czwartek, 4 kwietnia 2013

Życie jest cudem !

Opowieść Dominiki, długa, cudna... 
Cieszę się, że napisałaś o swoim można powiedzieć, wieloletnim ;) dojrzewaniu do porodu domowego, myślę, że takie doświadczenie jest nieobce wielu rodzącym w domu...


2 marca

Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze wydawało mi się, że nie lubię dzieci, a myśl o macierzyństwie była mi odległa jak marzenie o śniegu w środku lata, usłyszałam o porodach domowych. Pomysł, jako taki, nawet mi się spodobał - czysto teoretycznie. Wtedy jeszcze zakładałam (ba, cieszyłam się!), że jakby co, to cesarkę, ze względu na wadę wzroku, mam raczej pewną, co uznałam za słuszne i zbawienne.
Minęło kilka lat, mój zegar biologiczny kazał mi zrewidować poglądy na dzieci i widok maluchów w wieku niemowlęcym zaczął mnie podejrzanie rozczulać. Małżonek w pełni zaaprobował pomysł przedłużenia rodu i oto już za kilka miesięcy zostanę mamą. Wizja cesarskiego cięcia jako najlepszego sposobu na powicie dziecięcia, odeszła w siną dal jak kartki na mięso, kiedy dotarło do mnie, że to całkiem poważna operacja i nie ma takiej opcji, żebym się dobrowolnie pchała pod skalpel. Zwłaszcza, że stchórzyłam przed banalnym wycięciem migdałków. Za to ziarenko myśli o porodzie domowym zakiełkowało we mnie na początku ciąży i dojrzewa, dojrzewa spokojnie. Nie trzymam się jej kurczowo, obserwuję, czekam.

15 kwietnia

Im bardziej jestem w ciąży tym bardziej myśl o porodzie domowym jest mi bliższa. Zdaje się, że podświadomie zdecydowałam się gdzieś tak w okolicy drugiego miesiąca Teraz wiem już na pewno - chcę rodzić w domu. Chcę, żeby moje dziecko przyszło na świat w przyjaznej, intymnej, domowej atmosferze. Chcę, żeby po urodzeniu było tylko i wyłącznie ze mną i ze swoim tatą, otoczone naszymi, domowymi bakteriami, których, w przeciwieństwie do tych szpitalnych, wcale się nie obawiam. Nie wyobrażam sobie żebrania o to, aby pozwolono mi (tak jakby dziecko było własnością szpitala) trzymać moje maleństwo przy piersi po urodzeniu tak długo, jak będę miała taką potrzebę i ochotę. Moja przyjaciółka, której niemal siłą zabrano synka natychmiast po porodzie (bo rzecz jasna natychmiast trzeba było go zmierzyć, zważyć oraz ogólnie oporządzić), do tej pory wspomina to jako najgorszą chwilę w swoim życiu. Nie chcę, aby świecono maluchowi w oczy szpitalnymi lampami, kąpano, smarowano oczy metalem szlachetnym, niepotrzebnie dokarmiano, zatykano smoczkiem, zabierano na oddział noworodkowy „żebym sobie odpoczęła”. Odpocznę sobie po śmierci, jak mawia moja babcia. Chcę urodzić siłami natury, bez „wspomagaczy” medycznych, co w szpitalu jest mało prawdopodobne. Nie życzę sobie standardowych procedur szpitalnych - przebijania  pęcherza, wszechobecnej oksytocyny, nacinania krocza, rodzenia w pozycji „zaproponowanej przez personel”, czyli wiadomo jakiej. O atrakcjach w postaci naciskania na brzuch, kleszczach i próżnociągu nawet nie myślę. Nie chcę płacić za poród rodzinny, czy to w formie cegiełki, czy też ubranka dla tatusia za 150 zł.  Boję się szpitalnej rutyny. Chcę rodzić tak długo, jak długo będzie trzeba, nie wyobrażam sobie poganiania przez położne lub lekarzy, co spotyka wiele moich koleżanek. Nie dla mnie leżenie plackiem pod KTG, co po pierwsze nie ma sensu, a po drugie bywa szkodliwe. Nie chcę zależeć od humoru personelu medycznego - od pań w izbie przyjęć, poprzez lekarzy aż do salowych. W moim mieście poród najczęściej jest walką  pomiędzy ów wszechwiedzącym personelem medycznym i położnicami, pardon, „pacjentkami”, jak to się teraz nazywa - tak przynajmniej wynika z relacji moich koleżanek, wszystkich, co do jednej. Nie chcę walczyć. Sala porodowa nie powinna być polem bitwy. Położnica i tak jest w niej skazana na porażkę - słysząc słynne, niezmienne od lat hasło „to dla dobra dziecka” zgodzi się na wszystko, nie pytając nawet o sens wykonywanych czynności, badań czy nazwy podawanych leków. Znając mój niepokorny charakter byłaby to bitwa pod Grunwaldem, ale nie o to mi chodzi. Nie chcę walczyć, nie chcę również przeżyć porodu na zasadzie „zacisnę zęby i jakoś to będzie” - byle szybko, byle jak. Chcę urodzić naturalnie i pięknie! Rodzi się w dużej mierze „głową”, nie sądzę, abym w szpitalu mogła się wyciszyć i zaufać instynktowi. Nie jestem chora, nie idę do szpitala!
Pragnę znaleźć położną, której zaufam, której, jeśli powie cokolwiek „dla dobra dziecka”, posłucham i będę wiedziała, że ma rację i bynajmniej nie chodzi li i jedynie o jej wygodę. Pomijając to wszystko, poród w domu stał się dla mnie absolutnie naturalną koleją rzeczy. Instynktownie czuję, że to najlepsze, co mogę zrobić dla siebie i dla małej istotki w moim łonie.

23 kwietnia

Ja, która do niedawna na każdy, niewielki nawet ból, reagowałam, odruchowo wręcz, ibuprofenem, paracetamolem, ketonalem, w ogóle nie boję się porodu! Ból chorobowy - o tak, ten mnie przeraża. Ból porodowy wydaje mi się naturalny, akceptuję go, oswajam, wiem, że dam radę. Przeszłam kiedyś 12 km po śniegu, po górach, z kolką nerkową. Jeżeli przeżyłam tamto, przeżyję wszystko - nie wyobrażam sobie gorszego doświadczenia.

5 maja

Jedziemy na zajęcia. Szkoła Świadomego Macierzyństwa - jak ładnie to brzmi, o ileż więcej treści zawiera w sobie tak prosta w zasadzie nazwa, od popularnej „szkoły rodzenia”. Mówię mężowi, że chcę rodzić w domu. Musi to przemyśleć. OK, cieszę się, że nie podejmuje decyzji ad hoc, chcę aby miał pełną świadomość odpowiedzialności, jaką na siebie weźmiemy, aby rozważył wszelkie za i przeciw. Decyzja o wspólnym porodzie jest dla nas absolutnie naturalna i nie podlega żadnej dyskusji, ale inaczej wygląda poród rodzinny w domu, a inaczej w szpitalu. Bez Maria akceptacji mój pomysł nie ma racji bytu, bez niego nie urodzę w domu. Po zajęciach Mario nie ma żadnych wątpliwości - popiera mnie stuprocentowo. Hurra!

7 maja

Nie kryję się ze swoim pomysłem - informuję każdego, kto chce słuchać. Ciekawe, moje przyjaciółki - matki - są za, w zasadzie wszystkie popierają, chwalą moją odwagę. Dlaczego? Dla mnie odważne są kobiety decydujące się na poród w szpitalu!  Babcia reaguje entuzjastycznie, mama wie, że i tak postawię na swoim, akceptuje. Tylko K., która dziecka nie ma nawet w odległych planach, roztacza przede mną czarne wizje wykrwawienia się na śmierć, pięciokrotnego owinięcia dziecka pępowiną (i w konsekwencji rzecz jasna uduszenia), opowiada mi o holenderskiej karetce czekającej pod domem, słynnej prawie jak czarna wołga itp. Mam to gdzieś. Postępuję tak, jak każe mi instynkt.

12 maja

Miałam dziś próbkę działania „Pambuka Doktora”, ginekologa, do którego zawędrowałam po skierowanie na badania. Najpierw usłyszałam, że nie mam co się bać porodu (kto się boi?), bo „lekarze znają takie specjalne sposoby, które ułatwiają poród  (czyli nacięcie krocza) dzięki któremu dziecko wyskakuje jak piłka”. Czy ja mam cztery lata? Potem dowiedziałam się, że mam iść do okulisty, bo moja przerażająca wada wzroku (-3,0) może mnie kwalifikować do cesarki. Nie chcę cesarki? Ależ dlaczego, przecież każda kobieta chce! - Pan Doktór patrzy na mnie jak na istotę, delikatnie mówiąc, niespełna rozumu (chcę stąd wyjść!). Skierowanie na USG, termin za sześć tygodni, wcześniej nie ma miejsc. Nie potrzebuję badania w kierunku toksoplazmozy, jeżeli nie mam kota. Aha, mam. To powinnam się go pozbyć (dlaczego, Panie Doktorze, dlaczego???) Aha, robiłam już badania, wynik dodatni. Czyli antybiotyki. Do kiedy? Pan Doktór długo studiuje tajemniczą książeczkę – po chwili słyszę, że „tu piszą, że do końca ciąży” (CHCĘ STĄD WYJŚĆ NATYCHMIAST!). Żebrzę o skierowanie na awidność przeciwciał - nic z  tego, za drogo dla NFZ. No to chociaż do poradni chorób zakaźnych. Nie, antybiotyki wystarczą. Na koniec Pan Doktór pociesza mnie, że dzięki antybiotykom mam duże szanse urodzić „w miarę zdrowe dziecko”. Do niezobaczenia, drogi Panie Doktorze. Solidna dawka stresu, którą mi Pan zafundował - gratis do wizyty sponsorowanej przez literki NFZ.
Skierowanie do zakaźnych dostaję bez problemu od lekarza pierwszego kontaktu. Powtarzam badania w szpitalu, badam również awidność przeciwciał IgG. Wszystko OK. Trafiam na przesympatyczną panią doktor (patrzcie państwo, istnieją lekarze myślący!), która wyjaśnia mi, dlaczego w ciąży niektóre badania wychodzą przekłamane, rozwiewa raz na zawsze wszelkie wątpliwości i uspokaja. Przyznaję, że nie brałam antybiotyków. „No i bardzo dobrze, tylko by zaszkodziły. Proszę słuchać instynktu, on nigdy pani nie zawiedzie” - słyszę. Cudowna kobieta!


29 maja

Dzisiaj oznajmiłam mojej, tym razem już świadomie wybranej, ginekolog, że chcę rodzić w domu. Zapytała dlaczego i bardzo uważnie słuchała odpowiedzi. Wiem, że gdybym powiedziała, „bo tak” albo, że „to taka moda”, zniechęcałaby mnie z całych sił. Upewniła się, że Mario nie ma nic przeciwko i jest to również jego, świadomy, wybór. Na razie nie ma przeciwwskazań, ale ostateczny „wyrok” zapadnie tuż przed porodem.

20 lipca

    Na mojej półce z książkami zagościły nazwiska: Agrawal, Chołuj, Balaskas, Kitzinger, nocami zaczytuję się w ich słowach i po raz kolejny uświadamiam sobie, że ciąża to cudowny stan, a poród może być najpiękniejszym przeżyciem. To ciekawe - poza dr Agrawal, która prowadzi moją ciążę, i do której mam absolutne zaufanie, postrzegając ją jako wyjątkowo ciepłą, pełną empatii istotę - nigdy nie spotkałam pozostałych autorek, a jednak mam nieodparte wrażenie, że są moimi Przyjaciółkami, kimś bardzo bliskim.


2 sierpnia

Przyjechała położna. Rozmawiała głównie z Mariem, co mnie nieco zdziwiło. Wyjaśniła, że o mnie się nie obawia, natomiast zdanie przyszłego taty jest arcyważne - partner, który świadomie chce „rodzić” w domu, jest nieocenioną pomocą, natomiast partner, który wcale nie jest do tego przekonany, tylko na przykład zgadza się dla świętego spokoju, może poważnie zaszkodzić. Głównie rodzącej. OK. Mario popiera pomysł całym sercem, o ciąży i porodzie siłami natury wie już wszystko, co wiedzieć powinien, jesteśmy zespołem. Położna podkreśla, że ostateczna decyzja należy do lekarza, który mnie prowadzi. Omawiamy warunki.

6 sierpnia

Dzwoni K. Pyta, czy będę miała przygotowane ręczniki i gorącą wodę. Jezu, czy ta kobieta nie rozumie, że od XIX stulecia trochę się zmieniło?  Przypomina o tym, że w szpitalu jakby co, to sala operacyjna jest non stop przygotowana. Jasne, opowieści o sali operacyjnej w stanie gotowości bojowej niemal mnie rozczulają, zwłaszcza, kiedy czytam w mediach, że we Wrocławiu nie ma anestezjologów, którzy mogliby znieczulać rodzące kobiety, w związku o znieczuleniu można sobie pomarzyć - to niemal temat na powieść science fiction. No pewnie, skoro wszyscy anestezjolodzy czekają  w tych salach do cesarek…
Nie rozumiem - nikogo nie namawiam do porodów domowych, choć sama instynktownie wiem, że to najlepszy pomysł, na jaki wpadłam w życiu. Nie neguję porodów szpitalnych, cesarek - po prostu czuję, że to nie jest dla mnie. Kobieta powinna rodzić tam, gdzie czuje się bezpiecznie, z osobą, w której ma oparcie i w otoczeniu, w którym czuje się dobrze. Jeżeli będzie to szpital, jeżeli zaufa lekarzom - to fantastycznie. Jeżeli czuje, że najlepszym rozwiązaniem jest cesarka - to super. Nie mnie o tym decydować, co dla kogo najlepsze. Dla mnie najlepszy jest dom i czuję to całą sobą.

8 sierpnia

Czuję się doskonale. Szczęśliwie omijają mnie wszystkie ciążowe „atrakcje” - nie mam zgagi, bólów kręgosłupa, hemoroidów i rozstępów.  Nie puchną mi nogi. Hemoglobina, pomimo, że od 18 lat nie jadam mięsa, prawie w normie „przedciążowej”. Rozpiera mnie energia, najchętniej poprzenosiłabym kilka gór. Ćwiczę jogę, taniec brzucha, pływam. Chodzimy na spacery - codziennie 10 - 15 km. Nie czuję zmęczenia. Wyciągam Maria podstępem na rower  - obiecuję, że tylko na dziesięć marnych kilometrów. Szosą, żeby nie trzęsło. Po pięćdziesięciu, wśród pól i lasów czuję, że żyję.

10 września

Rodzę w domu!!!! Moja cudowna ginekolog wyraziła zgodę!!!  Jestem, obie jesteśmy, zdrowe jak konie i nie ma przeciwwskazań! Pani doktor przepytuje mnie i Maria z fizjologii porodu. Przypomina, że akcja porodowa może się w pewnym momencie uspokoić, że zaczynają wtedy działać mikroskurcze, co dziecko odczuwa nader silnie, ja natomiast niekoniecznie, że jest to absolutnie normalne i nie należy się tym przejmować - choć może to wyglądać jak zanik postępowania porodu, czy jak to się po „szpitalnemu” nazywa. Prosi mnie, żebym na „wszelki” wybrała sobie jakiś szpital. Baaaardzo prosi, abym nie nastawiała się „antyszpitalnie”, bo jeżeli jednak będę zmuszona jechać na porodówkę, może to być dla mnie poważny problem - nie poradzę sobie psychicznie. Staram się z całych sił, przekonuję samą siebie, że nikt w szpitalach nie ma złych intencji, nikt tam nie zamierza zrobić mnie i mojemu dziecku krzywdy, ale nie daję rady -  moja niechęć jest silniejsza. Ja po prostu MUSZĘ urodzić w domu. Szpital byłby porażką. Nie!

17 września

Dzwoni K. i zawiadamia mnie, że „koleżanki koleżanki koleżanki dziecko umarło na sepsę” i bardzo prosi, abym jednak zmądrzała. Czyli przestała się wygłupiać i pojechała na porodówkę. Dziecko co prawda miało dwa lata i urodziło się w szpitalu, w związku z czym nie widzę związku, ale K. najwyraźniej dostrzega jakiś ciąg logiczny. Mario dzwoni do niej i ostrym głosem proponuje, aby dała sobie spokój i przestała mnie denerwować. Co racja to racja - stres nie jest najlepszy, ale i tak jej informacje nie robią na mnie wrażenia. Ja naprawdę WIEM, co robię.

20 września

Termin za dwa dni. Jest przepiękna pogoda, to ostatnie dni lata. Idziemy do lasu. Mam szwendacza, chcę chodzić, chodzić!!! Wybieramy nowe ścieżki, wędrujemy w nieznane, byle dalej i dalej. Czuję się absurdalnie szczęśliwa, zachwyca mnie wszystko, intensywnie czuję zapach lasu, od runa aż po czubki sosen, krowy pasące się na pastwisku rozczulają prawie do łez. Uwielbiam być w ciąży. Nie wiem, co produkuje mój mózg, ale gdybym umiała zsyntetyzować te substancje, prozac nie miałby racji bytu. Dzwoni moja mama. Z rozmowy nici, pada zasięg. Wieczorem wracamy do cywilizacji. Mario sprawdza trasę na Google Earth - 11km. Mama, dodzwoniwszy się wreszcie, krótko i treściwie tłumaczy mi, co sądzi o naszej szalonej lekkomyślności - wszak mogłam zacząć rodzić w środku lasu. Nic to, dziś mam w sobie tyle energii, że poród pod dębem byłby czystą przyjemnością!

22 września

Nie chce mi się spać, fizycznie czuję się doskonale ale znów mam nadmiar energii. Przekonuję przyjaciółkę, z którą uskuteczniam telefoniczne rodaków rozmowy, że to jeszcze potrwa. Umawiamy się na jutro, podwiezie mnie do ginekologa. Chyba usiłuję przekonać samą siebie - wcale mi się nie spieszy do macierzyństwa, które widzę jako białą plamę na mapie przyszłości. Całe życie mogłabym być w ciąży, nigdy nie czułam się lepiej. Nie mam pomysłu na bycie mamą, choć jednocześnie wiem, że będzie dobrze. Mam zamiar jeszcze porządnie się wyspać, tymczasem spędzam noc grając zawzięcie w absolutnie bezmyślną gierkę. Chętnie poszłabym na dłuuugi spacer - piękna, ciepła noc zaprasza.
          Mario śpi. Po piątej ruszam wreszcie do łóżka. Ciało zmęczone, umysł wręcz przeciwnie -  mogłabym teraz wziąć udział w narodowym dyktandzie. Mario wstaje, daje mi w przelocie całusa i idzie grzebać w swoim warsztacie piętro niżej. Kładę się w końcu, wiercę i moszczę, usiłując zająć względnie wygodną pozycję i nagle słyszę dziwny dźwięk, jakby gdzieś we mnie wystrzelił korek od szampana. Zamieram i już po chwili czuję, że nie jest dobrze - chyba właśnie odchodzą mi ów słynne wody płodowe! Jak to? Jak to? JAK TO??? Już??? Cholera, miałam się wyspać!!!!!! Ta błyskotliwa myśl szaleje mi po głowie kiedy dzwonię do Maria. Po chwili małżonek jest przy mnie, a ja zaczynam biegać po domu znacząc swoją ścieżkę mokrymi śladami. W głowie szaleństwo kłębiących się myśli - miałam ugotować rosół, który wzmacnia po porodzie! I posprzątać!  Podobno tylko 5% dzieci przychodzi na świat w wyznaczonym terminie, dlaczego akurat moje musi być tak obrzydliwie punktualne? Rzucam się do kuchni, nastawiam rosół, Mario chwyta za odkurzacz. Po chwili dociera do nas, że miotamy się po domu całkiem bezmyślnie i bez sensu. OK. Zwalniamy. Mario mnie przytula. Trwamy tak, po czym wracamy do swoich zajęć tyle, że już nieco bardziej racjonalnie. Nie czuję już zmęczenia, adrenalina dała mi niezłego kopa, działam siłą rozpędu.
             Pół godziny później pierwszy skurcz zgina mnie w pół, zaskakuje - jest bardzo silny!
„Jezu, jak to ma tak wyglądać, to ja nie dam rady!” - przelatuje mi przez głowę. Po chwili mija. Jest dobrze. Obieram marchewkę i znowu skurcz! Jak to? Tak szybko? Następny. I znowu. Biegam po domu gorączkowo szukając komórki. Jest! Trzęsącymi rękami szukam stopera. Mierzę czas. Siedem minut, pięć, trzy. Czuję się oszukana. Oszukana przez artykuły w prasie i w Internecie, opowiadające o tym, jak to długo trwa pierwsza faza porodu, o tym, że skurcze są na początku rzadkie, że można się między nimi zdrzemnąć… Umówiliśmy się z położną, że zadzwonię, kiedy skurcze będą się powtarzać co 20 minut. Ha ha! Siadam na krześle, ale wcale nie jest mi wygodnie. Piłka rehabilitacyjna, tak zachwalana przez przeróżne poradniki, tylko mnie denerwuje, nie mogę sobie znaleźć miejsca. Muszę chodzić, chodzić, chodzić! Mario dzwoni do położnej i mówi jaka jest sytuacja. Stoję przy biurku, liczę długość skurczu. Dupel spogląda na mnie z wyżyn swojego nadbiurkowego tronu. Uspokaja mnie spojrzeniem, kocie oczy nadają kod  ”spokojnie, będzie dobrze”, pomrukuje. Wierzę mu, zdenerwowanie opada. Przytulam się do ciepłego futerka, mruczymy oboje. Ból, który powoli zaczynam oswajać, nie jest już tak dotkliwy - moje ciało zaczyna się przyzwyczajać, instynktownie zginając się przy kolejnych skurczach - to pomaga.
Położna przyjedzie za półtorej godziny, tymczasem radzi wziąć kąpiel w wannie, uspokaja, że na pewno nie potrwa to tak szybko, jak mi się w tej chwili wydaje.
Wchodzę zatem do wanny, Mario polewa mi plecy ciepłą wodą. Cudownie!!!!!! Słyszałam o znieczulającym działaniu wody, ale nigdy, przenigdy nie przypuszczałam, że tak bardzo mi pomoże! Działa rewelacyjnie, czuję zdecydowaną ulgę! Skurcze wyciszają się i są odrobinę rzadsze. „Warszawskie dzieci, pójdziemy w bój!” - śpiewam dziarsko, myśląc o nagrodzie Nobla dla pana Vincenta Priessnitza i rachunku za wodę. Mario polewa mi plecy wciąż i wciąż. „Za każdy kamień twój, stolico damy krew!!!!” - ryczę pełną piersią. Śpiewanie dobrze mi robi i nastawia zdecydowanie bojowo. Dam radę! „Za Śląsk, za WKS! Pójdziemy aż po życia kres!”  Mario wybucha śmiechem słysząc mój repertuar - nie jestem kibicem piłkarskim, ale właśnie ów pieśń stadionowa kołacze mi w głowie i szuka ujścia przez struny głosowe.
Nie mówimy dużo, rozmawiają nasze oczy. Czuję się bezpiecznie, psychicznie jestem już całkiem wyluzowana.  „Nie myśl” - słyszę najmądrzejszą radę w tym dniu. Wyłączam więc myślenie, poddaję się intuicji. Zaprzyjaźniam się z bólem, oswajam go. Moje ciało samo szuka odpowiednich pozycji w chwilach skurczów i znajduje je. Nie boję się  niczego, mam  absolutną pewność, że wszystko będzie dobrze. Czuję w sobie moc, zdolną zbudować w dwa tygodnie wszystkie zaplanowane w Polsce autostrady. Czuję siłę, która mogłaby pokonać Wielką Pardubicką, nawet bez konia. Czuję potężną energię, zdolną rozwiązać światowy kryzys energetyczny. Czuje mądrość i spokój wszystkich matek od zarania ludzkości - coś niesamowitego!

Wychodzę z wanny, mieszam w kuchni rosół, przegryzam jabłko. Jak zwykle rano nie mam apetytu, ale najwyraźniej moje ciało domaga się energii. Jest dziewiąta. Pukanie do drzwi - to  położna, witana przez Maria okrzykiem ulgi (zdaje się, że ma silniejszego „stresa”, niż to okazuje), przeze mnie zaś okrzykiem radości. Krótka rozmowa, badanie. Tętno Małej idealne, moje ciśnienie jak zwykle nie za wysokie, rozwarcie na cztery palce! Stanowczo żądam kawy - adrenalina trochę mi opadła i skutki nieprzespanej nocy dają się we znaki. Mario robi kawę dla wszystkich, gawędzimy sobie jak na przyjęciu towarzyskim, wygląda to dość absurdalnie i wprawia mnie w szampański wręcz humor. Do skurczów przyzwyczaiłam się już tak bardzo, że nie zwracam na nie uwagi, automatycznie zajmuję najwygodniejszą pozycję, oddycham sobie głęboko i wracam do konwersacji.
Nagle znów czuję nieodpartą potrzebę chodzenia - wydeptuję więc ścieżki w całym domu, zaglądam w każdy kąt. Mario z Położną chodzą za mną krok w krok, zapewne wyglądamy jak procesja. Klękam przy narożniku, tu mi dobrze, chcę tu zostać! Mario siada przede mną, Położna za mną, masuje mi plecy. Skurcze stają się silniejsze, już nie mogę ich ignorować, ból znowu zaczyna przygłuszać mi rzeczywistość. Wydaję z siebie gardłowe, wibrujące, prawie kocie pomruki. Ściskam dłonie męża. Nie zdjął obrączki, na bank będzie miał ślady. Boli! Odruchowo spinam ramiona, wyginam się nienaturalnie. Położna próbuje masować mi i barki, przewidując, że będę miała zakwasy nie do ogarnięcia. Mario próbuje wyjść do toalety, obiecuje, że wróci za sekundę.
- Idź - mówię. Robi ze dwa kroki.
- WRACAAAJ!!!!!! - krzyczę rozpaczliwie - bez niego tracę grunt pod nogami, poczucie bezpieczeństwa i całą pewność siebie. Jest już przy mnie, jest tam, gdzie być powinien, moja równowaga wraca na swoje miejsce, jest dobrze.
- To nie był dobry pomysł, ja bym jednak chciała cesarkę - jęczę przy następnym skurczu, zaczynam tracić siły. Chcę do wanny! Wiem, że być może woda spowolni poród, że będzie trwał dłużej, ale ja MUSZĘ do wanny!
Cudowny to dzień, w którym moje życzenia są natychmiast spełniane - siedzimy w łazience, Mario polewa moje plecy wodą, Położna masuje. Rewelacja! Odzyskuję siły, wracamy do konwersacji, Położna opowiada nam anegdotki porodowe. Zaczynam się zastanawiać, czy będzie miała odciski na palcach od masowania moich obolałych pleców, ale przypominam sobie, że miałam nie myśleć. Nie myślę więc, nawiązuję kontakt wzrokowy z małżonkiem.
Chcę powrotem pod narożnik. Nie wiem, ile czasu się pluskałam, straciłam jego poczucie gdzieś w okolicy dziesiątego skurczu. Wracamy do pokoju. Kładę się do badania.
- Tętno Bianki idealne - oznajmia Położna.
 Nagle czuję ból, jakiego nie doznałam nigdy w życiu! Rozrywa mnie na kawałki, dociera do każdej komórki mojego ciała, poraża mi umysł! Jak oszalałe zwierzę odruchowo zwijam się w kłębek i ląduję na podłodze, ciężko dysząc. Nie mam pojęcia, jak kobiety, rodzące w szpitalu w pozycji leżącej, są w stanie przeżyć taki koszmar! Następny skurcz, już w mojej, instynktownie wybranej pozycji, jest bez porównania lżejszy!  Nigdy więcej - nie położę się za żadne skarby świata! Klękam pod narożnikiem, kątem oka dostrzegam Dupla, który najwyraźniej postanowił sprawdzić co się dzieje i przycupnął w kącie pokoju.
- No, kochana, dziesięć centymetrów! - oznajmia radośnie Położna.
- Dziesięć? Już dziesięć? - nie dowierzam. Wszystko wskazuje na to, że przeszłam ów słynny kryzys siódmego centymetra! Hurraaaa!!!!!!!! Dostaję przypływu nowych sił, choć wydawałoby się, że zużyłam już wszystkie. Dziesięć! Nie ma dla mnie przeszkód! Dałam radę! Mogę wszystko!
Nagle zaczynam tracić świadomość. Rzeczywistość dociera do mnie przez mgłę, rozmywa się - jakbym miała za słabe okulary. Ból jest trochę inny, za to mam wrażenie, że trwa nieustannie, nie mam czasu na odpoczynek. Nie docierają do mnie słowa Położnej, choć słyszę, że coś mówi. Przestaję myśleć, przestaję czuć, jestem zwierzęciem, jestem instynktem, jestem oddzielona od świata szklanym kloszem. Tracę świadomość własnego ciała, znikam i znika wszystko, co mnie otacza. Widzę tylko oczy Maria - wielkie, niebieskie, skupione na mnie. Hipnotyzują mnie, nie mogę przestać w nie patrzeć. Są całym moim światem, poczuciem bezpieczeństwa - reszta nie istnieje. Ściskam jego dłonie z całych sił, choć ledwo to sobie uświadamiam. Oczy coś do mnie mówią -  nie rozumiem słów, ale automatycznie wykonuję polecenia. Mój umysł rejestruje obraz w zwolnionym tempie, dźwięki docierają jak przez grubą warstwę wody, pierwszy raz w życiu całkowicie przestaję myśleć. Wzrok mojego męża jest teraz  moim jedynym kontaktem ze światem, nitką świadomości, oparciem i bezpieczeństwem. Nie mogę zamknąć oczu, nie mogę mrugnąć, nie mogę przerwać kontaktu, bo zniknę. Jak przez grubą warstwę szkła dociera do mnie nowy rodzaj bólu - pojawia się i znika. Opary gęstej mgły rozsuwają się powoli, zaczynają do mnie docierać myśli, choć jeszcze ich nie rozumiem. Czuję, że jakaś nowa siła zaczyna rządzić moim ciałem, ciągnie mnie w dół!
- Teraz kochanie! - słyszę Maria. Robię więc to, co każe mi mąż i moje ciało. Prę z całej siły, odpoczywam chwilę i znowu prę. I nagle ból znika, jakby ktoś włączył światło! Obracam się całkowicie bezmyślnie w stronę Położnej, która trzyma w rękach COŚ. Nie wiem co TO jest, kompletnie nie uświadamiam sobie, że właśnie widzę moją córeczkę.
- Jejku, jejku - kwilę absolutnie bez sensu i czuję, że natychmiast muszę to COŚ przytulić! Po chwili trzymam w ramionach absurdalnie małe, spuchnięte, czerwone ciałko, które co od razu czepia się mnie jak małpka i zaczyna obwąchiwać moją pierś, po czym usiłuje ją polizać. Nie myślę. Coś spływa mi po twarzy, może pot, może łzy. Całkiem nowa emocja rodzi się gdzieś wewnątrz mnie i wypełnia wszystkie zakamarki mojego jestestwa, czuję ją w każdej komórce mojego ciała, w paznokciach, włosach, rzęsach - składam się wyłącznie z tego nowego uczucia. Nie wiem nawet, czy jest przyjemne - po prostu jest i ogarnia mnie całą. Nie umiem nazwać tej emocji i w ogóle się nad tym nie zastanawiam -  jeszcze nie myślę, ale nie potrafię oderwać wzroku od małej istotki przytulającej się do mojej piersi. Nie odrywam więc i tak sobie trwamy.
Po jakimś, nieuświadomionym przeze mnie, czasie znowu czuję skurcze i zanim cokolwiek zdążę pomyśleć znów coś dziwnego dzieje się z moim ciałem. Położna, która teraz jawi mi się niczym Anioł, ogląda coś z uwagą, a mój mąż z przerażeniem. Aha, to łożysko. Mario myślał, że będzie wielkości fasolki… Świat powoli zaczyna do mnie docierać. Łożysko w porządku, pępowina przestaje pulsować, biorę ją do ręki - bardzo dziwny twór, jakby żywy, ciepły kabel. Położna zaciska pępowinę, ostrożnie, „żeby Bianka nie miała później pretensji, jak będzie chciała nosić bikini”. Mario odcina. Jesteśmy teraz  osobnymi istotami. Kładę się z Małą, która zasypia natychmiast i dopiero teraz czuję, jak bardzo jestem zmęczona. Idę za przykładem mojej córeczki.
Budzę się po dwóch godzinach. Mario siedzi przy nas, oczy ma podejrzanie wilgotne, uśmiech od ucha do ucha. Położna wypełnia papiery. Bierze Biankę do zbadania, Mario pomaga mi wziąć prysznic i dostępuje honoru pierwszego przewijania i ubierania małej Istotki. Kładę się, a Bianka uczy się ssać. Położna żegna się z nami, uprzedzając, że jakby co, jest pod telefonem. Będzie za trzy dni - pobierze krew do badań, sprawdzi, czy wszystko w porządku, uspokoi nawał pokarmu, który niewątpliwie mnie czeka, nauczy nas kąpać Małą. Anioł.
Zostajemy sami. Nie rozmawiamy, nie potrzebujemy słów, znowu nasze oczy prowadzą dialog. Wpatrujemy się w naszą śpiącą córeczkę. Chyba dopiero teraz zaczyna do nas docierać, że naprawdę jest. Maleńka, taka do schrupania, cała nasza! Krucha i silna zarazem. Doskonała. Przychodzi Dupel, chce poznać to nowe Coś, co spowodowało, że spokojny dotąd dom stanął na głowie. Pozwalamy mu obwąchać Biankę. Bada ją dokładnie, z nieufnością, od stóp do głów, ale najwyraźniej wszystko jest w porządku, bo udeptuje ją dookoła i kładzie się obok. Zaakceptowana.

Obdzwaniam gabinety lekarskie. Mamy problem - nikt nie chce przyjechać. Pediatrzy i neonatolodzy, którzy jeżdżą do dzieci urodzonych w domu, mają za daleko, a ci pobliscy najwyraźniej boją się takiego malucha - jakby miała trzy głowy. Proponują wizytę w szpitalu. Za nic! Wiem, że z Bianką wszystko w porządku, widzę to i czuję, ale wydaje mi się, że powinien potwierdzić to lekarz. Wreszcie podstępnie zwabiam panią doktor, mówiąc, że to wizyta patronażowa, że chodzi tylko o zbadanie ogólnego stanu zdrowia. Będzie jutro. 

Wieczór. Obdzwoniliśmy tylko najbliższą rodzinę, nie chcemy wysyłać setek esemesów, prowadzić rozmów, tłumaczyć, wyjaśniać, opowiadać. Jeszcze nie teraz. Teraz skupiamy się na sobie, wyciszamy, kontemplujemy. Mario kładzie sobie Małą na klacie - Bianka zasypia natychmiast, nie wydawszy nawet dźwięku. Pełne zaufanie.

Bianka

Budzę się w środku nocy. Mała śpi obok mnie, Dupel w nogach łóżka, Mario na materacu pod łóżkiem - wygląda jak strażnik. Cieszę się, że był ze mną, że nie zostawił mnie chociażby „ze względów estetycznych”. Gdyby tak było, już na zawsze tliłaby się we mnie iskierka niepewności, że zostawi mnie również na przykład w przypadku ciężkiej choroby - wszak osoby chore rzadko bywają „estetyczne”. Naturalnia non sunt turpia, jak mawiali starożytni Rzymianie. Na szczęście decyzja o porodzie rodzinnym była dla Maria naturalna i bezdyskusyjna. Kocham go.
 Bianka przez sen kombinuje coś wokół mojej piersi, uczy się ssać, choć na razie wychodzi jej to raczej nieporadnie. Już miałam próbkę dobrych rad w stylu: „natychmiast daj jej butelkę, zagłodzisz dziecko!” „Koniecznie podaj glukozę bo opadnie z sił!” I tak dalej. Położna wyjaśniła mi, że dziecko po porodzie ma wystarczająco dużo składników odżywczych jeszcze z łożyska, wszystko jest w porządku. Wierzę jej. Odrzucam wszystkie „dobre rady”, ufam wyłącznie swojej intuicji - przyszłość pokaże, że to najlepsza nauczycielka rodzicielstwa. Mała nie płacze, przytula się do mnie ufnie, pofukuje pod nosem, szuka piersi. Głaszczę ją po główce i uświadamiam sobie, że dotąd nie słyszałam jej płaczu - tylko pojedyncze dźwięki i pofukiwania.
Myślę sobie, że następne dni będą dla nas trudne - nie mamy nikogo do pomocy, cała rodzina kilkadziesiąt kilometrów dalej, moja zagrypiona mama zgłasza się do pomocy jak wyzdrowieje. Nie mogę zanieść dziecka do sali dla noworodków „żebym sobie odpoczęła”, jesteśmy razem non stop. Jestem zmęczona. Dociera do mnie, jaka ze mnie szczęściara - od pierwszych regularnych skurczów aż do finału minęło zaledwie 6,5 godziny. Obyło się bez przebicia pęcherza płodowego, nacinania, pęknięć, czyszczenia macicy, KTG, oksytocyny i innych medycznych wynalazków. Urodziłam sama - tak jak chciałam, tam, gdzie chciałam, z osobą, z którą chciałam i bez której niewątpliwie nie dałabym rady -  z moim mężem. Nie wyobrażam sobie, jak mogłabym go pozbawić tego doświadczenia. Urodziłam w swoim tempie, nikt mnie nie poganiał, nie zmuszał ani nie namawiał do czegokolwiek. Położna naprawdę tylko (i zarazem aż!) asystowała i czuwała nad całością, reszta była czystą naturą.
Nikt mi nie zabierał mojej córeczki do ważenia i takich tam, nie świecił jej w oczy, nie wtykał smoczka, nie dopajał sztucznymi specyfikami. Ba, wykąpiemy ją dopiero za trzy dni, na razie przyjmuje naturalne przeciwciała zawarte w mazi płodowej. Obce jej są  szpitalne bakterie i wirusy. Leży cały czas przy mnie. Nie mogłabym znieść myśli, że jest gdzieś na sali wśród innych noworodków, z dala od mamy, która „odpoczywa”. Nie chcę odpoczywać. Wiem, że nie będzie łatwo, ale cieszę się intymności, miłości i szczęścia, które nas otaczają.
Życie jest cudem. Życie JEST.

Dominika z Bianką


Autorka: Dominika,
zdjęcia z archiwum domowego Dominiki. 

Dziękuję Dominiko <3

      Spodobała Ci się ta opowieść i chciałabyś, żeby ukazała się w bezpłatnej książce wesprzyj projekt

1 komentarz:

Mamusia pisze...

Cudowny tekst :)
Przeczytalam wszystko :) dał mi dużo do myslenia :P