sobota, 20 kwietnia 2013

Zuzia, Bartosz i Małgosia. Porody zwyczajne - niezwyczajne ;)

Niejednokrotnie opowiadając o porodach domowych słyszę pełne przestrachu zapytania:
" Co będzie jak dziecko owinie się pępowiną ?" i następnie snute są wizje pod tytułem "za późno na cesarkę"...  Pytają mamy, straszą ( ci mniej kompetentni ) lekarze...
Otóż,  jeśli tylko pozwolić zadziałać mądrej Naturze...,  pod opieka położnych, bez niepotrzebnych, panicznych reakcji i interwencji medycznych, Ola spokojnie urodziła trójkę zdrowych dzieci w domu, w tym dwójkę owiniętych pępowiną. 
Dzięki pozycjom porodowym, które mama przybrała instynktownie, natura poradziła sobie doskonale z tym, z czym często nie radzą sobie lekarze mimo armii sprzętu medycznego...
Pewnie też niektórzy z czytelników uważają, że jeśli worek owodniowy nie pęknie sam, niezbędny jest zabieg przebicia. Otóż moi drodzy, jeśli tak sądziliście, mylicie się...

Natura jest nie tylko mądra ale i hojna, obdarza nas czasami pięknymi niespodziankami, tak jak w tym przypadku. Małgosia- najmłodsza córeczka Oli, urodziła się dodatkowo w całym worku owodniowym. Rodzice uwiecznili ten niezwykły moment i teraz dzielą się tym z nami...
Szacunek należy się również dla wspaniałych położnych, które pomagały, a nie zakłócały przebiegu porodów.
 
Dziękuję Olu z serca za tą, potrójną relację z cudnych porodów <3 


Zuzię, pierwsze dzieciątko zaplanowaliśmy szybciutko po ślubie. Nigdy wcześniej ani później nie borykaliśmy się z podjęciem decyzji  „rodzimy w domu, czy w szpitalu”. W ogóle nie istniał dla nas taki dylemat. Zupełnie jasne było to, że dzidziuch w brzuchu chorobotwórczy nie jest, toteż nie było potrzeby myśleć o porodzie jako jakimś szpitalnym zabiegu.
Temat został błyskawicznie ogarnięty, już na początku ciąży zabukowałam sobie czas Marii – jak się później okazało - ukochanej i niezbędnej położnej! Towarzyszyły nam sztampowe pytania i zagadnienia, a czy to bezpieczne, a czy będzie lekarz, jak to? Nie będzie lekarza?! Początkowo chcieliśmy z tym walczyć, z ludźmi, którzy świadomie lub nie, próbowali wybić nam z głowy narodziny w domu. Czas pokazał, że słowami nie ma sensu. Ludzie mówili swoje, a my uśmiechaliśmy się i robiliśmy swoje. 
Mateusz, podobnie jak i ja był absolutnie przekonany do porodu domowego i absolutnie przeciwny ingerencji szpitalnej w tak intymne przeżycie. Bo kiedy rodzi się dziecko, jest to czas tylko i wyłącznie przeznaczony rodzinie.
Zuzia cudnie rozwijała się w swoim cichym cieplutkim domostwie i spokojnie czekała na „swój moment”. 

Zrobiło się już zupełnie wiosennie, maj 2009 roku rozpoczął się na dobre. Nagle, w końcówce mojej „okrągłej formy”, doznałam niezrozumiałego przypływu energii. Ujście dla niej znajdowałam w wielokrotnym praniu i prasowaniu ubranek naszej pierworodnej. Swoją drogą szczęściara mała – tylko jej osóbka doznała podobnego gestu z mojej strony. Młodsze rodzeństwo Zuzy zostało niecnie pozbawione uprasowanych i w kosteczkę poskładanych ciuszków, na rzecz chwili czasu dla rodzicielki :) Przyszły mi nawet do głowy wiosenne porządki, co cichaczem uskuteczniałam, nim mąż powrócił z pracy. Tym oto sposobem udało mi się wypucować wszelkie okna w naszym malutkim mieszkanku, co by dziecię miało lepsze widoki. Byłam już wówczas w tzw. "terminie". Strachu nie było żadnego bo i nie widziałam jeszcze czym to wszystko pachnie. Ciężko jest sobie wyobrazić uczucia, emocje i ból towarzyszący porodowi, jeśli się tego nie doświadczyło.
A zatem czekałam cierpliwie i... mniej cierpliwie. 

W nocy 14 maja, około 3-ciej obudził mnie dziwny regularny ból. Miałam wrażenie, że dostałam okres. Ze spokojem siadłam na łóżku, włączyłam stoper i odmierzałam skurcze. Regularne, jak w zegarku, co 15 minut. I bolały coś tam trochę..Nie mogłam uwierzyć, że to już się dzieje! Po kilku skurczach powtarzałam sobie: jeszcze raz, jak będzie skurcz to budzę Mateusza! A potem podobnie z kolejnym... W końcu mąż obudzony został słowami, "Mateusz, chyba się zaczyna..!"
Mąż zadzwonił do położnej i zgodnie z zaleceniem weszłam do wanny na dłuuugi czas. Zupełnie się wyciszyłam, skurcze przytłumiły się nieco, ale jedynie na chwilkę. W dalszym ciągu były do bólu regularne. Dosłownie: do bólu! Marysia przyjechała do nas około 5-tej. Zbadała, oceniła i powiedziała, "Kobieto do 14 powinnaś urodzić!"

Bolały mnie plecy, okrutnie. Nie pomógł TENS, ale pomogły kochane ręce Mateusza. Była też, bliska naszej rodzinie Kinga, wprawiająca się położna. Na zmianę z mężem masowali mi plecy.
Próbowałam jeszcze moczyć się trochę w wodzie, jednak zdecydowanie wygodniej czułam się na lądzie. Nie planowaliśmy dokładnego miejsca porodu, nasze mieszkanko było tak małe, ze mogłam urodzić w każdym kącie. Moje ciało zdecydowanie wiedziało jakie pozycje będą dla mnie odpowiednie i gdzie ma dokonać się najważniejsze. Ja jedynie szłam za instynktem. Za mną podążał Mateusz, wiernie znosząc każdy mój jęk i każdy humor.
Zuzia nijak nie chciała wstawić się w kanał rodny, co dla mnie było tym bardziej bolesne, że położna przewalała mi brzuchem na prawo i lewo. W skurczu. Oj bolało! Przez myśl mi nawet nie przeszło, ze mógłby to być powód transferu do szpitala.
Jedyne, czego bałam się jak ognia, było pęknięcie krocza. Chyba sam fakt przyprawiał mnie o mdłości. No i pękło. Nie wiem kiedy, nie miałam czasu się nad tym zastanawiać.
Przyjęłam pozycję kucającą, o czym zresztą dowiedziałam się po fakcie, od męża. Tak było najlepiej. Mateusza miałam za sobą. Następnego dnia pokazywał mi ślady moich paznokci na jego dłoniach...

Było już po 13ej, kiedy kolejny skurcz party pokazał światu główkę naszej córeczki. Z obecnej perspektywy, był to cudny czas,  ale gdy wówczas słyszałam: "zobacz jest już główka, ojej ma takie czarne włoski..dotknij..pogłaskaj", myślałam tylko: dajcie mi spokój z główką, ja już nie mam siły, rezygnuję! Chwila wytchnienia i kolejny skurcz i nagle ulga, już nie boli, a do mojej piersi tuli się Malutkie Różowiutkie Stworzonko. Zuzanna. Nasza córeczka!

Potem łożysko. W tym czasie nasze dziecię tuliło się do taty. Potem wróciło do mamy na obiad, ponieważ właśnie dochodziła 14-sta:)
Najedzoną Zuzankę tatuś porwał do mierzenia i ważenia, a ja w tym czasie miałam chwilę na prysznic. Potrzebowałam kilku szwów, co rzecz jasna napawało mnie przerażeniem, a w ostatecznym rozrachunku nie było takie straszne. Najważniejsze było to, że nasze Maleństwo jest przytulane i szczęśliwe.

Gdzieś w międzyczasie Marysia zadbała o neonatologa. Mówiąc szczerze pamiętam to jak przez mgłę. Moje zmęczenie sięgnęło zenitu i nie miałam siły nawet na pożywny rosołek porodowy ;)
Oboje z mężem runęliśmy do łóżka, nasza Kruszyna przyssała się na bliżej nieokreślony czas, a położne zajęły się biurokracją. Nawiasem mówiąc, należy im tego serdecznie współczuć! Zdążyłam się wyspać, a Maria jeszcze siedziała w papierach. Później położna zostawiła nas, przypominając o dobroczynnej mazi płodowej naszej Zuzi i że możemy małego "brudaska" "pohodować sobie" kilka dni. 

Zuzia

 Zaczęło się życie we troje. Cicho. Spokojnie. Bezpiecznie. U siebie. Nie musieliśmy nigdzie wracać, byliśmy w domu! Po kilku dniach, kiedy nabrałam sił, Zuzia zaliczyła swój pierwszy spacer. Dopiero gdy całkowicie  wróciły mi siły zaczęliśmy myśleć o wizycie u lekarza, ewentualnych szczepieniach itp... Życie toczyło się...

Ola z Zuzią

Ponieważ historia lubi się powtarzać, a my należymy do ludzi otwartych na życie... rok później zakiełkowało małe Ziarenko!
Od początku byliśmy pewni, że mamy synka, toteż mówiliśmy do niego po imieniu. Bartosz rozwijał się prawidłowo, rósł nieziemsko. Porównywałam badania - jak to facecik- większy, cięższy, silniejszy:) Zuzia często pytała: "mamusiu, a w którym pokoju będzie się Baltos lodził?" Czyli znów wiadomo było, że nie ma mowy o szpitalu. Instynktowne pytanie dziecka. Ono wie, ze poród jest czymś zupełnie naturalnym.  Gdzie może być bardziej naturalnie, zwyczajnie, niż w domu.. Sporadyczne pytania i sugestie już nie robiły na nas wrażenia. Z uśmiechem czekaliśmy na Bartosza. 

Nadszedł termin porodu, cały ten czas był dla mnie wyjątkowy. Wiedziałam, że drugi poród może być szybki i przyznam – był lekki stres. Od porodu Zuzi zdążyliśmy przeprowadzić się dwa razy. Aktualne mieszkanko było dla mnie nowe – zaledwie kilkudniowe. Zapowiedzią porodu było nic innego jak mycie okien pod nieobecność męża, a że większe mieszkanie to i namachać się musiałam ostro. 

W piątym dniu po przeprowadzce, a już trzy dni po terminie wskazanym przez USG, chyba pojawiło się coś na kształt skurczy. Odprawiłam moją córeczkę do zestresowanej siostry i jak na złość nie mogłam dodzwonić się do Mateusza. Pomaszerowałam zatem do wanny i w kąpieli zadzwoniłam do Marii, a tu zagwozdka! Maria ma rodzinną imprezę, ale obiecuje, że przyjedzie. Mąż na szczęście też przyjechał.  Od 18-stej, kiedy to zarejestrowałam regularne skurcze, wszystko zdążyło klapnąć. Jak przyjechała położna, około 23-ciej, to w zasadzie całkowicie się rozregulowałam. 
Po badaniu wiedziałam, że jakieś tam rozwarcie sensowne jest i, że jest szansa na poród. Tylko nie wiadomo było kiedy. Uzgodniłyśmy z Marią, że ona jedzie dalej się bawić, a ja mam ją informować o przebiegu sytuacji. Krótko po jej wyjściu skurcze się nasiliły. Znowu wskoczyłam do wody, i dałam znać Marysi. Nie chciałam psuć jej rodzinnej atmosfery, toteż po obdzwonieniu położnych, okazało się, że jest jedna, która wraca właśnie z „fałszywego alarmu”. Maria obiecała pojawić się rano jeśli nie urodzę do tej pory. 

Przyjechała Edytka. Bartosz jakby wyczuł sytuację i wyluzował. Skurcze także wyluzowały. Wszystko wyluzowało ;)  Woda pochłonęła mnie bez reszty. Trzeba było zatem wyczołgać się na ląd, coby wzmóc akcję porodową. Bardzo marnie się zapowiadało. Kurczyłam się nieregularnie, boleśnie i mniej boleśnie.. Duże odstępy czasowe między skurczami prowokowały organizację czasu. I tak upłynął wieczór i noc. Nad ranem zjawiła się..Maria. Moje dzieci chyba potrzebują tej położnej! Ja znów się wyluzowałam. Dziewczyny odpoczywały w kuchni przy herbatce, my oglądaliśmy kabarety. Śmiechu było co niemiara o 4-tej nad ranem! 

W końcu zaczęło się na dobre. Bartosz wiercił się jak szalony, a i Edyta nie dawała mi spokoju. Badała w każdym skurczu. Poczułam, że odeszły mi wody. Myślałam sobie: kurcze, czemu teraz, czemu na moim ulubionym tapczanie. Zanim się zorientowałam, już znalazłam się w pozycji kucającej, a Edyta wołała:" pchnij go, jeszcze troszeczkę i przytulisz Bartoszka! " Przyznam szczerze, że w tym porodzie objawił się mój operowy wokal. Nie przypuszczałam, że jestem w stanie coś takiego z siebie wydobyć! Niemniej jednak niesamowicie mi to pomagało. Także w 17 minut udało mi się wyśpiewać syna. 

Cudnie było znów poczuć tę ulgę i mieć Maleństwo przy piersi. Znowu pękłam (jak się okazało), ale czy to ważne? Bartosz był z nami – to się liczyło. Urodziłam w sypialni, wymalowanej dwa tygodnie wcześniej, z kilka dni wcześniej umytymi przeze mnie oknami. Przy moim łóżku, do którego, po szybkim prysznicu się wdrapałam i  z synem przy piersi usnęłam. 

Mateusz chyba dostał kopa. Siedział jakiś czas z dziewczynami w kuchni. Jak ochłonął, powiedział mi co go tam trzymało.Bartosz miał owiniętą pępowinę wokół szyi. Edyta nie panikowała, pracowała z nim. Dlatego tak wiercił się w tym porodzie, próbował się wymotać. I z pomocą ciotki Edyty, udało mu się! Wiem też jaki byłby schemat działania szpitalnego. Kiepska akcja porodowa, marne skurcze, podajemy oksytocynę. Akcja przyspiesza, pępowina się zaciska, dziecko nie ma szans na wymotanie. Decyzja – cesarskie.
To nie mój wymysł, to słowa doświadczonych położnych, które oprócz domowych, przyjmują również porody w szpitalu. 
Naszego synka nikt nie ponaglał, sam dobrze wiedział ile czasu potrzebuje, żeby poradzić sobie z trudną sytuacją. Dzięki tym marnym skurczom, dzięki Edycie, dzięki porodowi w domu, mogłam urodzić naturalnie. Dzięki Bogu! Był to dla nas olbrzymi cud! 

Potem „procedura” standardowa. My śpimy, dziewczyny zajmują się papierologią, całują nas na pożegnanie i widzimy się następnego dnia. Mieliśmy problem z neonatologiem. To był czas letnich urlopów i nikt nie chciał się do nas ruszyć. Nieźle się nagimnastykowaliśmy, a i tak pani doktor zjawiła się następnego dnia. Nie ukrywała zdumienia, podobnie jak i ja. Bartosz miał 4,5 kg i 60 cm długości. Uff. Daliśmy radę i tym razem:)  Wieczorem mąż przywiózł Zuzię od cioci. Po ucałowaniu braciszka spytała: "mamusiu, to co ty masz teraz w brzuszku?"

Dziś Zuzia ma prawie 4 latka a Bartosz prawie 2.
Miesiąc temu, 4 marca urodziła nam się Małgosia. Jak już wspomniałam – lubimy dzieci. I lubimy rodzić je w domu!  Kiedy przestałam regularnie karmić Bartosza piersią, wróciła moja płodność, ale tylko po to, żeby zaowocować:) Nasze starsze dzieci rodziły się w miesiącach letnich, chcieliśmy więc zobaczyć jak to będzie zimą. Skrupulatnie zaplanowane, tak żeby zaraz zaczęła się wiosna. Można będzie się chustować i przytulać i nie być zlanym potem, tak jak latem. Małgola, jak jej rodzeństwo rozwijała się dobrze, też zapowiadała się na duże i ruchliwe dziecię. Ciąża była dość ciekawym doświadczeniem. Dwójka biegających i ciągle „coś chcących” zewnętrznych dzieci nie pozwalała na błogi relaks. Na szczęście był jeszcze mąż! Nie wiem jak on poradził sobie z całym domem na głowie, kiedy ja już wysiadałam. Nie wiem, ale kocham! I dziękuję! 

Nikogo już nie dziwiło, że rodzimy w domu. Moja najwspanialsza na świecie ginekolog, pani Mariola, jak zwykle wspierała mnie we wszystkim. Termin u położnych zarezerwowany. Mieszkanie, tradycyjnie – zmienione. Okna umyte. Czekamy... 
Termin na 23-go lutego. I nic, cisza. Skurcze przepowiadające ciągnęły się, miałam wrażenie, od połowy ciąży. Przestałam już zwracać na nie uwagę. Jak nigdy wcześniej, udało mi się nawet zaliczyć dwa razy KTG. Przy okazji drugiego, lekarz szukał mi miejsca na patologii ciąży. Posmutniałam, bo wiedziałam, ze nic się nie dzieje. Małgosia potrzebuje po prostu tyle czasu. W końcu nadal byłam w terminie. Miałam jeszcze ok. tygodnia spokoju, a już chcieli mnie kłaść. Po co? 
Po piątkowym KTG, lekarz kazał mi zgłosić się w poniedziałek na USG i we wtorek na patologię, gdybym nie urodziła. Zamierzałam urodzić, oczywiście:) 

W niedzielę 3-go marca, zupełnie spokojnie, ba nawet z rezygnacją, przetrwałam dzień. Powoli denerwowały mnie już telefony, esemesy z pytaniami czy już, czy coś się dzieje, dlaczego nie rodzę.
Wieczorem wydawało mi się, że mam coś na kształt regularnych skurczy. Zjedliśmy kolację i pomyślałam, że można by pro forma odwieźć dzieci do siostry. Dzieciaki doskonale zaznajomione z sytuacją wiedziały dobrze, że wrócą zaraz po porodzie. Bardzo czekały na Małgosię. Zuzia upewniła się tylko, że jak Małgosia się urodzi to będzie mogła ją przytulić i pojechali. Ja w tym czasie zrobiłam sobie kąpiel. Nie przekonały mnie te skurcze. Właściwie wydawało mi się, że niczym nie różnią się od wcześniejszych. Mąż wrócił od siostry. Delektowaliśmy się ciszą, sobą. Przy każdym skurczu mówiłam: jeszcze jeden, jak będzie jeszcze jeden za 10 minut, to dzwonie do Marii. No i tak kilka rund. W międzyczasie zebrało mi się na przedporodowa zachciankę. Lody i cola. Między skurczami, zupełnie na luzie, wyskoczyliśmy na stację po prowiant. 

Zadzwoniłam w końcu do Marii. Kazała mi się wyspać. Posłusznie zatem runęłam do łóżka. Budziłam się na skurcz, czasem budził mnie Mateo, żeby powiedzieć: "Ola, zaraz będziesz miała skurcz!" i był! Kochany mąż, zrobił mi nawet najpyszniejszy na świecie rosołek porodowy!

Marysia przyjechała po północy.  Skurcze zrobiły się bolesne. Pomagała piłka. Kołysała mnie. Odkryłam, że w skurczu przynosi mi ulgę wypowiadanie (na wydechu) jednego z ulubionych wyrazów naszego synka: włłłoooosy! Niebanalne odkrycie. Myślę, że będzie kiedyś dumny z mamy. Skurcze były bardzo długie i dość bolesne, dlatego czym prędzej pośpieszyłam do wody. Tam mi było przyjemnie. Doświadczenie poprzednich porodów przypominało mi, że będzie bolało. Miałam nawet lekkiego stracha przed tym bólem. Jednak wanna okazała się być niezłym oparciem. Rzecz jasna mąż nadal był potrzebny. Choćby sama obecność! Nim się spostrzegłam, był już świt. Wszystko działo się bardzo szybko, a jednocześnie wydawało mi się, że mam mnóstwo czasu. Na przemyślenia, na wczucie się w ekspresję porodu. Dalej byłam w wodzie, Mateusz dolewał mi tylko ciepłej. Drzemałam między skurczami i czekałam na parte. Gdzieś nad ranem przyszła druga położna Magda. Mieszka blisko, to wybrała się na poranny jogging. Wszyscy byliśmy w łazience, śmialiśmy się, opowiadaliśmy jakieś gagi i czekaliśmy na Małgosię.
Około 7-mej kolejny skurcz party  i następny. Długie, tak długie, że podczas jednego zastanawiałam się nad sensem parcia. Pojawiło mi się w głowie pytanie, o ile dłużej zająłby poród, gdybym nie parła, a jedynie pozwalała nieść się temu co się dzieje. Szybko jednak zweryfikowałam moje wywody filozoficzno – fizjologiczne. Lepiej jest poprzeć.
Zaczęła rodzić się główka, w kilku podejściach. Nie odeszły mi wody, Małgosia rodziła się w pęcherzu. Maria zapytała nas czy chcemy to uwiecznić. Bezdyskusyjnie! Dla nas i dla położnictwa. Mateusz fotografował, a ja poddawałam się temu cudnemu przeżyciu. Kiedy urodziła się główka, zorientowałam się, że skurcz dalej trwa. Wystarczyło porządnie się spiąć i Małgocha już płynęła do mnie. Urodziła się w pęcherzu. Najpiękniejszy poród, jaki mogłam sobie wymarzyć. Maria nazwała ten poród najbardziej naturalnym, porodem "hands off". Rzeczywiście, jedyne, co zrobiła, to asekurowała Małgosię i podała ją z wody na mój brzuch. Nie przebiła pęcherza. Wszystko działo się tak jak powinno, naturalnie, własnym tokiem.

Małgosia w worku owodniowym
Ola z Małgosią

Żeby tradycji stało się zadość, nasza druga córeczka również była owinięta pępowiną. Kiedy urodziła się główka, położna w pierwszym odruchu chciała przebić pęcherz i zdjąć pępowinkę. Nie zrobiła tego, bo stało się coś zdumiewającego. Wbrew większości porodom, najpierw urodził się dolny bark, potem górny, co sprawiło, że pępowina nie zacisnęła się na szyjce, a jedynie przygarnęła malutką do mnie. Niesamowite! 

Nie pękłam! Nie było szycia. Adrenalina po tym porodzie trzymała mnie długo. Mogłam góry przenosić. Dopiero następnego dnia lekko opadłam z sił. Po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że szpital nie pozwoliłby na na taki poród! Na takie przeżycie. Mało tego, przekonuję innych, właściwie nie ja, a fakty.
Mateusz zmontował filmik ze zdjęć porodowych. Przez tydzień byliśmy w takiej euforii, że oglądaliśmy po kilka razy. Nasza pierworodna czasem mówi: "mamusiu, a puścisz mi filmik jak się Małgosia rodziła w pęchezu?"

Ola z Trójeczką

Zuzia, Bartosz i Małgosia

Dzieci są zachwycone siostrzyczką. Trzymanie jej na rękach skutkuje błogą ciszą w domu. Małgosia działa jak hipnoza. Każdy się uspokaja. Tylko coś z tą zaplanowaną wiosną kiepsko. Mimo to, dwudniowe dziecię spacer zaliczyło. Teraz już chustowanie pełną parą i ruszamy w poszukiwaniu wiosny!
Z definicji państwowej jesteśmy już rodziną wielodzietną. Chyba trzeba państwu uaktualnić to pojęcie.
Miejmy nadzieję, do następnego domowego. 


Autorka: Ola 
Zdjęcia z archiwum domowego Oli. 

Dziękuję :)



1 komentarz:

Aleksandra pisze...

Wspaniały opis - zdecydowanie powinien iść w świat! Natura jest niesamowita.