czwartek, 21 marca 2013

Moje najpiękniejsze doświadczenia....

Anna urodziła swoje dzieci, córkę i syna w domu, mimo że wiele osób nie rozumiało jej potrzeby dobrego, zgodnego z naturą, domowego porodu. Na szczęście najbliżsi to rozumieli i wspierali...  Dzięki temu dziś możecie poczytać o  magicznych chwilach, jakie były udziałem Anny, jej Męża i ich Położnej...


Milenka


Przygotowania

Rok 2007 wiosna i nasze przygotowania do ślubu, sprawy organizacyjne, nauki, zaproszenia. Koniec studiów, egzaminy. Robię test, mamy dwie kreseczki. Niespodziewane, nieplanowane, zupełne zaskoczenie... Ciąża przebiega prawidłowo. W 20 tygodniu jedziemy podejrzeć maluszka na usg 3D. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. W brzuszku mieszka dziewczynka, przewidywana data jej wyjścia to 28 stycznia 2008 roku! 
 
Ślub, prezenty, zabawa do białego rana. Jestem w 24 tygodniu ciąży, jednak brzuszka niemal nie widać. Goście którzy nie wiedzieli, że oczekujemy dziecka, zauważyli to dopiero na poprawinach, dzień po ślubie, kiedy miałam bardziej dopasowaną sukienkę.
W końcu zamieszkujemy razem, w swoim małym mieszkanku, brzuch rośnie z dnia na dzień jak szalony- do dziś śmieję się, że Milenka czekała z rośnięciem, żeby mama weszła w suknię :D
Nieuchronnie zbliżający się poród i ogromny strach. Strach przed tym, co widziałam jako studentka,
będąc na sali porodowej. Strach przed tym czego się nasłuchałam od ciotek, koleżanek, czego się naczytałam.... Wiem jedno- ja nie chcę rodzić w taki sposób, nie chcę być kolejnym przypadkiem w taśmówce, nie chcę lewatyw, golenia, przebijania, nacinania, oksytocyny i leżenia jak wywrócona na plecy biedronka. Chcę urodzić tak jak natura każe, tak jak będzie dla mnie i dla dzidziusia najlepiej. Przypomina mi się program dokumentalny który oglądałam lata wcześniej w jednej z kobiecych telewizji. Program o kobiecie, która właśnie urodziła w domu. Ja też tak chcę, ale czy to nie zbytnia fantazja? Czy nam się tak uda?? Zaczynam szukać, przekopuję internet w poszukiwaniu położnej, która mogłaby nam towarzyszyć, niestety bezowocnie....Miesiąc przed porodem trafiam w sklepie na gazetę dla ciężarówek, a na pierwszej stronie wielkimi literami „Poród domowy”.  Oczywiście kupuję. Pędzę do domu i czytam. Udaje się znaleźć namiary na położną, która mogłaby nam pomóc. Rozmawiam z mężem, nie jest przekonany, a ja wiem, że poród domowy to jest to, czego chcę i potrzebuję Muszę go jakoś przekonać. Na szczęście mąż jest mądrym człowiekiem, do którego trafiają rzeczowe argumenty, nie kieruje się babcinymi zabobonami. Jedziemy na spotkanie na Naszą Położną. Jest mały problem, bo zgłosiliśmy się bardzo późno. Na szczęście Nasza Położna to wyrozumiała kobieta i udaje się wszystko poustalać, porobić niezbędne badania. Jeszcze na ostatnim usg, zmuszona jestem wysłuchać kazania pani ginekolog, która chyba minęła się z powołaniem- powinna była zostać księdzem. Oczywiście słucham tu i ówdzie że „wariaci",  „nieodpowiedzialni”, „ jak to tak można”, „ja to bym się bała w domu”, „a jak nie daj Boże coś się stanie??” Na szczęście wcale, a wcale mnie to nie rusza. Udaje się wszystko przygotować i spokojnie, bez stresu sobie czekamy.

Godzina zero

27 stycznia niedziela budzę się rano i mówię do męża- dziś urodzę... Mimo, że nie mam jeszcze żadnych skurczy, bóli itp. Czuję, że to dziś, czuję się podekscytowana, nie mogę się doczekać, jak to będzie???. Koło 11-tej pojawiają się delikatne ale zupełnie nieregularne skurcze. Jesteśmy u rodziców, jest weekend, 20km od naszego mieszkania. Po obiedzie zarządzam pakowanie, dzwonimy do Naszej Położnej. Skurcze robią się regularne, zabieramy ostatnie niezbędne rzeczy, wsiadamy do auta i jedziemy do domu. Drogi niemal nie pamiętam, jazda tak rozhulała akcję, że nie byłam w stanie siedzieć w aucie. Dojeżdżamy, boli, oj boli. Po 20-stej pojawia się Nasza Położna. Badanie i jedynie 3cm rozwarcia. Idę pod prysznic, nieco pomaga na okrutne bóle krzyża. Wychodzę, kolejne badanie i mamy już 5 cm. Praktycznie od 20-stej jestem non stop na nogach, skurcz za skurczem, spaceruję, kołyszę biodrami, a mąż dzielnie masuje mój obolały krzyż. Masaż przynosi mi ogromną ulgę. Wszystko idzie jak należy. O 22.30 odchodzą wody, maleńka idzie do nas. Rodzę w pozycji stojącej, pochylona w przód i oparta o oparcie fotela, mąż stoi za mną, masuje te nieszczęsne plecy. Dostaję do picia sok jabłkowy, mąż z położną rozmawiają sobie i jednym okiem oglądają jakiś film w tv, a ja jestem już w swoim świecie, na swojej planecie, jestem tylko ja i dziecko- robię to co czuję, to co każe mi instynkt, natura. W końcu skurcze parte, przynoszą ulgę, wiem, że to już tuż, tuż. Kilka minut po 23-ciej mąż stwierdza, zafascynowany: „widać już główkę!, ale ma czarne włoski”. Mówią, żebym dotknęła główki, podobno działa to motywująco, ale ja nie chcę, chcę żeby już wyszła, bo mam wrażenie, że zaraz rozsypie mi się miednica. Ostatni wysiłek i o 23.15 witamy Milenkę. Straszliwie krzyczy. Dostaję ją na ręce, tulę. Przygotowują nam posłanie, siadamy sobie, a mała dostaje cyca. Od razu pięknie chwyta i ssie. Potem ważenie i mierzenie 3570g i 52cm, 10pkt. Wszystko w najlepszym porządku. Bez zbędnych ingerencji, bez nacinania i tych wszystkich niepotrzebnych, zaburzających naturalny rytm porodu, działań. Ja mam jedynie kilka drobniutkich pęknięć, nic poważnego, sama śluzówka, nie boli, mogę siadać, chodzić, chce mi się skakać z radości, że to już, że daliśmy radę. Czuję się pełna energii i miłości do tego małego kudłacza. Magia.... 
Koło 2 zostajemy sami, szczęśliwi, tulimy się we trójkę, a pies zaciekawiony kręci się wokół jakby nie mógł zrozumieć o co tu chodzi.... Jakie to niesamowite, że wczoraj byliśmy jeszcze we dwoje, jeszcze we dwoje dzieliliśmy nasze łóżko, a dziś jest nas już troje. Wczoraj jeszcze beztroscy, leżący wieczorem w łóżku i oglądający film, a dziś wpatrzeni w ta małą istotę, jak w obraz i gotowi do działania na jedno jej kwęknięcie. Jakie to niesamowite......

Julianek

Dwie kreski

3 listopada 2011 roku, robię test ciążowy. Po raz drugi w swoim życiu widzę dwie kreski. Początkowo wszystko jest dobrze, jednak koło 8 tygodnia pojawiają się niemiłe objawy, strasznie przybieram na wadze, non stop chce mi się spać, puchnę...Robię badania, wychodzi niedoczynność tarczycy. Martwię się, bo oczywiście chcę drugi raz rodzić w domu, a choroba jakąś tam przeszkodą jest. Na szczęście na drugi dzień udaje się dostać do endokrynologa, dostaję tabletki. Kilka wizyt, leczenie mam ustalone. Mam się nie martwić, bo przy uregulowanych hormonach tarczycy jestem jak zdrowa kobieta. Cieszę się. W lutym dowiadujemy się, że tym razem dołączy do nas chłopiec. Przychodzi moment, kiedy powinnam poinformować mojego lekarza, że chcę rodzić w domu. Jest o tyle łatwiej, że wie, że pierwsze dziecko właśnie tam przyszło na świat. Więc przygotowana na kazanie roku oznajmiam, że planuję rodzić w domu, pytam, czy nie ma przeciwwskazań zdrowotnych. Jakże mnie zaskakuje stwierdzeniem, że nie, wszystko jest ok, może pani rodzić w domu! Zero prawienia morałów, zero pouczania i obrzucania epitetami. Dalej ciąża przebiega prawidłowo, wszystkie badania mamy w normie, aż do wymazu. Okazuje się że mamy następną przeszkodę na drodze- paciorkowca.... Spotykam się z Naszą Położną , radzi terapię czosnkiem. Przyznaję, że trochę mnie to szokuje, ale szukam i znajduję artykuł brytyjskiej położnej zajmującej się porodami domowymi i opis terapii czosnkiem. Zaczynam działania. Tydzień terapii i kolejny wymaz. Czas nagli, bo praktycznie jesteśmy już w terminie. Ogromnie zdenerwowana jadę po wynik, modlę się aby był „czysty”, bo nie wyobrażam sobie porodu w szpitalu, zwłaszcza po tym, że pierwszy odbył się w domu. Można sobie tylko wyobrazić jak strasznie się cieszę kiedy odbieram oczekiwany wynik, bez bakterii. Skaczę z radości, bo wszystko mamy już dopięte na ostatni guzik. Pozostaje jedynie czekać na jaśnie pana Juliana, aż zdecyduje się wyjść.
Dzień przed wyznaczonym terminem mam jeszcze wizytę u swojego ginekologa. Niestety po badaniu okazuje się, że nic nie zapowiada rychłego porodu, do tego Julek ma zarzuconą na kark pępowinę. Nie ukrywam , że trochę mnie to martwi. Lekarz oznajmia, że pępowina powinna się zsunąć kiedy mały będzie schodził do kanału rodnego. Czekamy, mija 5 lipca i nic.., każdy dzień po wyznaczonym terminie dłuży się  wieczność i to chyba rozumieją tylko te kobiety, którym przyszło czekać na leniuszka. Mijają kolejne dni, lato chyba najbardziej upalne w moim życiu. Mam dość jestem, zmęczona ciążą, wierceniem malucha i gorącem.

Nareszcie

9 lipca w poniedziałek mąż ma jechać do pracy- 120km od domu, bo tak pracuje od paru miesięcy. Jest poza domem 5 dni w tygodniu- ale wstaję przed nim i mówię, żeby jednak nie jechał do pracy, bo wydaje mi się, że chyba młody się jednak zdecydował i coś rusza. Nastrój między nami niezbyt miły, bo poprzedni wieczór zakończony awanturą stulecia- hormony buzowały. Na szczęście mąż chowa żale, czekamy, są skurcze regularne ale dość słabe, nasilają się kiedy się poruszam, więc łażę... Koło 7-mej zawozi 4,5 letnią Milenkę do babć 20km od nas, a ja dzwonię do położnej i szybko ogarniam mieszkanie, bo przecież wstyd do bałaganu ludzi prosić :D. Położna przyjeżdża po 8-mej, ale po badaniu okazuje się, że rozwarcie jedynie na opuszek. Czuję się zdruzgotana..., jak to tak? Na pocieszenie dostaję zapewnienie, że to normalne i czasem poprzedza poród o kilka dni! Ale jak to? Ja chcę urodzić dzisiaj, a nie za kilka dni! Spaceruję, ale skurcze nadal słabe...Mam wyznaczoną wizytę u ginekologa na 11-stą gdybym nie urodziła, więc decydujemy, że jedziemy, niech zobaczy, co tam mały wyczynia. Międzyczasie położna idzie na kawę ze znajomą. W aucie skurcze pięknie się nasilają- oj działa na mnie auto, działa :). Troszkę się spóźniamy i lekarz zdziwiony: „Myślałem, że pani już nie przyjdzie, że już urodziła”. Ha! Badanie i mamy rozwarcie na 2cm, w usg bez zmian, pępowina nadal na karku, jak ręcznik kąpielowy. Dostajemy wskazanie- iść na spacer, więc jedziemy po suczkę do domu, a potem do parku miejskiego. Mamy szczęście, bo to dzień bez upału pierwszy od wielu dni, jest chłodniej, pochmurno, ale nie pada. Łazimy po parku, pies biega jak szalony, a moje skurcze robią się mocniejsze. W końcu mówię do męża, że zapomniałam, że to tak boli ;). W domu jesteśmy przed 13-stą. Zapada decyzja, że wszyscy są głodni, więc zamawiamy... pizzę. Przecież muszę mieć siłę, żeby rodzić, nie? Pan z pizzą przyjeżdża dopiero po ponad godzinie, a ja w międzyczasie spaceruję, bujam się w trakcie skurczu, bo brzuch boli okropnie. Nie mam bólów w krzyżu tym razem. Tym razem boli brzuch, bardzo boli. Zjadamy pizzę, a położna pyta „to co, jemy i rodzimy?” ja odpowiadam, że  oczywiście. Przed 15-stą mam dopiero 3cm. Dużo piję więc często korzystam z toalety, a za każdym razem  mam wówczas skurcz za skurczem, nie wiem dlaczego? Łazienka tak na mnie działa, jak auto. Więc idę do wc, a tam przez 10 minut dokładnie skurcz za skurczem, coraz silniejsze. W końcu udaje mi się wyjść, a w nagrodę czeka mnie kolejne badanie i niespodzianka, bo mamy już 5cm! Niestety brzuch boli tak, jakby mnie ktoś kroił piłą, więc postanawiam iść pod prysznic, pomaga. Mąż szybciutko wychodzi z pieskiem. Stoję pod prysznicem i czuję pierwszy skurcz party! Myślę, że to za szybko, przecież przed chwilką miałam 5cm. Dostaję przykaz wyjścia z brodzika, akurat wraca mąż i jest tak zdziwiony, bo nie było go tylko 10 minut, a ja już jestem tam, na swojej porodowej planecie Przechodzimy do salonu. Tym razem rodzę w pozycji kucznej i klęczącej na zmianę, podtrzymywana przez męża. Odchodzą wody, a ja się martwię byle nie na dywan, bo przecież nowy... Na szczęście dywan jest zabezpieczony. Mamy skurcze parte, niestety  młody się cofa. Coś jest nie tak. Muszę mu pomóc, tak zaleca położna, muszę wspomóc grawitację swoim parciem- jak w szpitalu... Nareszcie, po drugim takim wspomaganym skurczu, udaje się! Po 10 minutowej II fazie porodu o godzinie 16.10, jest! Ale wygląda jak smerf, niebieski, nie płacze! Pępowina niestety nie zsunęła się, ale okręciła i trzymała malucha, dlatego cofał się w przerwie między skurczami. Słyszę wrzask, ulga, kilka oddechów i jest już różowiutki, tylko buźka jeszcze lekko niebieska zostaje. Przytulam, całuję i płaczę ze szczęścia. Młody dostaje pierś, ssie. Jest jeszcze bardziej kudłaty, niż siostra, ale i podobny do niej. Chcę iść pod prysznic, bo czuję się spocona. Mierzą Julianka, a tam 58,5cm. Jestem w szoku, bo córka miała tylko 52cm. Mąż na to ” ooo to pewnie ze 4kg waży”, rozbawia mnie strasznie, więc odpowiadam „Coś ty zwariował? Przecież ja nie dałabym urodzić 4kg”! Przychodzi kolej i na ważenie, a tam 3930g. Jestem w szoku, bo jak to tak, taki wielki, a ja obrażeń zero i tak szybko wyszedł... Niemożliwe, science-fiction. Po prysznicu przychodzi czas na telefony i gratulacje od zniecierpliwionych dziadków. Czuję się fantastycznie, nic nie boli. Wieczorem przyjeżdżają babcie z Milenką. Córcia przeszczęśliwa, bo strasznie nie mogła się doczekać tego momentu. Dostaje go na ręce, tuli i całuje. Nagle z tej małej Milenki staje się całkiem sporą dziewczynką, starszą siostrą...

Milenka i Julianek

Po


2 dni po Julkowych narodzinach przyjeżdża nasza położna z jedną ze swoich studentek, aby pobrać małemu krew na badania przesiewowe. Studentka położnictwa, pewnie niejedną kobietę po porodzie już widziała na zajęciach, czy praktykach. Z zachwytem ogląda małego, a patrząc na mnie nie może pojąć, że jak to? Ja urodziłam dziecko 2 dni temu??? Przecież to niemożliwe, bo kobiety po porodzie nie wyglądają tak dobrze :) To chyba był  jeden z największych komplementów jakie usłyszałam w moim życiu....

Pierwszy poród był wspaniałym doświadczeniem, mimo że bolało, bo bez tego raczej się nie da, to był  magiczny, intymny moment. Tak zbliżający dwoje, kiedyś obcych sobie, ludzi. Narodziny rodziny. Drugi poród oprócz całej tej magii, przyniósł jeszcze jedno- narodziny starszej siostry.
Przed pierwszym porodem planowanym w domu, kiedy już wszyscy bliscy zostali wtajemniczeni nasłuchałam się sporo. Wiele osób próbowało mi odradzić ten "szalony", "nieodpowiedzialny" pomysł, przekonywało, że poród to nie hop siup, że "sam się nie zrobi”. Na szczęście byłam uparta, znalazłam zrozumienie mojego męża, ale też i paru innych osób, które mnie wspierały i sprawiały, że byłam jeszcze bardziej pewna siebie. Po porodzie niektórzy znajomi pytając „gdzie rodziłaś” i słysząc odpowiedź, że w domu, rzucali kolejne pytanie, moje ulubione: „Jejku, a co, nie zdążyliście?!?!”.
Przed drugim porodem każdy, kto wiedział, że Milenka przyszła na świat w domu, z ciekawości oczywiście musiał się upewnić czy i drugie dziecko też tak ;) Ano też tak, bo tak było super. Już nie wysłuchiwałam tylu przestróg i dobrych rad. Uznano mnie za normalną, przestałam wzbudzać aż taką sensację swoim niecodziennym pomysłem.
Często słyszę, że jestem jedyną, bądź jedną z niewielu, które porody wspominają jako cudowne przeżycia. Wiem, że można skutecznie zepsuć tą magiczną chwilę, przykre jest to, że tyle kobiet tak bardzo źle wspomina poród, kiedy to się zmieni? Kiedy każda kobieta będzie miała szansę na dobry poród?

Anna, Milenka i Julianek



Autorka: Anna, 
zdjęcia z archiwum domowego Anny 

Dziękuję Anno <3

1 komentarz:

Sabina pisze...

Witam, mam pytanie do pani Anny związane z tą terapią paciorkowca czosnkiem - marzy mi się poród domowy, a mam pozytywny wynik GBS. Czy mogę prosić o jakieś informacje na temat tego leczenia?
pozdrawiam,
Sabina Przybylska
grejfrut285@onet.pl