czwartek, 28 marca 2013

Helenka


Małgorzata, podobnie jak ja, urodziła pierwsze dziecko w szpitalu i pomimo, że był to jak sama pisze, dobry poród, kolejny chciała mieć już w domu. Poród bliższy naturze, w  zaufaniu do swego ciała... to,  " tak proste, tak naturalne jak tylko można sobie wyobrazić"...
Dziękuję Małgorzato <3 



Długo myślałam, jak zacząć? Jak opisać coś, co było tak piękne dla mnie, tak ważne dla naszej rodziny a jednocześnie tak proste i naturalne? Jak przekazać sens żeby w technicznym opisie szczegółów- a kiedy się zaczęło, a co ile skurcze, a czy bolało - nie zgubić tego, co najważniejsze? Wiadomo, kilka podstawowych informacji jest potrzebnych, ale tylko jako ogólny pogląd.

Będzie prosto i krótko. Nasza córka Helena urodziła się w naszym warszawskim mieszkaniu 27 stycznia 2011 roku o godzinie 9.48, trafiając w opiekuńcze dłonie Ireny Chołuj. Poród rozpoczął się o godzinie 6.08 odejściem wód płodowych, Irenka dotarła trochę po ósmej, niedługo po niej przyjechała druga położna mająca nam towarzyszyć-Mariola Sienkiewicz. Mój mąż – Hubert - do końca niepokoił się, czy położne zdążą dojechać, a ja do końca miałam nadzieję, po ekspresowym pierwszym porodzie, że jednak nie zdążą i będę miała okazję urodzić sama…

Helena jest naszym drugim dzieckiem. Pierwsza córka Anna przyszła na świat w szpitalu (17 VIII 2009). Nie był to zły poród (tak naprawdę był dobry), ale wtedy za mało po prostu wiedziałam – człowiek uczy się całe życie. Wtedy nie wiedziałam, co można zrobić więcej i lepiej. Nie było tak, że przez 9 miesięcy ciąży moja psychika dojrzała do bycia matką. W powszechnym rozumieniu-pewnie tak, ale teraz widzę, jakie to było powierzchowne.

Tu słowo do Ani –Aniu, mimo że nie przyszłaś na świat w domu, też jesteś „dobrze urodzona”, pamiętaj.

Nie wiem dokładnie, kiedy zaczęły się skurcze-chyba ok. 6.45, ani co ile występowały. Nie liczyłam ani nie zapisywałam. Planowałam urodzić w sypialni, więc przetarłam tam jeszcze raz podłogę z kurzu na mokro, żeby było czysto. Mąż do dziś to wspomina ze śmiechem. Trzeba było też dać śniadanie Ani i zaprowadzić ją do mieszkania obok, do mojej siostry. Z racji wieku Ani nie chcieliśmy, żeby była obecna podczas porodu, byłaby za bardzo absorbująca.

Przyjechały położne, Hubert pomógł Irenie wnieść rzeczy, napompował piłkę, był zdenerwowany. Ja chodziłam, trochę siedziałam na piłce, piłam wodę. Skurcze bolały, ale do wytrzymania. Rozmawiałam z położnymi, Mariola mi ciśnienie w pewnym momencie zmierzyła, Irena zbadała. Hubert co jakiś czas zaglądał do Ani i akurat nie było go w mieszkaniu, gdy stało się jasne, że Helena za kilka minut będzie na świecie. Ja już nie miałam siły przejść do sypialni (ach te nasze plany życiowe…), kolejny silniejszy skurcz kazał mi po prostu uklęknąć przy kanapie. To było poza mną, po prostu zadziało się samo, nie miałam absolutnie możliwości wyboru innej pozycji. Mariola zadzwoniła po męża. Hubert do dziś wspomina, że szedł pewien, że zobaczy drugą córkę-tymczasem jeszcze było za wcześnie. Urodziłam oparta o niego, na piankowych puzzlach przy kanapie w dużym pokoju. Odczytałam szybko godzinę z komórki leżącej obok. Kilkanaście minut po porodzie sama zaniosłam Helenkę do sypialni na łóżko, nakarmiłam ją niedługo potem.

Małgorzata i Helenka

Tyle szczegółów technicznych. Czas popłynął bardzo szybko. Kontinuum. Nic nie musiałam robić. Helena urodziła się po prostu sama. Nie bałam się ani trochę. Fakt, byłam w najlepszych możliwych rękach (dziękuję Irenko), ale spokój wewnętrzny też czułam. Opatrzność? Na pewno też czuwała, ale akurat w tamtym momencie czułam bardziej odwieczną siłę natury, też w końcu dzieło Boga. Nic na siłę, wszystko spokojnie, nie bolało jakoś szczególnie. Śmiałam się i uspokajałam męża, który mimo świadomości decyzji porodu w domu i poparcia pomysłu, denerwował się. Teraz sobie myślę – on po prostu do końca tego nie czuł. Nie miał w sobie tej potężnej mocy rodzącej kobiety, tego potencjału. Choć nie wiem, czy to dobre słowo. Gdy myślę o tamtym zimowym poranku, najbardziej pamiętam wszechogarniający spokój i naturalność porodu dziecka, że to jest właśnie tak proste – nie trzeba nigdzie jechać, nie trzeba się niczym denerwować, dziecko wie, jak ma się rodzić, kobieta wie, jak urodzić. To nie do końca potencjał kobiety, raczej natury. Oczywiście byliśmy bardzo szczęśliwi, ale we mnie przede wszystkim było to przekonanie, że to jest tak proste, tak naturalne jak tylko można sobie wyobrazić. Aż byłam zdziwiona. Kontinuum płynęło.

Ania zobaczyła siostrę kilka godzin później. Dotknęła delikatnie jej czoła, po czym dotknęła mojej głowy. Chciała chyba stwierdzić, czy to ten sam materiał. Upewniwszy się, że tak, spokojna poszła się sama bawić. Tak po prostu, nawet ona nie odczuła narodzin Helenki jako rewolucji, tylko jako coś, co naturalnie się stało i zostało wpisane w rytm naszego życia. Dziecko, które wtedy miało rok i 5 miesięcy zachowało się w sposób właściwy, rozumiejąc i czując wszystko lepiej niż niejeden dorosły…

Nie ma sensu pisać o ważeniu, mierzeniu, ubraniu Helenki. Nie ma znaczenia ile ważyła ani w co była ubrana. Po porodzie poszłam pod prysznic, po czym odgrzałam Irence zupę i zjadłyśmy sobie razem, ale to też chyba nie jest istotne. Wypełnianie dokumentów? No fakt, obowiązek, ale tylko tyle. Tamten poranek był po prostu naturalną konsekwencją wydarzeń. Mam męża i go kocham, pragniemy dziecka i ono się poczyna, po czym rodzi w domu. Tak właśnie, aż tak proste.

Większość poczęć ma przecież miejsce w domu, a jeśli nie, to w środowisku intymnym i przyjaznym, jak dom. I dom jest też najlepszym miejscem, żeby dziecko urodzić. Oczywiście dla kobiet, które tego chcą i mogą. Sytuacja idealna, owszem – nie zawsze powyższe warunki są do spełnienia, ale można i trzeba się starać! Dom jest też najlepszym miejscem, żeby umrzeć. Fakt, miało być o porodzie. Ale przecież piszę też o kontinuum? O naturalnym porządku świata. Poczęcie-narodziny-śmierć.

Mój instynkt macierzyński nie rozkwitł po porodzie pierwszego dziecka. Mało tego, mam wrażenie, że i po urodzeniu Heleny pozostaje nieco uśpiony, choć coraz bardziej świadomie przeżywam każdy dzień i każdą sytuację, ucząc się bezwarunkowej akceptacji swoich dzieci, ucząc się bycia matką. Nie czuję się jednak jeszcze do końca w głębi kontinuum, choć ciągle się staram.

Przyznaję, do porodu domowego trzeba dojrzeć. Trzeba i wiedzy, i wiary w sens naturalnego, ponadczasowego porządku świata. Obu tych czynników zabrakło mi przy narodzinach Ani. Słyszałam raczej głos świata i ogólnie przyjętych standardów. Myślę, że to wspólne dla większości współcześnie żyjących kobiet, niestety. Stąd chociażby to powszechne „Nie bałaś się?” jako reakcja na to, że rodziłam w domu. Teraz staram się być bardzo otwarta na moje dzieci, słuchać tego, co mówi mi serce i intuicja, choć czasem (a nawet często) jest to sprzeczne z ogólnie przyjętymi trendami, normami, opiniami. Nie, nie bałam się absolutnie rodzić w domu. Teraz też niczego się nie boję. A przede wszystkim nie boję się ufać sobie i swoim dzieciom, nawet jak moje pomysły czy działania budzą zdziwienie. Zawsze poza tym mam wsparcie Huberta, czuję to codziennie.

Helenka ma dziś 2 lata i 2 miesiące. Jest wspaniałą, mądrą, śliczną dziewczynką. Ania ma 3 lata i 7 miesięcy. Ostatnio zapytała: „Mamo, a gdzie ja byłam, jak mnie jeszcze nie było w twoim brzuchu i na świecie?” Planujemy z mężem trzecie dziecko i poród w domu, z Irenką. To nasze trzecie dziecko kocham już teraz.

Małgorzata z mężem Hubertem, córkami Anią i Helenką



Autorka: Małgorzata, żona Huberta, mama Ani i Helenki,
zdjęcia z archiwum prywatnego Małgorzaty



Spodobała Ci się ta opowieść i chciałabyś, żeby ukazała się w bezpłatnej książce wesprzyj projekt

Brak komentarzy: