Nieco przeredagowana przez autorkę i przez to jeszcze piękniejsza, zimowa opowieść porodowa Pameli...
Od
początku odczuwaliśmy pojawienie się dziecięcia w moim brzuchu
jako wielkie szczęście, które miało już na zawsze odmienić
nasze bardzo wtedy młode, nieopierzone życia. Rozmiarów tej zmiany
nawet nie podejrzewaliśmy. Wiedzieliśmy jednak, że jest to bardzo,
bardzo ważne. Dlatego też od początku byliśmy przekonani, że
zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby nadchodzące wydarzenia
swoim pięknem dorównywały tej doniosłości. Z tego, ale i z
potrzeby udowodnienia “światu”, że naprawdę damy sobie radę
(w co wiele osób boleśnie bliskich wątpiło, znów ze względu na
nasz wiek), wzięły się nasze intensywne poszukiwania NAJLEPSZEGO.
W co najlepiej ubierać dziecko? Czym najlepiej myć dziecko? Jak
najlepiej spać w ciąży? Sen z powiek spędzała mi kwestia: czym
najlepiej przykrywać dziecko - kołderka czy śpiworek? No i
wreszcie - jak najlepiej dziecko urodzić?
Odpowiedź
przyszła przypadkiem, znienacka. Jakiś artykuł, jakiś fragment
wypowiedzi. Intensywne, gorączkowe, podekscytowane czytanie,
czytanie, czytanie... I już wiedzieliśmy: nasz syn Stanisław
urodzi się w domu.
Znalezienie
i przekonanie do siebie wspaniałych położnych niespodziewanie
okazało się więcej niż proste. Od tamtej pory wiele razy
przekonałam się o prawdziwości stwierdzenia, że jak się znajdzie
to, czego naprawdę się chce, to cały kosmos pomoże. Maria była
jak przyjaciółka, była dokładnie tym, kogo wtedy potrzebowałam,
wypowiadała dokładnie TE słowa w dokładnie TYM czasie. Edyta
swoim spokojem dopełniała ten idealny obraz.
Pewnego
grudniowego wieczora ogarnia mnie coś na kształt porządkowego
szału - płyty CD od tej chwili będą ułożone alfabetycznie,
gazety w równych stosikach chronologicznych, a M. najedzony z
chirurgiczną precyzją ułożonymi plasterkami chałki na równą
grubość posmarowanymi masłem. W końcu kładę się spać.
Piąta
rano. Coś boli w krzyżu. Drugi bok. Coś brzuch napina. Cichutko
wymykam się do wanny, dwie NoSpy, leżę z oczami jak pięciozłotówki
z podekscytowania. Po godzinie już wiem: zaczynamy przeprowadzać
Synka na świat! Telefon do położnej - nigdy nie zapomnę Jej, że
pozbawiła mnie tego filmowego: “Maria, RODZĘ!!” - po dwóch
dzwonkach słyszę jej hiperprzytomny jak na porę głos: “co,
rodzisz? Tak myślałam”. Przychodzi do kuchni ożywiony M. i
dzięki temu jest mi dane przekonać się, jak silnie jesteśmy
połączeni - zwykle potrzeba przynajmniej decybelowego odpowiednika
serii z karabinu do obudzenia go przed dziewiątą.
Z
namaszczeniem zabieram się do gotowania zupy porodowej - zabija czas
pierwszych skurczy, przy okazji będąc świetnym witaminowym
strzałem na “po”. M. odbywa chyba najszybszą w swoim życiu
podróż po warzywa do sklepu - nie chce tracić ani sekundy z
procesu narodzin naszego pierwszego dziecka, a ja tylko z nim przy
boku czuję się bezpiecznie - do końca porodu przebywanie w innym
pomieszczeniu niż On (na przykład kiedy jadł kolację) będzie dla
mnie męką niemal ponad siły.
