rummikub (z położną), łóżko na boku dla odpoczynku, książka. Chodzenie po schodach. Znów wanna, teraz już z okrzykami na rozluźnienie żuchwy, a więc krocza też. M. dzielnie ściska punkty między moimi kciukami a palcami wskazującymi - to naprawdę zmniejsza ból, a przy okazji ma działać naskurczowo (palce będą go bolały jeszcze tydzień później). Wyłażę. To niezapomniane wrażenie dotykania główki z zachowanym pęcherzem tak nisko, tak blisko wyjścia. Przerwany pęcherz. Potem stopniowo moje wspomnienia się rozmywają - pamiętam ucisk na talerze biodrowe i to, jak się zamieniali we trójkę, bo nie mieli siły. Pamiętam zwieszanie się w kucki za ręce M. Pamiętam TENS. Pamiętam w nieskończoność ciągnące się zamienianie pozycji - prę zwieszona w kucki na podłodze, odpoczywam na kanapie - prę w kucki na podłodze - odpływam na kanapie - prę w kucki na podłodze - zasypiam na trzy minuty na kanapie. W pewnym momencie odmawiam powrotu na podłogę, nie mam już siły się podnieść. Położne nakłaniają na zejście z kanapy chociaż na klęczki - i tak już zostanę do końca: klęcząc na podłodze, obejmując siedzącego na kanapie M. w pasie, z głową wpychaną mocno gdzieś pod jego pachę, w poduszki. No chodź już, Synu. Chodź! Chodź!



W głowie bębni mi błaganie o nacięcie, nie mam siły wydobyć z siebie słów. Maria mówi: “natnę cię, dobrze?”. Kiwam tylko z ulgą głową. W następnej chwili ciepła, mokra, cudownie wczepiona we mnie łapkami kruszyna już jest na moim brzuchu. Płacze tylko trochę, jakby z ulgą i jakby opowiadając historię swojej emocjonującej podróży na świat. M. na kanapie, głowa odchylona, przejęty, przerażony, wyczerpany. “Mamy Synka!” - mówię. “Patrz! Zobacz! Zobacz! Jaki piękny! Masz Syna!”.



Jest 2:25. Najtrudniejsze dwadzieścia dwie godziny w moim życiu... Ale jakie piękne. Czuję, że mogę wszystko. Czuję się bohaterką. “Jak temu dałam radę....Nie ma takiej rzeczy, której bym nie mogła”.



Kładziemy się po raz pierwszy całą rodziną do łóżka. Ważenie, mierzenie, wszystko tam. Pierwsze karmienie. Półmrok. Spokój. I oczy moje wciąż jak pięciozłotówki z podekscytowania.



Pierwszy raz w życiu zjadłam potem cały talerz kanapek na raz.

Pierwszy raz dostałam od Taty przesłane przez Mamę całe wiadro róż i tak wielkie, niezapomniane wzruszenie w ich oczach i głosach.

Dużo było potem tych pierwszych razów.


Autorka: Pamela Kucińska
 Doula, tłumacz, niebawem także psycholog. Zakręcona na punkcie ciąży, porodu, naturalnego karmienia i rodzicielstwa. Chciałaby, aby wszystkie kobiety miały dostęp do wolnej od oceny i zakłamań, rzetelnej wiedzy związanej z tematyką ciążową, porodową i poporodową. W życiu prywatnym jest szczęśliwą żoną, mamą czteroletniego Stasia urodzonego w domu i na tym na pewno nie poprzestanie. 
W sieci można ją znaleźć na www.facebook.com/DoulaLaPamela

Brak komentarzy: