środa, 10 kwietnia 2013

Kwiat Lotosu

Pierwsza w tym roku ;) nadesłana opowieść o porodzie lotosowym... Dlaczego tak, czy to naprawdę takie niezwykłe i co to w ogóle jest ten poród lotosowy... Ewelina, która przygotowuje się na przyjęcie swojego trzeciego maleństwa, opowiada o dwóch poprzednich porodach- domowych i jednocześnie lotosowych.  Czytając, podziwiałam niezwykłą dojrzałość wówczas stosunkowo młodych rodziców...

Dziękuję Ewelino i pełnego spokoju trzeciego porodu życzę, oczywiście czekamy na uzupełniającą relację  <3

W tym roku, w październiku pojawi się w naszym domu trzecie Maleństwo. Tak jak w przypadku naszego Synka i Córci, planujemy poród domowy-lotosowy. Chciałabym opisać nasze porody i związane z nimi emocje. Każdy z naszych porodów był inny, wyjątkowy i wspaniały:) Każdy z nich przyniósł burzę emocji i wrażeń, ale to „ten pierwszy” przełamał tabu, to wtedy zmieniło się nasze postrzeganie tej małej istotki, jaką jest nienarodzone dziecko. Pierwsza ciąża i poród sprawiły, że zaczęliśmy myśleć nie o sobie, a o tym co zrobić, aby naszemu maleństwu w czasie porodu pomóc. Dużo czytaliśmy na temat tego, jak poród wpływa na dziecko, przez co ono przechodzi i jak może to być dla tej malutkiej istotki traumatyczne, jeśli nie podejdziemy do tematu z myślą o dziecku a jedynie o matce. Ja próbowałam, na tyle na ile to możliwe, wczuć się w rolę tego Malucha, który rodząc się, przybywa do krainy zupełnie sobie nieznanej, całkiem innej niż ta w której powstał. Zrodziła się we mnie wtedy nie tylko miłość, ale i ogromne współczucie. Zrozumiałam, że poród to coś więcej niż wydanie na świat potomka. Pomyślałam o tym magicznym przejściu. O tym ile taki malutki człowiek musi znieść, aby wreszcie mógł cieszyć swoją obecnością rodzinę. Doszłam do wniosku, że w naszym dorosłym świecie nie traktujemy z należytym szacunkiem noworodków i niemowląt, że podchodzimy do porodu w sposób wręcz bestialski, okrutny. Chciałam i nadal chcę zrobić wszystko, aby to się zmieniło. Postanowiłam wraz z mężem zacząć od naszej rodziny. 

Tak więc, pierwszy raz w ciążę zaszliśmy mając - ja 18, mąż 19 lat. Kupiliśmy wcześniej książkę na temat porodów naturalnych i tam natrafiliśmy na wzmiankę o porodach domowych. To rozwiązanie wydało nam się tak wspaniałe i oczywiste, że nawet przez chwilę nie braliśmy pod uwagę porodu w szpitalu. Od dziecka często byłam pacjentką szpitala, więc moja awersja do tych placówek była tak duża, że właśnie porodu obawiałam się od zawsze. Nie znałam wtedy innego wyjścia i całość napawała mnie przerażeniem. Na szczęście dzięki pomocy internetu znaleźliśmy położną z Łodzi. Nasz młody wiek stawał czasem na przeszkodzie, gdyż nie brano na poważnie naszego zdeterminowania. Jednak nie poddaliśmy się i urodziliśmy w domu nasze pierwsze dziecko. 

Skurcze zaczęły się ok godz. 9 rano, po dobrze przespanej nocy i smacznym śniadaniu:) Przez wszystkie fazy porodu towarzyszył mi mąż, który wykazał się ogromną odwagą opanowaniem i ogromnym wsparciem. Cały czas odkąd zaczęły się skurcze podtrzymywał mnie i fizycznie i na duchu:). Z uśmiechem na ustach przypominam sobie momenty, w których aby rozchodzić skurcze, dreptałam podparta na Jego ramionach dookoła stolika. Później kilkanaście minut w wannie z letnią wodą i już... zaczęło się parcie. Wody odeszły w wannie. Położna dotarła do nas właśnie w tym momencie, gdyż nie chcieliśmy wcześniej pomocy. Pamiętam jedną obawę tłukącą mi się po głowie, która wynikała jedynie z mojej niewiedzy. Obawiałam się, że prąc w niewłaściwym momencie, mogę zrobić dziecku krzywdę. Potem dopiero przeczytałam, że nie mogłabym dziecku zaszkodzić, będąc spokojną i poddając się falom parcia. Poród był niezbyt bolesny - przyznam, że nastawiłam się na katusze:) Synek urodził się o godz. 15:15, 05.10.09r., był długi na 57cm, ważył 3700g i miał 9 pkt. w skali Apgar. Cały poród trwał ok 6 godz. Sądzę, że to szybkie rozwiązanie wzięło się z tego, iż moja macica przygotowywała się wcześniej do porodu, bowiem już od dwóch dni odczuwałam nieregularne, choć częste i niezbyt bolesne skurcze. Jedyne co mogę rzec, to to jakże jestem wdzięczna Matce Naturze za to, że obdarzyła nas kobiety w hormony, które tak zmieniają naszą percepcję w czasie porodu:)
Pierwszy poród pamiętam jako niezwykły, ponieważ jednocześnie wszystko staje się jasne a zarazem wszystko jest tak nowe. Na swój skomplikowany, niejasny dla mnie na co dzień sposób, poród był taki cudowny! Nie paliliśmy świeczek, nie włączyliśmy muzyki, gdyż nawet nam to nie przyszło do głowy, wszystko było zwyczajne i proste. Tylko ja, mąż i cisza, spokój. Nie ma strachu, jest za to coś pierwotnego i niezwykłego.

Poród w domu dał mi ogromną siłę i wiarę we własne możliwości. Poczucie tego, że panuję nad tym wspaniałym wydarzeniem, nad momentem przejścia mojego dziecka do nowego świata. Poczucie, że zapewniam mu odpowiedni klimat i warunki do godnego początku, bez lęku. Co dziwne, nie bałam się, czułam, że to iż zamiast w szpitalu jestem w domu, jest czymś właściwym, naturalnym. Szpital jest przecież dla ludzi chorych, potrzebujących pomocy. Ja byłam zdrowa, moje dziecko też, więc nic nie stało na przeszkodzie. Lekarze w czasie obu ciąż pytali mnie czy nie boję się tego, że w czasie porodu domowego stanie się coś złego, że nie mam tam zapewnionej odpowiedniej opieki w razie sytuacji krytycznej (poza pomocą położnej). Nie umiem do końca tego wyjaśnić, jednak nie miałam takich obaw. Wiedziałam instynktownie, że w szpitalu bałabym się a wtedy moje opanowanie ulotni się i mnie sparaliżuje strach. Bałam się, że będę musiała podporządkować się woli pielęgniarek i lekarza. Być może musiałabym zażyć jakieś leki na przyspieszenie porodu (za każdym razem rodziłam 9 dni po terminie). Ja tego zamieszania nie chciałam. Nie chciałam, aby ktoś zakłócał mi ten czas, ten moment. Nie chciałam aby ktoś obcy, beż żadnego zaangażowania emocjonalnego, dotykał moje nowo narodzone dziecko, kogoś dla mnie tak ważnego. Poza tym ja wiedziałam, że nic złego się nie stanie! Ktoś może powiedzieć, że to tylko przekonanie, a różne rzeczy mogą się zdarzyć. Jednakże ja uważam, że dużo złego może stać się również w szpitalu, gdyż ludzie i tak nie mają na wszystko wpływu, choćby nie wiem jak bardzo chcieli.

Moja druga ciąża również przebiegała wzorowo, chociaż w trzecim trymestrze podczas badania usg zaszła pomyłka, która wprowadziła w nasze dusze duży niepokój. Mianowicie niekompetentni lekarze podejrzewali u mnie wystąpienie łożyska przodującego, co wykluczało poród w domu. W grę w takim przypadku wchodziło jedynie cesarskie cięcie. Na szczęście ponowne usg, u innego specjalisty, wykluczyło tę ogromnie przykrą dla mnie nowinę. W czasie tej ciąży obawiałam się jedynie, że poród może boleć bardziej niż za pierwszym razem. Poza tym czułam instynktownie, że Córeczka urodzi się w nocy a to również nie dodawało mi animuszu. Jak już pisałam powyżej - pozytywne podejście i nastawienie to podstawa, ale ja niestety nastawiłam się na duży ból. Bóle zaczęły się o 20. Położna musiała dojechać do nas (do Koszalina, bo tam przenieśliśmy się z Łodzi) z Gdańska, więc została poinformowana od razu o rozpoczętej akcji. Na szczęście była to kobieta, potrafiąca wyczuć kiedy jest potrzebna.
 
Cały czas spędziłam z mężem, podczas gdy ona trzymała się na uboczu, tak aby nie zakłócić naszego rytmu przechodzenia przez skurcze. Ten poród był bardziej bolesny (mimo tego, że pobyt w wodzie w wannie bardzo uśmierzał ból), jednakże uważam, że to z racji zmęczenia i pracowitego dnia - dzieciątko urodziło się o 3:20 w nocy, a ja nie drzemałam ani w czasie dnia, ani w czasie skurczy. Cały poród pamiętam bardzo niewyraźnie, tak jak gdyby był to sen nie jawa. Senna/nocna atmosfera. Cudowne znieczulające działanie hormonów i zmęczenie spowodowały, że poddałam się wszystkiemu co następowało bez żadnych oporów, nie próbowałam - jak za pierwszym razem, panować nad wszystkim. Wyłączyłam myślenie i oddałam się całkowicie w ręce swojego ciała... Choć to dziwnie brzmi, tak właśnie było. Nie wiem czy to wynikało tylko z braku sił. Tym razem również nie było świec ani muzyki. Za oknem noc a w pokoju została zapalona jedna lampa, dająca bardzo niewiele światła. Jak przez mgłę pamiętam, że kołysałam się z mężem w rytm skurczy. Zdarzały się wtedy chwile słabości, że nie dam rady. Teraz myślę, że na swój sposób sama się dopingowałam tym biadoleniem:) Wszystko jednak nabrało wyrazu w momencie otrzymania mojej Malutkiej. Czułam się wtedy jak nowo narodzona i co dziwne - nabrałam ogromnej energii :). Poród trwał 7godzin. Córeczka urodziła się 01.08.11r., mierzyła 55cm i ważyła 3540g, miała 10 pkt w skali Apgar.
Nasz dwuletni wtedy Synek nie był obecny przy porodzie. Planowaliśmy, że gdyby poród zaczął się w ciągu dnia Natan pozostałby pod opieką swojej ulubionej sąsiadki. Z racji na późną porę postanowiliśmy poczekać na jego pobudkę. Jednak Synek przespał całą noc snem sprawiedliwego w sąsiednim pokoju, za co jesteśmy mu ogromnie wdzięczni:) Dopiero ok godz 6 obudził się i przywitał spodziewanego-niespodziewanego gościa.

Chciałabym jeszcze dodać, że nasze Maluchy rodziły się LOTOSOWO, czyli po porodzie nie miały odcinanej pępowiny. Moje doświadczenia z porodem lotosowym w obu połogach były takie same – bardzo pozytywne. Dzieci zachowywały się prawie w identyczny sposób. Razem z mężem opiekowaliśmy się Maleństwem, jednak to ja zajęłam się łożyskiem.
 
Po urodzeniu łożyska przenieśliśmy je na durszlak, znajdujący się w misce, którą trzymaliśmy cały czas blisko dziecka. Po kilku godzinach (po odpoczynku) obmyłam łożysko ciepłą wodą, usunęłam krew i osuszyłam w pieluszce tetrowej. Przed owinięciem łożyska w świeżą i suchą pieluchę, obsypałam je solą morską średniej grubości (ta wydaje nam się najlepsza), zawinęłam i położyłam do miski, którą ustawiałam zawsze wyżej niż dziecko i wystarczająco blisko malca. Sól i pieluszkę tetrową zmieniałam co 24 godziny.  
W obu przypadkach pępowinka wyschła do dwóch dni i odpadła po dziewięciu, pozostawiając ślicznie zagojone pępuszki. Łożysko natomiast było ususzone po ok 6 dniach. Szczerze polecam porody lotosowe, ponieważ mają wiele zalet, m.in. dzieci nie są pozbawione tej drogocennej krwi z łożyska a na dodatek są takie spokojne i cichutkie, jakby ukojone. Czytałam o traumie jaką przeżywa dziecko odłączone od swojego "bliźniaka-łożyska"- to uczucie ogromnej straty, strach i ból rozstania. Nie widziałam w rzeczywistości jak zachowują się dzieci, które są łożyska pozbawiane, nie wiem też co dokładnie czują, jednak to co widziałam, gdy patrzyłam na swoje maluchy, jest nie do opisania. To utwierdziło mnie przekonaniu, że postąpiliśmy słusznie. Dzieci miały mniejsze zapotrzebowanie na pokarm (Drogie Mamy- polecam w ten czas laktator), nie płakały, nie było krzyku. Leżały sobie jedynie, gaworzyły i robiły cudne minki:). Co prawda pielęgnacja łożyska może być dla kogoś odrażająca i wymagająca (dokładny opis znajduje się w książce „Lotosowy poród. Narodziny w nowym świetle”), jednakże dla mnie było to czymś przyjemnym. To tak jakbym opiekowała się częścią mojego Skarbu.

Trudniejsze okazuje się kąpanie i ubieranie dziecka (polecamy wiązane na brzuszku bluzeczki i kaftaniki). My radziliśmy sobie postępując zgodnie z zasadami z książki. Problematyczna była zaschnięta pępowina przy pępuszku, która trochę skórę naciągała przy poruszaniu Malucha, jednak dziecko nie odczuwało bólu, to tylko nieprzyjemnie wyglądało:) Moczyłam delikatnie pępowinkę przy brzuszku, aby zmieniać jej kształt w razie potrzeby. Co do karmienia, to pamiętam jak mąż trzymał miskę z łożyskiem ( później już podkładałam pod miskę z łożyskiem poduszki, tak aby łożysko leżało wyżej niż dziecko) a ja oparta plecami na poduszkach karmiłam i delikatnie podtrzymywałam pępowinę, aby nie wykrzywiała skóry. Przy zmianie piersi musiałam delikatnie okręcić pępowinę, tak aby pozostawić skórę nie skręconą. Trzeba kombinować:). Pierwszy raz kąpaliśmy nasze dzieci po odrzuceniu łożyska. Wcześniej przemywaliśmy dzieci myjką. Nie jestem zwolenniczką kąpania dzieci od razu po porodzie. Naturalna powłoka utworzona na powierzchni skóry malucha dawała mu barierę ochronna przed naszą atmosferą i innymi czynnikami. Oczywiście z czasem jak dziecko przyzwyczai się do nowego miejsca i nie ma już pępowiny, nic nie stoi na przeszkodzie do zabaw w wodzie, które tak wszystkie maluchy uwielbiają:)
 
Poza tym nasze pociechy nie zostały na nic szczepione, gdyż po przeczytaniu "Listu prof. Marii Doroty Majewskiej w sprawie szczepionek" uważamy, że szczepienia jedynie szkodzą. Jednakże to tylko nasze przekonanie i nie piszemy o tym po to, aby kogoś przekonywać do swoich racji:)

 Obydwie położne z którymi rodziliśmy, czyli Dorotka z Łodzi i Ela z Gdyni, nie były wcześniej zaznajomione z porodami lotosowymi. Obydwie podeszły do tego poważnie i po głębszym zaznajomieniu z tematem, wspierały nas. Pani Ela dodatkowo zaznajomiła mnie z tematem naturalnego planowania rodziny. Mój pierwszy poród, w którym pod koniec asystowała Dorota, mógł w razie komplikacji lub w przypadku gdyby położna miała dyżur ( co się na szczęście nie stało) odbyć się w szpitalu Kopernika w Łodzi. Wcześniej obejrzałam dokładnie salę i powiem szczerze nie było tak źle:) Mogłabym tam rodzić naturalnie, siedzieć na piłeczce, chodzić w czasie skurczy itp. To już było coś dobrego. Jedyne co mi nie odpowiadało to niecierpliwość Doroty podczas porodu łożyska. Czułam się trochę popędzana, no i przeszkadzało mi lekkie pociąganie położnej za łożysko. To mnie stresowało i jedyny raz poczułam dyskomfort. Podczas drugiego porodu nie miałam takiego zabezpieczenia. Jedyne co nam pozostawało, to jechać do szpitala i mieć nadzieję, że spotkamy "ludzi". Dodam, że 7 dni po terminie byłam na ktg w szpitalu w Koszalinie, ale uciekłam w popłochu, gdy usłyszałam, że już powinnam być na sali z kroplówką oraz że czekanie może tylko dziecku zaszkodzić. Nie pozwoliłam sprawdzać stanu wód płodowych (co to za badanie i czy boli- nie wiem), gdyż obawiałam się niesympatycznej lekarki. Z racji na dużą odległość między nami a położną, istniało ryzyko w postaci tempa porodu (położna mogła nie zdążyć), a także terminów, w których Ela nie mogłaby przyjechać. Położna badała mnie chyba raz (nie chciałam być dotykana, a nie było też potrzeby, aby robić to częściej) za to często sprawdzała tętno Córeczki. Obydwa porody odbyły się w pozycji siedzącej - za pierwszym razem na stołku do porodu, za drugim na kanapie opierając się plecami o męża:) Również w obu przypadkach nie miałam nacinanego krocza (co jak słyszałam, w szpitalach jest częste), a jedynie w czasie pierwszego porodu delikatnie popękałam w trzech miejscach. W czasie porodu nie czułam tego nawet, jednak przy szyciu jest gorzej, tym bardziej dla takiego nadwrażliwca jak ja:)
 
Szczerze polecam wszystkim kobietom, aby poddały się swojemu instynktowi/intuicji tak jak ja to zrobiłam. To nasz wewnętrzny dar i warto w niego uwierzyć! Nie możemy pozwalać, aby strach brał nad nami górę. 

Pozdrawiamy bardzo serdecznie wszystkich czytających;)
Ewelina i Łukasz wraz z Natankiem, Tosią i Maluszkiem, który objawi się nam jesienią.


Autorka: Ewelina,
zdjęcia z archiwum prywatnego Eweliny i Łukasza







3 komentarze:

Snaefridur pisze...

Wspaniała historia. My też rodziliśmy lotosowo. Córeczka urodziła się 23 styczni,a łożysko oddzieliło się dziesięć dni później. Życzę Wam równie udanego trzeciego porodu.

Anonimowy pisze...

Piekne! Nasz stnek tez urodzil sie Lotosowo 28 stycznia, w drodze do szpitala (pewnie wcale nie mial ochoty tam jechac :) ale wlasnie przez to wspominamy to z usmiechm na ustach. Lozysko odpadlo juz po 3i pol doby. Zgadzam sie z toba maluszki lotosowe sa bardzo spokojne. My mamy porownanie, bo 3 lat wczesniej urdzila sie nasza corka, niestety, wowczas jeszcze nic nie slyszalam o takiej metodzie, wiec jej pepowina zostala odcieta po ok.10min.

Anonimowy pisze...

Nasz synek tez urodzil sie lotosowo 28 stycznia, lozysko odpadlo juz po 3i pol dniu.Pozdrawiamy!