poniedziałek, 25 marca 2013

Poród Inki - Boginki :)

Czy można zaplanować bądź wymarzyć sobie termin naturalnego porodu, a natura wyjdzie naszym marzeniom naprzeciw? Czy to kobieca intuicja, otwarta na głos natury, podpowiada kiedy dziecko wydać na świat, a może to ono słuchając mamy i matki natury samo decyduje?
Wymarzona data i godzina... Nie tylko mnie się to przydarzyło, a w dodatku Anecie, naprawdę spełniło się co do godziny :)  Poczytajcie.




Po dwóch zmedykalizowanych porodach "naturalnych"  dojrzałam do wydania córki na świat NATURALNIE w domu. Miałam zamiar urodzić Inkę o 12 godzinie, 12 września, w pełnię księżyca, w znaku ryb... Konsultowałam się z kompetentną astrolog, czy spotkała się w swojej karierze z sytuacją, gdy taki "kaprys" został zrealizowany. Odparła, że nie...  Mnie zależało na tym ze względu na bardzo korzystne ułożenie planet. Taki horoskop urodzeniowy Inki zapewniłby jej powodzenie i dużo zdrowia.  Zdrowie dla matki jest najważniejsze - zwłaszcza wówczas, gdy starsze potomstwo doświadczyło i nadal doświadcza szeregu powikłań autoimmunologicznych wskutek zabiegów medycznych... Moje zamierzenie miało prawdopodobieństwo w pięciu procentach się spełnić, dlatego, że 12 wrzesień był wyznaczonym terminem porodu.

Nastał poniedziałkowy poranek, 12 września. Rocznica ataku na WTC była już za nami... Całą męską ekipę oddelegowałam z domu. Czteroletniego  synka pierwszy raz nie zaprowadziłam do przedszkola, bo czułam lekkie skurcze przed ósmą. Odprowadziła go babcia. O 8:30 zadzwoniłam do położnych z informacją, że się zaczęło i że na południe szykuje się to wielkie wydarzenie.  W odpowiedzi usłyszałam, że to nie tak prędko, a skoro jest pełnia księżyca, to rozwiązanie nastąpi pewno w nocy...
Zamierzałam pójść po włoszczyznę na zupę porodową i przygotować mięso, które czekało w zamrażarce, jednak wysprzątanie i przygotowanie domu na przybycie córki jakoś nieoczekiwanie stało się priorytetem.
Wydawało się, że powinnam się mylić, skoro doświadczona astrolog nie spotkała się nigdy z porodem naturalnym o precyzyjnie zaplanowanym czasie, a jeszcze bardziej doświadczone położne mówiły o nocy.
Moja mama, wróciwszy po odprowadzeniu wnuka, zastała mnie biegającą ze szmatką. Oznajmiłam jej, że się zaczęło, a położne są już poinformowane. Nie dowierzała mi, a jej sceptycyzm przejawiał się narastającym komicznym wyrazem twarzy, który wyzwalał we mnie niepohamowaną wesołość, co utwierdzało ją w tym, że wszczynam przedwczesny alarm, bo to niemożliwe śmiać się w czasie rodzenia... Mimo skurczów, które narastały i przechodziły coraz dłuższymi falami, zdołałam wyczyścić wszystkie powierzchnie płaskie w domu oprócz podłogi. Uruchamianie odkurzacza wydało mi się zbyt inwazyjne.
Zazwyczaj w tle płynie u mnie muzyka z radiowej trójki. Pamiętam, że tym razem musiałam wyłączyć radio. Przeszkadzało mi. Wtedy uruchomiła się we mnie moja wewnętrzna nuta. Zaczęłam zawodząco nucić... Taniec do tej melodii też do zwykłych nie należał.

O 10:30 usłyszałam od położnych, że wyruszyły. Informacja, że skurcze zalewają mnie falami przekonała je.
Gdy skończyłam porządki, postanowiłam zrobić "porządek" z moimi intymnymi miejscami. wzięłam szybki prysznic, ale za to długo wychodziłam  z wanny... i z trudem wpakowałam się w eteryczne majtki, by potem kolejny raz zerkając na ulicę czy jadą położne z jeszcze większym trudem się z nich wyplątywać, bo przyjęłam pozycję klęczną na kanapie. I już na niej pozostałam. Nie docierało do mnie jednak, że to skurcze parte się zaczęły! Czekałam cały czas na to "umieranie", które miało miejsce w szpitalu. Ale wtedy się nad tym nie zastanawiałam. Olśniło mnie jednak, że daleko mi do ... ligniny. Chciałam zawołać mamę, by mi ją podała, ale wydobył się ze mnie tylko płytki, cichy pomruk... Nie mam pojęcia jak mnie usłyszała, przecież stała na partnerze w drzwiach, panikując, że jeszcze nie ma położnych. Miałam na łóżku tylko ręcznik między kolanami, pomyślałam, że to nie wystarczy. Usłyszałam jak nieświadoma sytuacji moja matka maszeruje po schodach i świergoli już do szykującej się do ewakuacji wnuczki: "Janinko..."
Wchodzi i patrzy na mnie odwróconą do niej bokiem, ale w pozycji wertykalnej i ją zamurowuje... Od razu zmienia ton. Mamroczę, żeby mi podała ligninę, rzuciła ją- nie wiem czy trafiła między moje nogi, ale uciekła w panice na dół znowu warować na położne przy drzwiach. W zasięgu ręki znalazłam jeszcze aparat fotograficzny i telefon, zadzwoniłam więc do moich trzech opiekunek porodowych. Spytałam, gdzie są. Usłyszałam że właśnie wjeżdżają do miasta. Nie powiedziałam im, że już rodzę, tylko, że mam dreszcze... Zdaje się, że się zaśmiały. Odpłynęłam...Klęczałam przy oknie wychodzącym na bramę wjazdową. Położne wciąż nie nadjeżdżały. Patrzyłam na ludzi kroczących chodnikiem, stojących na przystanku, kierujących samochodami, i na słońce rzucające przymglone blaski na żółty sklep, podczas gdy sama tonęłam w wypełniającym mnie bezgłosie rozwierania... Niesamowite to było uczucie, takie psychodeliczno-surrealistyczne. Byłam zawężona  w sobie, a jednocześnie miałam wrażenie patrzenia na wszystko z innej, zewnętrznej  perspektywy. Nie miałam potrzeby krzyczeć. Byłam tak zatopiona w sobie, że użycie zwykłych zmysłów było nieadekwatne. Czułam totalne rozpieranie i zupełne wyłączenie zwykłej świadomości - to był odmienny jej stan ( miałam się czuć tak transcendentnie  jeszcze przez trzy dni. Jedne kobiety po trzech dniach po porodzie wstają z łóżka, ja się po trzech dniach dopiero położyłam... ). Nagle wpada położna. Nie widziałam jej odwrócona bokiem do drzwi, z "szeroko zamkniętymi oczami"- domyśliłam się tylko, że to ta, która miała obserwować tylko poród w domu. Jednak ona miała najbliżej i najszybciej trafiła do nas. Zdumiała się, że  ja już rodzę. Poprosiła mamę, by przyniosła z auta jej torbę. Dała jej kluczyki i wyjaśniła, gdzie zaparkowała. To nie było blisko, a mama była z autami zupełnie nieobyta, jednak ze wszystkim sobie poradziła. Położna nie mogła mnie opuścić w takiej chwili.  Rola tragarza tego dnia przypadła babci Inki jeszcze drugi raz, gdy dotarła reszta ekipy położnych domowych. Sylwia jednak miała  dwudziestoletnie doświadczenie położnicze w szpitalu. Pamiętam tylko, że mnie chwaliła i mówiła bym kołysała biodrami, głęboko oddychała, by był tlen dla dzidzi...
Krępowałam się tego, że jestem do niej odwrócona tyłem... Brakowało mi kontaktu wzrokowego w kontakcie z drugą osobą. Podczas pierwszego bądź drugiego skurczu partego przy położnej wyłoniła się już główka mojej boginki - zatrzymałyśmy się na niej. Sylwia poprowadziła moją dłoń na jej powierzchnie. Zaskoczona byłam, że nie czuję burzy włosów na główce córki. Mojemu Łysiątku zaczęły wyrastać włosy dopiero, gdy przeszłam pierwszą menstruację w 15 miesiącu po porodzie.
Przejście do zewnętrznego stanu skupienia odbyło się  na jednym potężnym skurczu ... Wystrzeliła  ze mnie Calamity Jane * jak w westernie "W samo południe" i zsynchronizowały się z nią  położne domowe swym nagłym wejściem! Dzięki nam Sylwia przeżyła chrzest bojowy w dziedzinie porodów domowych. Poczułam się również stworzona do tej formy aktu narodzin. Może kiedyś urodzę lotosowo - w sposób całkowicie pozbawiony medycznej ingerencji...

Pierwsze chwile po... Siedziałam nadal na kanapie, na której urodziłam. Tylko w białej, bawełnianej  koronkowej koszulce... Miałam ją podwiniętą nad piersiami, przyłożyłam kwilącą córkę do prawej piersi,
która to pozostała potem jej faworytą jak chodzi o obfitość pokarmu...
Córka była niespokojna, pobudzona, ale to raczej efekt aktualnej wówczas fazy księżyca niż zgoła jej odmiennego temperamentu. Odtwarzam ten obraz z pamięci, bowiem nagranie z pierwszego karmienia
przepadło wraz z twardym dyskiem... i brakiem kopii. Położne wyczekiwały na łożysko nie dając mi odczuć, że się niepokoją czy je urodzę. Kiedy zakomunikowały mi jednak, że czas na nie, o czym totalnie zapomniałam pochłonięta ponownym zespalaniem się z dzieckiem, wysunęłam lekko biodra za krawędź kanapy, od razu usłyszałyśmy PLUM i już było. Zdaniem położnych miało złogi. Później trafiło do zamrażalki z planem takim, by zasadzić na nim drzewko dla córki.
Pępowina tętniła tylko 25 minut, co mnie trochę zdziwiło. Liczyłam na dłużej. To był kolejny moment, który zowie się "chwilo, trwaj"... Połączyłam się z tatą Inki i rzuciłam: "Wpadaj przeciąć pępowinę!". Potem już mierzenie, ważenie, pierwsze obmycie wykonane przez tatę Inki. Czułam, że mi ją "wykradziono"... Dostała pierwsze z brzegu ubranko z szuflady, stare po bracie. Kreacja poporodowa była schowana w torbie do szpitala, którą z olbrzymią niechęcią musiałam spakować. Moi synowie po powrocie do domu z przedszkola i szkoły nie zauważyli, że już ich siostra jest na zewnątrz. Trzy obce panie bardzo ich onieśmieliły, Starszy synek był zdumiony tym ile papierów musimy wypełniać...A młodszy zrobił "crash-test" siostrze, gdy już odjechały.
Inka leżała w głębi fotela, w którym zwykłam karmić moje dzieciaki - nie zauważył jej i z impetem wskoczył na niego! Miękkość fotela zamortyzowała ten nieroztropny akt. Wyglądało to strasznie, ale Inka tylko chwilkę odreagowywała ten kolejny po porodzie wstrząs, a my po dziś dzień śmiejemy  się z tej gafy jej braciszka. Bo to było tylko preludium do ich pełnej wpadek relacji.

Uczucie omnipotencji minęło mi czwartego dnia po porodzie. Rozstawałam się z nim z żalem. Nie dokonałam niczego niezwykłego rodząc w domu. Urodzić w szpitalu, wbrew naturze, tak by dziecka nie uszkodzić - to jest wyczyn...sztuka i odwaga. Córka była lżejsza od synów, miała 3500 gr, Nie miała wydłużonej czaszki po porodzie, tylko jakby poszerzoną, zero oznak przeciskania się przez kanał rodny, żadnych uszkodzeń skóry, żadnej krwi na niej, ani mojej, ani jej...Niezadowolenie z konieczności odbywania tej wędrówki wyraziła jednak krzykiem. Może to moja miednica, która do standardowych nie należy była przyczyną...? Natomiast biodra mojej córki wskazują na to, że będzie perfekcyjną rodzicielką.

Mam taką bardzo śmiałą wizję, w której widzę moją córkę, jak uczestniczy w narodzinach swojego młodszego rodzeństwa, a w przyszłości bardziej odległej rodzi swoje dzieci jak jej matka oraz, że sama zapragnie towarzyszyć rodzącym się istotom w wędrówce do naszego świata. Świata ostrego światła i głębokiej ciemności.

Inka- boginka


* Calamity Jane - jedna z najbardziej niezwykłych i zarazem najbarwniejszej postaci Dzikiego Zachodu. Martha Jane Canary, zwana Calamity Jane potrafiła jeździć konno, strzelać, tropić i awanturować się jak mężczyzna. Dlatego wolała towarzystwo mężczyzn od kobiet, co często stawało się przyczyną jej kłopotów z damami tamtego okresu. W swoim urozmaiconym życiu była woźnicą dyliżansów, wojskowym zwiadowcą, farmerką i poszukiwaczką złota, miała też romans z Dzikim Billem Hickockiem. Świetna amazonka, specjalistka od strzelania i pokera, żona i matka. Calamity Jane należała do kobiet, które żyją własnym życiem...


Autorka: Aneta
Dziękuję Aneto <3 


  Spodobała Ci się ta opowieść i chciałabyś, żeby ukazała się w bezpłatnej książce wesprzyj projekt

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

jest moc:)