Czas
płynie spokojnie. Chodzę po domu, jem, piję, czytam. Przyjeżdża
położna, potem druga. Wchodzę do wanny. Niewygodnie, za mała jest
dla takiego rodzącego wieloryba, ale jednak strumień wody na
plecach daje lekką ulgę, zostaję. Wychodzę. Piłka, gra w
Rummikub (z położną), łóżko na boku dla odpoczynku, książka.
Chodzenie po schodach. Znów wanna, teraz już z okrzykami na
rozluźnienie żuchwy, a więc krocza też. M. dzielnie ściska
punkty między moimi kciukami a palcami wskazującymi - to naprawdę
zmniejsza ból, a przy okazji ma działać naskurczowo (palce będą
go bolały jeszcze tydzień później). Wyłażę. To niezapomniane
wrażenie dotykania główki z zachowanym pęcherzem tak nisko, tak
blisko wyjścia. Przerwany pęcherz. Potem stopniowo moje wspomnienia
się rozmywają - pamiętam ucisk na talerze biodrowe i to, jak się
zamieniali we trójkę, bo nie mieli siły. Pamiętam zwieszanie się
w kucki za ręce M. Pamiętam TENS. Pamiętam w nieskończoność
ciągnące się zamienianie pozycji - prę zwieszona w kucki na
podłodze, odpoczywam na kanapie - prę w kucki na podłodze -
odpływam na kanapie - prę w kucki na podłodze - zasypiam na trzy
minuty na kanapie. W pewnym momencie odmawiam powrotu na podłogę,
nie mam już siły się podnieść. Położne nakłaniają na zejście
z kanapy chociaż na klęczki - i tak już zostanę do końca:
klęcząc na podłodze, obejmując siedzącego na kanapie M. w pasie,
z głową wpychaną mocno gdzieś pod jego pachę, w poduszki. No
chodź już, Synu. Chodź! Chodź!
W
głowie bębni mi błaganie o nacięcie, nie mam siły wydobyć z
siebie słów. Maria mówi: “natnę cię, dobrze?”. Kiwam tylko z
ulgą głową. W następnej chwili ciepła, mokra, cudownie wczepiona
we mnie łapkami kruszyna już jest na moim brzuchu. Płacze tylko
trochę, jakby z ulgą i jakby opowiadając historię swojej
emocjonującej podróży na świat. M. na kanapie, głowa odchylona,
przejęty, przerażony, wyczerpany. “Mamy Synka!” - mówię.
“Patrz! Zobacz! Zobacz! Jaki piękny! Masz Syna!”.
Jest
2:25. Najtrudniejsze dwadzieścia dwie godziny w moim życiu... Ale
jakie piękne. Czuję, że mogę wszystko. Czuję się bohaterką.
“Jak temu dałam radę....Nie ma takiej rzeczy, której bym nie
mogła”.
Kładziemy
się po raz pierwszy całą rodziną do łóżka. Ważenie,
mierzenie, wszystko tam. Pierwsze karmienie. Półmrok. Spokój. I
oczy moje wciąż jak pięciozłotówki z podekscytowania.
Pierwszy
raz w życiu zjadłam potem cały talerz kanapek na raz.
Pierwszy
raz dostałam od Taty przesłane przez Mamę całe wiadro róż i tak
wielkie, niezapomniane wzruszenie w ich oczach i głosach.
Dużo
było potem tych pierwszych razów.
Autorka: Pamela
Kucińska
Doula, tłumacz, niebawem także psycholog. Zakręcona na punkcie ciąży, porodu, naturalnego karmienia i rodzicielstwa. Chciałaby, aby wszystkie kobiety miały dostęp do wolnej od oceny i zakłamań, rzetelnej wiedzy związanej z tematyką ciążową, porodową i poporodową. W życiu prywatnym jest szczęśliwą żoną, mamą czteroletniego Stasia urodzonego w domu i na tym na pewno nie poprzestanie.
W sieci można ją znaleźć na www.facebook.com/DoulaLaPamela
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz