Niejednokrotnie opowiadając o porodach domowych słyszę pełne przestrachu zapytania:
" Co będzie jak dziecko owinie się pępowiną ?" i następnie snute są wizje pod tytułem "za późno na cesarkę"... Pytają mamy, straszą ( ci mniej kompetentni ) lekarze...
" Co będzie jak dziecko owinie się pępowiną ?" i następnie snute są wizje pod tytułem "za późno na cesarkę"... Pytają mamy, straszą ( ci mniej kompetentni ) lekarze...
Otóż, jeśli tylko pozwolić zadziałać mądrej Naturze..., pod opieka położnych, bez niepotrzebnych, panicznych reakcji i interwencji medycznych, Ola spokojnie urodziła trójkę zdrowych dzieci w domu, w tym dwójkę owiniętych pępowiną.
Dzięki pozycjom porodowym, które mama przybrała instynktownie, natura poradziła sobie doskonale z tym, z czym często nie radzą sobie lekarze mimo armii sprzętu medycznego...
Pewnie też niektórzy z czytelników uważają, że jeśli worek owodniowy nie pęknie sam, niezbędny jest zabieg przebicia. Otóż moi drodzy, jeśli tak sądziliście, mylicie się...
Natura jest nie tylko mądra ale i hojna, obdarza nas czasami pięknymi niespodziankami, tak jak w tym przypadku. Małgosia- najmłodsza córeczka Oli, urodziła się dodatkowo w całym worku owodniowym. Rodzice uwiecznili ten niezwykły moment i teraz dzielą się tym z nami...
Szacunek należy się również dla wspaniałych położnych, które pomagały, a nie zakłócały przebiegu porodów.
Dzięki pozycjom porodowym, które mama przybrała instynktownie, natura poradziła sobie doskonale z tym, z czym często nie radzą sobie lekarze mimo armii sprzętu medycznego...
Pewnie też niektórzy z czytelników uważają, że jeśli worek owodniowy nie pęknie sam, niezbędny jest zabieg przebicia. Otóż moi drodzy, jeśli tak sądziliście, mylicie się...
Natura jest nie tylko mądra ale i hojna, obdarza nas czasami pięknymi niespodziankami, tak jak w tym przypadku. Małgosia- najmłodsza córeczka Oli, urodziła się dodatkowo w całym worku owodniowym. Rodzice uwiecznili ten niezwykły moment i teraz dzielą się tym z nami...
Szacunek należy się również dla wspaniałych położnych, które pomagały, a nie zakłócały przebiegu porodów.
Dziękuję Olu z serca za tą, potrójną relację z cudnych porodów <3
Zuzię, pierwsze dzieciątko
zaplanowaliśmy szybciutko po ślubie. Nigdy wcześniej ani później
nie borykaliśmy się z podjęciem decyzji „rodzimy w domu, czy
w szpitalu”. W ogóle nie istniał dla nas taki dylemat. Zupełnie
jasne było to, że dzidziuch w brzuchu chorobotwórczy nie jest,
toteż nie było potrzeby myśleć o porodzie jako jakimś szpitalnym
zabiegu.
Temat został błyskawicznie ogarnięty,
już na początku ciąży zabukowałam sobie czas Marii – jak się
później okazało - ukochanej i niezbędnej położnej!
Towarzyszyły nam sztampowe pytania i zagadnienia, a czy to
bezpieczne, a czy będzie lekarz, jak to? Nie będzie lekarza?!
Początkowo chcieliśmy z tym walczyć, z ludźmi, którzy świadomie
lub nie, próbowali wybić nam z głowy narodziny w domu. Czas
pokazał, że słowami nie ma sensu. Ludzie mówili swoje, a my
uśmiechaliśmy się i robiliśmy swoje.
Mateusz, podobnie jak i ja
był absolutnie przekonany do porodu domowego i absolutnie przeciwny
ingerencji szpitalnej w tak intymne przeżycie. Bo kiedy rodzi się
dziecko, jest to czas tylko i wyłącznie przeznaczony rodzinie.
Zuzia cudnie rozwijała się w swoim
cichym cieplutkim domostwie i spokojnie czekała na „swój moment”.
Zrobiło się już zupełnie wiosennie, maj 2009 roku rozpoczął się
na dobre. Nagle, w końcówce mojej „okrągłej formy”, doznałam
niezrozumiałego przypływu energii. Ujście dla niej znajdowałam w
wielokrotnym praniu i prasowaniu ubranek naszej pierworodnej. Swoją
drogą szczęściara mała – tylko jej osóbka doznała podobnego
gestu z mojej strony. Młodsze rodzeństwo Zuzy zostało niecnie
pozbawione uprasowanych i w kosteczkę poskładanych ciuszków, na
rzecz chwili czasu dla rodzicielki :) Przyszły mi nawet do głowy
wiosenne porządki, co cichaczem uskuteczniałam, nim mąż powrócił
z pracy. Tym oto sposobem udało mi się wypucować wszelkie okna w
naszym malutkim mieszkanku, co by dziecię miało lepsze widoki.
Byłam już wówczas w tzw. "terminie". Strachu nie było żadnego bo i nie
widziałam jeszcze czym to wszystko pachnie. Ciężko jest sobie
wyobrazić uczucia, emocje i ból towarzyszący porodowi, jeśli się
tego nie doświadczyło.
A zatem czekałam cierpliwie i... mniej
cierpliwie.
W nocy 14 maja, około 3-ciej obudził mnie
dziwny regularny ból. Miałam wrażenie, że dostałam okres. Ze
spokojem siadłam na łóżku, włączyłam stoper i odmierzałam
skurcze. Regularne, jak w zegarku, co 15 minut. I bolały coś tam
trochę..Nie mogłam uwierzyć, że to już się dzieje! Po kilku
skurczach powtarzałam sobie: jeszcze raz, jak będzie skurcz to
budzę Mateusza! A potem podobnie z kolejnym... W końcu mąż
obudzony został słowami, "Mateusz, chyba się zaczyna..!"
Mąż zadzwonił do położnej i
zgodnie z zaleceniem weszłam do wanny na dłuuugi czas. Zupełnie
się wyciszyłam, skurcze przytłumiły się nieco, ale jedynie na
chwilkę. W dalszym ciągu były do bólu regularne. Dosłownie: do
bólu! Marysia przyjechała do nas około 5-tej. Zbadała, oceniła i
powiedziała, "Kobieto do 14 powinnaś urodzić!"
Bolały mnie plecy, okrutnie. Nie
pomógł TENS, ale pomogły kochane ręce Mateusza. Była też,
bliska naszej rodzinie Kinga, wprawiająca się położna. Na zmianę
z mężem masowali mi plecy.
Próbowałam jeszcze moczyć się
trochę w wodzie, jednak zdecydowanie wygodniej czułam się na
lądzie. Nie planowaliśmy dokładnego miejsca porodu, nasze
mieszkanko było tak małe, ze mogłam urodzić w każdym kącie.
Moje ciało zdecydowanie wiedziało jakie pozycje będą dla mnie
odpowiednie i gdzie ma dokonać się najważniejsze. Ja jedynie szłam
za instynktem. Za mną podążał Mateusz, wiernie znosząc każdy
mój jęk i każdy humor.
Zuzia nijak nie chciała wstawić się
w kanał rodny, co dla mnie było tym bardziej bolesne, że położna
przewalała mi brzuchem na prawo i lewo. W skurczu. Oj bolało! Przez
myśl mi nawet nie przeszło, ze mógłby to być powód transferu do
szpitala.
Jedyne, czego bałam się jak ognia,
było pęknięcie krocza. Chyba sam fakt przyprawiał mnie o mdłości.
No i pękło. Nie wiem kiedy, nie miałam czasu się nad tym
zastanawiać.
Przyjęłam pozycję kucającą, o czym zresztą dowiedziałam się po fakcie, od męża. Tak było
najlepiej. Mateusza miałam za sobą. Następnego dnia pokazywał mi
ślady moich paznokci na jego dłoniach...
Było już po 13ej, kiedy kolejny
skurcz party pokazał światu główkę naszej córeczki. Z
obecnej perspektywy, był to cudny czas, ale gdy wówczas słyszałam:
"zobacz jest już główka, ojej ma takie czarne
włoski..dotknij..pogłaskaj", myślałam tylko: dajcie mi spokój
z główką, ja już nie mam siły, rezygnuję! Chwila wytchnienia i
kolejny skurcz i nagle ulga, już nie boli, a do mojej piersi tuli
się Malutkie Różowiutkie Stworzonko. Zuzanna. Nasza córeczka!
Potem łożysko. W tym czasie nasze
dziecię tuliło się do taty. Potem wróciło do mamy na obiad,
ponieważ właśnie dochodziła 14-sta:)
Najedzoną Zuzankę tatuś porwał do
mierzenia i ważenia, a ja w tym czasie miałam chwilę na prysznic.
Potrzebowałam kilku szwów, co rzecz jasna napawało mnie
przerażeniem, a w ostatecznym rozrachunku nie było takie straszne.
Najważniejsze było to, że nasze Maleństwo jest przytulane i
szczęśliwe.
Gdzieś w międzyczasie Marysia zadbała
o neonatologa. Mówiąc szczerze pamiętam to jak przez mgłę. Moje
zmęczenie sięgnęło zenitu i nie miałam siły nawet na pożywny
rosołek porodowy ;)
Oboje z mężem runęliśmy do łóżka,
nasza Kruszyna przyssała się na bliżej nieokreślony czas, a
położne zajęły się biurokracją. Nawiasem mówiąc, należy im tego serdecznie
współczuć! Zdążyłam się wyspać, a Maria jeszcze siedziała w
papierach. Później położna zostawiła nas, przypominając
o dobroczynnej mazi płodowej naszej Zuzi i że możemy małego "brudaska" "pohodować sobie" kilka dni.
![]() |
Zuzia |
Zaczęło się życie we troje. Cicho. Spokojnie. Bezpiecznie. U siebie. Nie musieliśmy nigdzie wracać, byliśmy w domu! Po kilku dniach, kiedy nabrałam sił, Zuzia zaliczyła swój pierwszy spacer. Dopiero gdy całkowicie wróciły mi siły zaczęliśmy myśleć o wizycie u lekarza, ewentualnych szczepieniach itp... Życie toczyło się...
![]() |
Ola z Zuzią |
Ponieważ historia lubi się powtarzać, a my należymy do ludzi otwartych na życie... rok później zakiełkowało małe Ziarenko!
Od początku byliśmy pewni, że mamy
synka, toteż mówiliśmy do niego po imieniu. Bartosz rozwijał się
prawidłowo, rósł nieziemsko. Porównywałam badania - jak to
facecik- większy, cięższy, silniejszy:) Zuzia często pytała:
"mamusiu, a w którym pokoju będzie się Baltos lodził?" Czyli
znów wiadomo było, że nie ma mowy o szpitalu. Instynktowne pytanie
dziecka. Ono wie, ze poród jest czymś zupełnie naturalnym. Gdzie
może być bardziej naturalnie, zwyczajnie, niż w domu.. Sporadyczne
pytania i sugestie już nie robiły na nas wrażenia. Z uśmiechem
czekaliśmy na Bartosza.
Nadszedł termin porodu, cały ten czas był dla
mnie wyjątkowy. Wiedziałam, że drugi poród może być szybki i
przyznam – był lekki stres. Od porodu Zuzi zdążyliśmy
przeprowadzić się dwa razy. Aktualne mieszkanko było dla mnie nowe
– zaledwie kilkudniowe. Zapowiedzią porodu było nic innego jak
mycie okien pod nieobecność męża, a że większe mieszkanie to i
namachać się musiałam ostro.
W piątym dniu po przeprowadzce, a już
trzy dni po terminie wskazanym przez USG, chyba pojawiło się coś
na kształt skurczy. Odprawiłam moją córeczkę do zestresowanej
siostry i jak na złość nie mogłam dodzwonić się do Mateusza.
Pomaszerowałam zatem do wanny i w kąpieli zadzwoniłam do Marii, a tu zagwozdka! Maria ma rodzinną imprezę, ale obiecuje, że przyjedzie. Mąż na
szczęście też przyjechał. Od 18-stej, kiedy
to zarejestrowałam regularne skurcze, wszystko zdążyło klapnąć.
Jak przyjechała położna, około 23-ciej, to w zasadzie całkowicie się
rozregulowałam.
Po badaniu wiedziałam, że jakieś tam rozwarcie
sensowne jest i, że jest szansa na poród. Tylko nie wiadomo było kiedy.
Uzgodniłyśmy z Marią, że ona jedzie dalej się bawić, a ja mam
ją informować o przebiegu sytuacji. Krótko po jej wyjściu
skurcze się nasiliły. Znowu wskoczyłam do wody, i dałam znać
Marysi. Nie chciałam psuć jej rodzinnej atmosfery, toteż po
obdzwonieniu położnych, okazało się, że jest jedna, która wraca
właśnie z „fałszywego alarmu”. Maria obiecała pojawić się
rano jeśli nie urodzę do tej pory.
Przyjechała Edytka. Bartosz jakby
wyczuł sytuację i wyluzował. Skurcze także wyluzowały. Wszystko
wyluzowało ;) Woda pochłonęła mnie bez reszty. Trzeba było zatem
wyczołgać się na ląd, coby wzmóc akcję porodową. Bardzo marnie
się zapowiadało. Kurczyłam się nieregularnie, boleśnie i mniej
boleśnie.. Duże odstępy czasowe między skurczami prowokowały
organizację czasu. I tak upłynął wieczór i noc. Nad ranem
zjawiła się..Maria. Moje dzieci chyba potrzebują tej położnej! Ja znów się wyluzowałam. Dziewczyny odpoczywały w kuchni przy
herbatce, my oglądaliśmy kabarety. Śmiechu było co niemiara o
4-tej nad ranem!
W końcu zaczęło się na dobre.
Bartosz wiercił się jak szalony, a i Edyta nie dawała mi spokoju.
Badała w każdym skurczu. Poczułam, że odeszły mi wody. Myślałam
sobie: kurcze, czemu teraz, czemu na moim ulubionym tapczanie. Zanim
się zorientowałam, już znalazłam się w pozycji kucającej, a
Edyta wołała:" pchnij go, jeszcze troszeczkę i przytulisz
Bartoszka! " Przyznam szczerze, że w tym porodzie objawił się
mój operowy wokal. Nie przypuszczałam, że jestem w stanie coś
takiego z siebie wydobyć! Niemniej jednak niesamowicie mi to
pomagało. Także w 17 minut udało mi się wyśpiewać syna.
Cudnie
było znów poczuć tę ulgę i mieć Maleństwo przy piersi. Znowu
pękłam (jak się okazało), ale czy to ważne? Bartosz był z nami –
to się liczyło. Urodziłam w sypialni, wymalowanej dwa tygodnie
wcześniej, z kilka dni wcześniej umytymi przeze mnie oknami. Przy
moim łóżku, do którego, po szybkim prysznicu się wdrapałam i z
synem przy piersi usnęłam.
Mateusz chyba dostał kopa. Siedział
jakiś czas z dziewczynami w kuchni. Jak ochłonął, powiedział mi
co go tam trzymało.Bartosz miał owiniętą pępowinę
wokół szyi. Edyta nie panikowała, pracowała z nim. Dlatego tak
wiercił się w tym porodzie, próbował się wymotać. I z pomocą
ciotki Edyty, udało mu się! Wiem też jaki byłby schemat działania
szpitalnego. Kiepska akcja porodowa, marne skurcze, podajemy
oksytocynę. Akcja przyspiesza, pępowina się zaciska, dziecko nie
ma szans na wymotanie. Decyzja – cesarskie.
To nie mój wymysł, to
słowa doświadczonych położnych, które oprócz domowych, przyjmują
również porody w szpitalu.
Naszego synka nikt nie ponaglał, sam dobrze
wiedział ile czasu potrzebuje, żeby poradzić sobie z trudną
sytuacją. Dzięki tym marnym skurczom, dzięki Edycie, dzięki
porodowi w domu, mogłam urodzić naturalnie. Dzięki Bogu! Był to
dla nas olbrzymi cud!
Potem „procedura” standardowa. My
śpimy, dziewczyny zajmują się papierologią, całują nas na
pożegnanie i widzimy się następnego dnia. Mieliśmy problem z neonatologiem. To
był czas letnich urlopów i nikt nie chciał się do nas ruszyć.
Nieźle się nagimnastykowaliśmy, a i tak pani doktor zjawiła się
następnego dnia. Nie ukrywała zdumienia, podobnie jak i ja. Bartosz
miał 4,5 kg i 60 cm długości. Uff. Daliśmy radę i tym razem:) Wieczorem mąż przywiózł Zuzię od
cioci. Po ucałowaniu braciszka spytała: "mamusiu, to co ty masz
teraz w brzuszku?" .
Dziś Zuzia ma prawie 4 latka a Bartosz
prawie 2.
Miesiąc temu, 4 marca urodziła nam
się Małgosia. Jak już wspomniałam – lubimy dzieci. I lubimy
rodzić je w domu! Kiedy przestałam regularnie karmić
Bartosza piersią, wróciła moja płodność, ale tylko po to, żeby
zaowocować:) Nasze starsze dzieci rodziły się w miesiącach
letnich, chcieliśmy więc zobaczyć jak to będzie zimą.
Skrupulatnie zaplanowane, tak żeby zaraz zaczęła się wiosna.
Można będzie się chustować i przytulać i nie być zlanym potem,
tak jak latem. Małgola, jak jej rodzeństwo rozwijała się
dobrze, też zapowiadała się na duże i ruchliwe dziecię. Ciąża
była dość ciekawym doświadczeniem. Dwójka biegających i ciągle
„coś chcących” zewnętrznych dzieci nie pozwalała na błogi
relaks. Na szczęście był jeszcze mąż! Nie wiem jak on
poradził sobie z całym domem na głowie, kiedy ja już wysiadałam.
Nie wiem, ale kocham! I dziękuję!
Nikogo już nie dziwiło, że rodzimy w
domu. Moja najwspanialsza na świecie ginekolog, pani Mariola, jak
zwykle wspierała mnie we wszystkim. Termin u położnych
zarezerwowany. Mieszkanie, tradycyjnie – zmienione. Okna umyte.
Czekamy...
Termin na 23-go lutego. I nic, cisza. Skurcze przepowiadające
ciągnęły się, miałam wrażenie, od połowy ciąży. Przestałam
już zwracać na nie uwagę. Jak nigdy wcześniej, udało mi się
nawet zaliczyć dwa razy KTG. Przy okazji drugiego, lekarz szukał mi
miejsca na patologii ciąży. Posmutniałam, bo wiedziałam, ze nic
się nie dzieje. Małgosia potrzebuje po prostu tyle czasu. W końcu
nadal byłam w terminie. Miałam jeszcze ok. tygodnia spokoju, a już
chcieli mnie kłaść. Po co?
Po piątkowym KTG, lekarz kazał mi
zgłosić się w poniedziałek na USG i we wtorek na patologię,
gdybym nie urodziła. Zamierzałam urodzić, oczywiście:)
W niedzielę 3-go marca, zupełnie
spokojnie, ba nawet z rezygnacją, przetrwałam dzień. Powoli
denerwowały mnie już telefony, esemesy z pytaniami czy już, czy
coś się dzieje, dlaczego nie rodzę.
Wieczorem wydawało mi się, że mam
coś na kształt regularnych skurczy. Zjedliśmy kolację i
pomyślałam, że można by pro forma odwieźć dzieci do siostry.
Dzieciaki doskonale zaznajomione z sytuacją wiedziały dobrze, że
wrócą zaraz po porodzie. Bardzo czekały na Małgosię. Zuzia
upewniła się tylko, że jak Małgosia się urodzi to będzie mogła
ją przytulić i pojechali. Ja w tym czasie zrobiłam sobie kąpiel.
Nie przekonały mnie te skurcze. Właściwie wydawało mi się, że
niczym nie różnią się od wcześniejszych. Mąż wrócił od
siostry. Delektowaliśmy się ciszą, sobą. Przy każdym skurczu
mówiłam: jeszcze jeden, jak będzie jeszcze jeden za 10 minut, to
dzwonie do Marii. No i tak kilka rund. W międzyczasie zebrało mi
się na przedporodowa zachciankę. Lody i cola. Między skurczami,
zupełnie na luzie, wyskoczyliśmy na stację po prowiant.
Zadzwoniłam w końcu do Marii. Kazała
mi się wyspać. Posłusznie zatem runęłam do łóżka. Budziłam
się na skurcz, czasem budził mnie Mateo, żeby powiedzieć: "Ola,
zaraz będziesz miała skurcz!" i był! Kochany mąż, zrobił mi
nawet najpyszniejszy na świecie rosołek porodowy!
Marysia przyjechała po północy. Skurcze zrobiły się bolesne. Pomagała piłka. Kołysała mnie.
Odkryłam, że w skurczu przynosi mi ulgę wypowiadanie (na wydechu)
jednego z ulubionych wyrazów naszego synka: włłłoooosy!
Niebanalne odkrycie. Myślę, że będzie kiedyś dumny z mamy.
Skurcze były bardzo długie i dość bolesne, dlatego czym prędzej
pośpieszyłam do wody. Tam mi było przyjemnie. Doświadczenie
poprzednich porodów przypominało mi, że będzie bolało. Miałam
nawet lekkiego stracha przed tym bólem. Jednak wanna okazała się
być niezłym oparciem. Rzecz jasna mąż nadal był potrzebny.
Choćby sama obecność! Nim się spostrzegłam, był już świt.
Wszystko działo się bardzo szybko, a jednocześnie wydawało mi
się, że mam mnóstwo czasu. Na przemyślenia, na wczucie się w
ekspresję porodu. Dalej byłam w wodzie, Mateusz dolewał mi tylko
ciepłej. Drzemałam między skurczami i czekałam na parte. Gdzieś
nad ranem przyszła druga położna Magda. Mieszka blisko, to wybrała
się na poranny jogging. Wszyscy byliśmy w łazience, śmialiśmy
się, opowiadaliśmy jakieś gagi i czekaliśmy na Małgosię.
Około 7-mej kolejny skurcz party i
następny. Długie, tak długie, że podczas jednego zastanawiałam
się nad sensem parcia. Pojawiło mi się w głowie pytanie, o ile
dłużej zająłby poród, gdybym nie parła, a jedynie pozwalała
nieść się temu co się dzieje. Szybko jednak zweryfikowałam moje
wywody filozoficzno – fizjologiczne. Lepiej jest poprzeć.
Zaczęła rodzić się główka, w
kilku podejściach. Nie odeszły mi wody, Małgosia rodziła się w
pęcherzu. Maria zapytała nas czy chcemy to uwiecznić.
Bezdyskusyjnie! Dla nas i dla położnictwa. Mateusz fotografował, a
ja poddawałam się temu cudnemu przeżyciu. Kiedy urodziła się
główka, zorientowałam się, że skurcz dalej trwa. Wystarczyło
porządnie się spiąć i Małgocha już płynęła do mnie. Urodziła
się w pęcherzu. Najpiękniejszy poród, jaki mogłam sobie
wymarzyć. Maria nazwała ten poród najbardziej naturalnym, porodem
"hands off". Rzeczywiście, jedyne, co zrobiła, to asekurowała
Małgosię i podała ją z wody na mój brzuch. Nie przebiła
pęcherza. Wszystko działo się tak jak powinno, naturalnie, własnym
tokiem.
Żeby tradycji stało się zadość,
nasza druga córeczka również była owinięta pępowiną. Kiedy urodziła
się główka, położna w pierwszym odruchu chciała przebić
pęcherz i zdjąć pępowinkę. Nie zrobiła tego, bo stało się coś
zdumiewającego. Wbrew większości porodom, najpierw urodził się
dolny bark, potem górny, co sprawiło, że pępowina nie zacisnęła
się na szyjce, a jedynie przygarnęła malutką do mnie. Niesamowite!
Nie pękłam! Nie było szycia. Adrenalina po tym porodzie trzymała
mnie długo. Mogłam góry przenosić. Dopiero następnego dnia lekko
opadłam z sił. Po raz kolejny utwierdziłam się w
przekonaniu, że szpital nie pozwoliłby na na taki poród! Na takie
przeżycie. Mało tego, przekonuję innych, właściwie nie ja, a
fakty.
Mateusz zmontował filmik ze zdjęć
porodowych. Przez tydzień byliśmy w takiej euforii, że oglądaliśmy
po kilka razy. Nasza pierworodna czasem mówi: "mamusiu, a puścisz
mi filmik jak się Małgosia rodziła w pęchezu?"
![]() |
Ola z Trójeczką |
![]() |
Zuzia, Bartosz i Małgosia |
Dzieci są zachwycone siostrzyczką.
Trzymanie jej na rękach skutkuje błogą ciszą w domu. Małgosia
działa jak hipnoza. Każdy się uspokaja. Tylko coś z tą
zaplanowaną wiosną kiepsko. Mimo to, dwudniowe dziecię spacer
zaliczyło. Teraz już chustowanie pełną parą i ruszamy w
poszukiwaniu wiosny!
Z definicji państwowej jesteśmy już
rodziną wielodzietną. Chyba trzeba państwu uaktualnić to pojęcie.
Miejmy nadzieję, do następnego
domowego.
Autorka: Ola
Zdjęcia z archiwum domowego Oli.
Dziękuję :)
Dziękuję :)
1 komentarz:
Wspaniały opis - zdecydowanie powinien iść w świat! Natura jest niesamowita.
Prześlij komentarz