Dziękuję Agato z serca, za ten cudny tekst, mimo dramatycznych okoliczności- pełen poczucia humoru. Muszę Cię wyściskać za to, jaka jesteś dzielna i niezłomna w karmieniu, w takich okolicznościach dziecko potrzebuje cyca najbardziej, kiedy wreszcie betonowa część personelu medycznego to zrozumie...
Twojej Córci tez należą się ucałowania za to jaka jest dzielna w leczeniu. Mam nadzieję, że kiedy tekst przeczytają mamy mające przejściowe kłopoty z karmieniem, to zrozumieją, że jeśli się bardzo chce, można karmić mimo wszystko.
Cyc, czyli o tym jak przetrwać leczenie.
Kiedyś przeczytałam o mamie trzy- czy
czterolatki, która nadal karmiła piersią i błogosławiła to,
jako, że mała była w trakcie leczenia raka, a pierś stała się
najlepszym przyjacielem i źródłem jedynego sensownie
przyswajalnego pokarmu. Jakoś zapadło mi w pamięć. Rok temu u
mojej małej – dziś dwuipółletniej – nagle pojawił się na
kolanie guz. Po co o tym piszę? Bo przez ten rok nauczyłam się
wielu dobrych, praktycznych rzeczy. Jeśli komuś moje doświadczenia
ułatwią życie i karmienie, będę przeszczęśliwa.
No więc zaczęło się…
Najpierw miał być rezonans. Tylko jak
to zrobić? O 8:00 rano mała miała być na czczo, gotowa do
znieczulenia ogólnego. A przecież jak nie dostanie cycusia w nocy,
będzie płacz… Od razu mówię, że na czczo oznacza w tym
przypadku 4-5 godzin od ostatniego posiłku. Lepiej 5. Cóż był
budzik na 2:30 i ostatnie karmienie, trochę łez rano, szybka
ucieczka mamy na bazar, żeby w najtrudniejszym momencie zniknąć z
oczu i przetrwaliśmy. Przy wybudzaniu byłam przy małej. Jak się
obudziła chwilę była smutna, potem przyssała się i po pół
godzinie świat był znów przyjazny. Lekko zataczając się od
narkozy ganiała w te i z powrotem po korytarzu w Instytucie Matki i
Dziecka. Diagnoza: „Nie wiemy co, ale raczej nie rak”. Cóż, co
nas nie zabije to wzmocni.
Kolejny etap operacja
Szpitalny korytarz. Czekanie na
przedoperacyjne RTG. Nudno. Trzeba pobiegać i wszystko sprawdzić.
No i 10 dni przed operacją mała złapała rota. Przez tydzień w
zasadzie tylko na piersi. Do siebie doszła jakieś 3 dni przed
operacją. Rychło w czas, bo gdyby operacja odbyła się później,
kość piszczelowa mogłaby jej przestać rosnąć przed ukończeniem
dwóch lat. Kiepska perspektywa.
W tym miejscu krótka dygresja. Wszyscy
po kolei lekarze wpisywali w papiery wielkimi literami, że karmię
piersią. Ok. Wbrew pozorom to cenne. Przy rota pozwoliło mi to
wymusić na personelu wpisanie w kartę, że nie zamierzam ważyć
przed i po każdym karmieniu dziecka nago. Młoda spała na cycu
prawie non stop, a na widok wagi dla noworodków dostawała furii. Do
innej nie można się było dostać. Cóż, jeśli daje to nieco
spokoju choremu maluchowi, to mogę być matką niesubordynowaną.
Drugi plus karmienia to łóżko. Jeśli tylko w ogóle jest, matka
karmiąca ma do niego pierwszeństwo. Jak to ważne poczułam
później.
I znów kolejny szpital. I znów na
czczo do znieczulenia ogólnego. Spoko. To już znamy. Nowością był
pomysł, że rodzice mogą zobaczyć dziecko dopiero 2 godziny po
wybudzeniu. Dostaliśmy zachrypniętą, zapuchniętą kupkę
nieszczęścia z kształtem główki zmienionym od płaczu i
zagipsowaną nogą. Karmić oczywiście nie wolno. Pierś? „No co
Pani sobie wyobraża? Będzie przecież rzygać!”” A poprzednio
nie rzygała…” „No co Pani, co najmniej jeszcze 2 godziny!”
Po godzinie wymusiłam zgodę lekarza na karmienie na moją
odpowiedzialność. Mała przyssała się i ssała równą godzinę.
Jak skończyła miałam wrażenie, że stał się cud. Gips? Jaki
gips? Dren? I tam. Mała była radosna i w normalnym imprezowym
nastroju.
Szpitalna odyseja – cd.
Kolejna porcja atrakcji dla karmicielki
pojawiła się 3 tygodnie później. Diagnoza z wyniku histopato –
gruźlica kości. Oddział prowadzący leczenie takich przypadków
jest w Polsce jeden, w Otwocku. Bliżej mu wprawdzie do kolonii
karnej niż szpitala, ale to materiał na osobną opowieść.
Zostałyśmy „osadzone” na długie 12 tygodni. Znów w papierach
stygmat „karmicielka” i oczywiście gorące namawianie do
odstawienia w trosce o rozwój psychologiczny dziecka. W zamian za
sprzeciw – łóżko! Rzecz niezwykle cenna, bo alternatywą były
polówki tak zniszczone, że ludzie walczyli z bólem kręgosłupa
już po 2-3 nocach. Diagnostyka z pogranicza torturowania – sonda o
5:30 rano, bez znieczulenia, 3 dni z rzędu. Oczywiście na czczo.
Tak zwane „popłuczyny”. Rodziców wywalali z gabinetu, bo jeden
ojciec podobno się popłakał. Słuchałam sprawozdań nastolatek.
Raczej drastyczne. Zaliczyłam nawet budzenie pielęgniarek nad
ranem, bo zapomniały mi powiedzieć, że w weekendy nie badają i
dziecko nie musi być na czczo, a koleżance przyszło to do głowy w
trakcie nocnej pogawędki. Wniosek o wszystko trzeba pytać, bo
ustawowe „leczenie nadzorowane”, polega tu na nieustannej
potrzebie nadzorowania personelu. Zapominają, mylą leki, mylą
dawki, niekiedy pacjentów.
I kolejne wyzwanie: leki
Leki to ta część, którą
najbardziej chcę się podzielić. Młoda bierze antybiotyki,
podawane w zawiesinie własnej roboty, naturalnie na czczo i 40 minut
przed posiłkiem. Do tego dodatkowo witamina b, koniecznie osobno.
Czas leczenia – 12 miesięcy. Pierwsze dwa miesiące dodatkowo
codziennie zastrzyk. A żeby nie było nudno – od niedawna również
granulki homeopatyczne na odporność.
Tym razem na czczo traktuję jako „co
najmniej 4 godziny po posiłku”. W szpitalu miałam pod poduszką
budzik ustawiony na 1:30 i wtedy karmiłam ostatni raz. Leki brałam
od pielęgniarek wieczorem i dawałam małej natychmiast po
obudzeniu. Kolejne 40 minut odwracałam uwagę klockami,
książeczkami, znikopisem itd. Dało się. Zresztą jak wyszłyśmy
ze szpitala okazało się, że żadnej z nas nie chce się specjalnie
wstawać w nocy i rano też przeważnie po lekach lepiej przytulić
się i pospać.
Oprócz magicznego hasła „na czczo”
jeszcze jedna ważna rzecz – rzeczona zawiesina. Jak trafią Wam
się leki w tabletkach nie do połknięcia, najlepiej pokruszyć.
Można łyżeczką, a można zaopatrzyć się w malutki moździerz
(10-15 zł). Jeśli nie chce się kruszyć, warto dodać kroplę
czegoś mokrego. Tego nauczyłam się od innych matek przy szpitalnej
witaminie b. Typ „bez granatu nie podchodź”. Wreszcie granulki
homeopatyczne, które przy kruszeniu latają pod sufit. Te najlepiej
rozgramia się łyżeczką o przykryty ręką moździerz, względnie
między dwiema łyżkami. Całość można oczywiście podać z wodą.
Ale niekiedy ryzykuje się, że dziecko będzie pluć dalej niż
widzi. Można też przeprowadzać akcję typu „matka polka” i
szczególne świństwa podawać z odciągniętym mlekiem. Najprościej
rozrobić całość z sokiem albo herbatką. Zwykle nie przeszkadza
to lekom. A wtedy zostaje już tylko załadować w strzykawkę i do
dziobka. Jeśli komuś to będzie potrzebne - służę wiedzą o
kupowaniu i przechowywaniu leków przesypywanych. To ładnych parę
miesięcy nauki.
Uwaga dla tych porządnych, którzy jak
my chcą wyrzucać opakowania (tzw. opłatki), kubeczki i strzykawki
po lekach do fachowych pojemników. Strzykawkę od leku podanego
doustnie można tam wrzucić tylko, jeśli pisze na niej wielkimi
literami „nurofen”. Jak nie zapłacisz koncernowi
farmaceutycznemu, musisz się pogodzić, że resztki silnych
antybiotyków, na które bakterie niestety się łatwo uodparniają,
trafią na wysypisko. Apteki ich nie zbierają.
Puenta? Chyba taka, że do bardzo wielu
rzeczy można się przyzwyczaić i karmić dalej. Teraz przed nami
kolejny egzamin. Rozstanie na kilka dni dwa tygodnie po odstawieniu
antybiotyków. Jasne, że chcę potem karmić dalej. Po takiej porcji
antybiotyków mała potrzebuje każdego wsparcia odporności. A poza
tym dobrze nam z tym.
Przy okazji dzięki ogromne tym
wszystkim, którzy pomogli mi poskładać skrawki wiedzy i ułożyć
życie w nowych warunkach. Kobiety! Jesteście kochane! I jeszcze
jedno. Wiecie, dumna jestem z małej. To jedyne znane mi dziecko,
które pyta, czy może dostać cycusia.
Autorka: Agata M.
1 komentarz:
bo karmienie jest super :)
czy mała była szczepiona BCG ????
Prześlij komentarz