poniedziałek, 4 marca 2013

Nina, mama Kaliny

Dziś relacja z porodu Niny. Pragnę tylko nadmienić, że Nina wydaje mi się bardzo bliska w postrzeganiu  porodu, a także odpowiedzialności za siebie, dziecko, życie...
Bardzo się cieszę, Nino, że ubrałaś w słowa, to o czym ja i inne kobiety rodzące w domu często wspominamy, przy okazji rozmów o porodach... Mogę się pod tym, w większości, podpisać :)


Mając styczność z wieloma lekarzami o specjalności ginekolog- położnik, wyrobiłam sobie pogląd na to, jak większość z nich widzi poród i rodzącą. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że mimo dużej chęci i myślę, że ich wiary w to, że „pomagają” rodzącym, nie chciałam mieć porodu w dwie godziny, półświadoma, traktowana jak pacjent w trakcie operacji w znieczuleniu ogólnym. Lekarze mają pewne skrzywienie zawodowe, które z racji ich miejsca pracy (szpital=chorzy), widzą większość pacjentek w kategorii patologii, a jeśli tej patologii nie widać gołym okiem, to ona na pewno jest w dali na horyzoncie. Oczywiście tak zostali oni nauczeni i chwała im za to! Tylko, że taki styl myślenia jest dobry dla 10% rodzących, no dajmy dla 15%. Natomiast pozostałe ciężarne w fizjologicznej ciąży nie potrzebują interwencji medycznej, która skutkuje lawiną następnych procedur. Oczywiście są i takie pacjentki, które udając się do szpitala liczą na to, że „ktoś” (czytaj: lekarz, położna) za nich urodzi, zdejmie z nich ból i zmęczenie. To są bardzo plastyczne pacjentki w rękach doktorów. Doskonale dopasowują się do grafiku pracy na oddziale, podpisują zgody na cięcia cesarskie, znieczulenia i całą resztę. Są to pacjentki zdyscyplinowane, a przez swoją nieświadomość procesu porodu, oddają doktorom batutę do dyrygowania jego przebiegiem.

Myślę, że rozumienie porodu, wdrukowuje się w świadomość dziewczyny już bardzo wcześnie. Ja jako dziecko widziałam poród mojej kotki. Do dziś twierdzę, że było to niesłychanie proste, choć mama próbowała mi wytłumaczyć, że poród to nie tylko sam proces wyjścia kociaka na zewnątrz, ale cały cykl zjawisk, które działy się wcześniej. Dzięki mojej kotce, nie dałam sobie wmówić, że poród jest traumatycznym przeżyciem, że boli do granic utraty przytomności i że właściwie dzieli nas cienka granica od śmierci. Dlatego tak trudno było uwierzyć mi w słowa doktorów, że „nigdy nie wiadomo kiedy prawidłowy poród zmieni się w patologię” lub prorocze słowa, że „zawsze coś może się stać”. Chcieliśmy odczarować trochę tego „Cosia” i wszystkie nasze spotkania z położną dotyczyły dyskusji o schematach postępowania na wypadek – już konkretnych – patologii, które mogą wystąpić w trakcie porodu. Mi zależało na tym, żeby Dorota potraktowała nas jako ludzi przewidywalnych, poukładanych, opanowanych, którzy bezpiecznie czują się we wcześniej ustalonych ramach postępowania i którzy nie narażą siebie, dziecka i reputacji położnej w sytuacjach kryzysowych. Taki niepisany układ mógł mieć miejsce tylko w oparciu o bezkresne zaufanie, które mieliśmy do samej Doroty. Gdyby jednak "coś" się stało podczas naszego porodu domowego – wieszano by na mnie psy. Gdyby taka sama sytuacja zdarzyła się w szpitalu - winny byłby doktor. Sprzeciwiam się takiemu podejściu. Nawet teraz – gdy nasze dziecko całe i zdrowe jest już z nami – „wujkowie dobra rada” uzurpują sobie prawo do tego, by pouczać nas – dorosłych, wolnych i samodzielnie myślących rodziców – słowami: „Słyszałam że rodziłaś w domu. Nie chciało mi się wierzyć, ale po zafoliowanej kanapie wnioskuję, że to prawda. Więc zapytam jako stara znajoma: porąbało Cię? Szalona to ty zawsze byłaś, ale to przeszło moje wyobrażenie. No, ale ogranicza nas tylko nasza wyobraźnia... Ciebie chyba nie ogranicza nic.” -  takim znajomym odpowiadamy, że zafoliowana kanapa to pikuś – kot przegryzł pępowinę, a pies zjadł łożysko! I ludzie w to wierzą…

Spisałam dla siebie jeszcze przed porodem, czyli w trakcie posiadania pełnej świadomości, kilka mobilizujących rad i przypominających faktów:

1) Poród jest procesem, który trwa
2) Wszyscy się urodziliśmy
3) Ból porodowy daje życie
4) Swoją siłą woli jestem w stanie się uspokoić i rozluźnić
5) Rozumiem potrzebę istnienia bólu porodowego
6) Każdy skurcz przybliża mnie do spotkania z dzieckiem
7) Oddycham i jestem aktywna
8) Nie będę panikować
9) Nie chcę znać godziny ani upływu czasu
10) Pozwolę sobie na chwile słabości, które jednak nie zapanują nade mną

Od „męża” dostałam dwa motywatory:
1) Kto jak nie Ty?
 2) Będziesz wspaniałą Mamą
Miały mnie one mobilizować i przypominać o postawionych przed sobą celach.

Byłam już dwa po wyznaczonym terminie, kiedy położna napisała do mnie sms z pytaniem: „Jak się miewasz?”. Odpisałam zgodnie z prawdą, że miewam się dobrze, ale kiepsko sypiam(przez całą ciążę miałam wycieczki nocne do toalety po kilka razy). Wtedy położna zasygnalizowała, że powinniśmy napić się melisy i pomyśleć o szpitalu. Pamiętam, że odebrałam to trochę personalnie, bo pomyślałam sobie, że pewnie położna doszła do wniosku, że ja nie dam rady urodzić tego dziecka albo, że spanikuję i ona nie chce z kimś takim współpracować. Odpisałam dość oschle, że jeśli ma obiekcje co do naszego porodu to ma dać nam znać, bo my nie mamy presji, żeby urodzić w domu i rozważamy także ewentualność rodzenia w szpitalu (co było prawdą). Odpisała, że nie ma obiekcji i że czekamy i cieszy się, że nie mamy ciśnienia na dom. Napisałam jeszcze w dość żartobliwym tonie, żeby się nas nie obawiała, że jesteśmy "normalni" – jemy mięso i łożyska też raczej nie zakopiemy w ogródku. Odpowiedzi już nie dostaliśmy, a Michał śmiał się, że widocznie tylko ja uważam się za normalną.

Sześć godzin później o 3 w nocy obudził mnie skurcz. Pomyślałam sobie, że pewnie przepowiadający. Poszłam do wc, zrobiłam co trzeba i wróciłam do łóżka. Za 20 min obudził mnie kolejny. Znów wc, łóżko, spać. Po kolejnych 20 min scenariusz był taki sam. Wnioskowałam, że pewnie czeka mnie długa droga (moja mama rodziła nas w środku nocy – ja 3:35,brat 3:45, więc pomyślałam, że czeka mnie 24hporód, więc muszę się regenerować). Skurcz, wstawałam z łóżka, po skurczu szłam spać. O 5.00 Michał otworzył oko, bo zaczęłam się kręcić częściej niż zwykle i zapytał co się dzieje. Powiedziałam, że mam od 3 regularne skurcze co 20min, na co on: „O, to super! To ja sobie jeszcze pośpię.” Zapamiętał sobie skubaniec z książki Ireny Chołuj, że mężczyzna ma spać póki nie jest niezbędny i wziął to sobie bardzo do serca. Godzinę później skurcze zaczęłam mieć co 10 minut. Królewicz się już obudził i powiedziałam mu, że raczej nici z wyjazdu do pracy. Zrobił mi śniadanie – chlebek z serkiem kozim pokrojony w żołnierzyki. Jadłam, a on zapisywał skurcze. Do 7.00 były co 10 min, postanowiliśmy jeszcze trochę poczekać i zadzwonić do Dorotki. Kontrolnie zadzwoniłam do niej o 7.30 powiedzieć, że mam skurcze od 3 w nocy i że są regularne, teraz co10 min. Zapytała, czy chcę, żeby już przyjechała. Odpowiedziałam, że nie, jest Michał, czuję się ok. Zapytałam tylko ile czasu zajmie jej dojazd –powiedziała, że będzie w ciągu godziny i że mam zadzwonić jak skurcze będą co 5 min. Skurcze co 5 min pojawiły się już o godz. 9.00. O 9.30 zadzwoniłam do Doroty. Zgodnie z obietnicą pojawiła się o 10:20. Zbadała mnie o 10:50 oznajmiła, że mam 5cm. Ucieszyłam, bo swoim chodzeniem, kręceniem biodrami i skakaniem na piłce wypracowałam sobie półmetek. Chciałam z nimi rozmawiać, ale zdążyliśmy się tylko dopytać jak dziecko dokładnie jest połączone pępowina do brzuszka, a w brzuszku, co dalej? Miałam skurcze dość intensywne. Przeszkadzało mi tylko, że nie potrafię w zadowalający sposób rozluźnić swojego brzucha w trakcie skurczu, szczególnie na jego początku. Pomagali mnie oddychać i wpaść w odpowiedni rytm. Po skurczu Dorotka przykładała tę swoją magiczną słuchawkę i byłam naprawdę zadowolona, że tak prawidłowo pracuje maleństwu serce, że dla niego ten skurcz też jest przeżyciem, a razem tak świetnie współpracujemy.

„Jeśli chcesz, żeby poród bolał kobietę – połóż ją nieruchomo” Motto większości porodówek. Nie wyobrażam sobie leżeć podczas porodu, podczas skurczu. Mając skurcz byłam wyprostowana jak struna i uwieszona na szyi Michała. Natychmiast wstawałam i potrzebowałam pionizacji. W notatniczku porodowym miałam zaznaczone dwa skurcze z gwiazdką, które uznałam, za wyjątkowo nieprzyjemne. Zdążyłam tylko zapytać Dorotkę, kiedy one (te skurcze) dadzą mi chwilę odpocząć, bo były już co 2, co 3minuty i trwały około 60 sekund. Powiedziała, że koło 7 cm będę miała chwilę wytchnienia i zasugerowała, żebym poszła wziąć ciepły prysznic. Pamiętam, że było to jakoś właśnie między skurczami i odburknęłam im z trzy razy: dobra, dobra, dobra. Poszłam pod prysznic, gdzie miałam dwa skurcze, uwieszona na drążku od słuchawki , miałam wrażenie, że zaraz ją wyrwę. Zbiegli się. Widziałam, że na mnie patrzą. Po drugim skurczu położna kazała mi wyjść na badanie. Usiadłam na toalecie i najpierw zobaczyliśmy, że coś ze mnie wystaje (oby nie pępowina). Okazało się, że odeszły mi wody. Dorota mnie bada i mi mówi: „Nina, Ty rodzisz! Masz 10 cm.” Pamiętam, że mnie to trochę rozdrażniło i w głowie powiedziałam sobie- przecież ja rodzę od 3 w nocy! Dorota powiedziała mi: „Zaraz będziesz miała skurcz party”. O! Wreszcie sławetne skurcze parte – ciekawe jak to jest. I faktycznie za chwilę poczułam skurcz inny niż wszystkie. Po skurczu zapytała się mnie, czy chcę rodzić w łazience. Nie czułam takiej potrzeby, więc przeszliśmy do kuchnio-pokoju. Ja mokra, naga, pies nam się ożywił za bardzo, trzeba go było uwiązać w przedpokoju, Dorota rozłożyła stołeczek porodowy, narzędzia, R1 w korytarzu leży, a ja przypominam sobie skecz Monty Phytona z porodówki, gdzie lekarz mówi rodzącej, że nie ma uprawnień do rodzenia, więc ja sobie przypominam, że faktycznie tych uprawnień nie zdążyłam zrobić przed porodem i błagalnym głosem mówię do Dorotki i Michała: „Ale pomóżcie mi! Pomóżcie!” Na co Dorotka: „Pomagam ci, pomagam”. A ja w głowie nadal słyszę, że przecież nie wiem co mam robić. Na co słyszę, że już widać główkę i czy chcę ją zobaczyć i dotknąć. Dorotka przynosi z łazienki lusterko, ja odwracam głowę i nie chcę patrzeć, nie chcę dotykać. Mam wrażenie, że jeśli dotknę to mnie to zniewoli i nie dam rady urodzić. Trzeci skurcz. Zdmuchuję świeczki. Dorota pyta, czy tak chcę urodzić, bo to będzie dłużej trwało, mogę po prostu przeć i zaraz urodzę. Skurcze parte- uczucie, gdy trzymasz coś w ręku i wiesz, że tego nie utrzymasz i kwestia czasu kiedy upuścisz, ale dzielnie walczysz. Wybieram opcję na skróty, będę przeć. Słyszę: „Na następnym skurczu urodzisz”. I stało się tak, jak mówiła Dorota.
Usłyszałam tylko od Michała: „Dziewczynka, dziewczynka!!!” takim wyraźnie przejętym i uradowanym głosem, bo myśleliśmy, że będzie to chłopczyk.

Nina z Kaliną

 Nie pisałam sobie scenariuszy na poród domowy, żeby się nie rozczarować, ale teraz wiem, że ważne dla mnie było to, że byłam badana raptem dwa razy, więc nikt mnie nie „liczył” mówiąc: 6 cm – mało, słaby postęp. Ominął mnie gdzieś kryzys 7 centymetra, ominęło mnie to wyczekiwanie i niepokój. W moim odczuciu – szybko poszło ;) Dorota zbadała mnie o 10:50 – wtedy było 5cm, a o 12:20 mieliśmy już dziewczynkę ze sobą.
Ból jest odczuciem subiektywnym i wszystko zależy od naszego nastawienia. Nie ma cudownych środków, które jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, powodują jego zniknięcie. Poród może nie boleć! Od siebie dodam – mnie nie bolał tak, jak myślałam, że będzie bolał. Jak straszyli, że boli. Urodziłam moją córkę i przeżyłam. Gdzieś przy końcu, uwieszona na tej rurce od prysznica zastanawiałam się kiedy inne kobiety biorą znieczulenie, bo mnie jeszcze nie boli tak bardzo, żeby o nie prosić. Dwadzieścia minut później miałam małą w ramionach i – jak to kobieta – zastanawiałam się: w co ja ją ubiorę?

Nasza Kalina przyszła na świat w naszym małym mieszkanku. Od wielu osób słyszymy: ale jesteście odważni, natomiast ani razu nie usłyszałam - jesteście odpowiedzialni. I nikt – ani szpital, ani lekarz, ani polisa ubezpieczeniowa – nie zdejmie z nas tej odpowiedzialności, nie sceduje niepowodzenia na instytucję, osobę, firmę ubezpieczeniową… Myślę, że większość osób nie zrozumie, że można chcieć wziąć na siebie odpowiedzialność jaką jest poród domowy, będąc w pełni świadomym potencjalnych zagrożeń. Ludzie są w stanie zaprzedać swoją duszę nawet diabłu za iluzję poczucia bezpieczeństwa. Bo dla większości osób lepiej rodzić w szpitalu, przy obcych ludziach, z bakteriami odpornymi na antybiotyki, niż w domu, z asystą fachowca. Do jakiego punktu będziemy dążyć, gdzie uznamy, że już jest wystarczającą ciepło i bezpiecznie? Dla choćby odrobiny większego bezpieczeństwa (kosztem własnego wyboru i wolności), dziś dzieci na rowerkach jeżdżą w ochraniaczach i kaskach, a ja mam bliznę na lewy kolanie po przewróceniu się dwukołowcem na żużel, gdyż takiego ochraniacza nie miałam.(I żyję!) Płaci się krocie za szczepionki 5w1 lub 6w1 po to, by oszczędzić dziecku bólu od wkłucia igły… Jakby te kilka ukuć mniej w życiu miały spowodować drogę ku dorosłości usłaną różami. Rodzice pakują swoje maluchy w super bezpieczne testowane foteliki, a sami zapominają jak jeździli rozłożeni na tylnej kanapie Malucha bez pasów, choć przecież samochody były wtedy o wiele mniej bezpieczne, drogi podobnie. Nie zdziwię się jeśli za kilka dekad dzieci będą miały zamontowaną klatkę bezpieczeństwa, jak w samochodach wyścigowych i rodzice przyszłości będą kręcić z niedowierzaniem głowami jak bardzo byliśmy nieodpowiedzialni wożąc nasze dzieci tylko w fotelikach…

Mnie ten mój poród drogami i siłami natury był zwyczajnie potrzebny w życiu -jako kobiecie, matce. Dał mi taką wiarę w siebie, swoje możliwości. Czuję, że dojrzałam, że przeżyłam coś ważnego, czego nikt mi nie odebrał cięciem cesarskim, przebiciem pęcherza czy podaniem oksytocyny...
I nikogo nie namawiam do takiego porodu, a jeśli jeszcze raz ktoś zapyta, czy przy porodzie był doktor – odpowiem zgodnie z prawdą – był.  Doktor nauk o zdrowiu. – moja położna

Nina, mama Kaliny

P.S. Będąc przy mojej Mamie w Jej ostatnich dniach, zrozumiałam, że umieranie jest procesem. Poród też nim jest. Przyjściem na świat mojej córki coś się zamknęło, dopełniło…Mama umarła w domu, Kalina urodziła się w domu. Nie czułam obawy, strachu, niepokoju – wiedziałam, że nawet jeśli będę rodzić cały dzień i cała noc – to nadal będzie to normalne, prawidłowe. Nie potrafię tego uargumentować ani zracjonalizować, ale głęboko wierzyłam, że mam potężnego Orędownika po Tamtej Stronie, że Mama czuwa nade mną i naprawdę nic złego się nie stanie… Gdy słyszałam od Dorotki, że dobrze mi idzie, że jestem dzielna, to pomyślałam: szkoda, że nie widziałaś mojej Mamy – ona dopiero była dzielna!

Autorka: Nina, mama Kaliny  


Dziękuję Nino <3

ps. Jest coś, co powtarzam wszystkim wokół: 
" Miejscem narodzin i śmierci człowieka powinien być dom, a nie zimna, szpitalna sala". 
Dobrze, że napisałaś także o swojej Mamie. 

Hanna

Spodobała Ci się ta opowieść i chciałabyś, żeby ukazała się w bezpłatnej książce wesprzyj projekt


3 komentarze:

Koralowa Mama pisze...

Piękny opis Nino. I ten fragment o Mamie... Naprawdę wzruszające.

Hafija pisze...

Wzruszyłam się!

Violianka pisze...

Piękne! Wzruszające. Wszystkiego dobrego!