czwartek, 14 listopada 2013

Osiem porodów Agnieszki. Cz. 6 Narodziny Franciszka

Dziś o porodzie szóstego dziecka Agi i Michała... Franek miał, na szczęście, całkiem udane narodziny :)
Dodam tylko od siebie, że ten rocznik chyba obfituje w Franki, bo i moja najmłodsza Franka jest z tego rocznika... ;) 



Franciszek 2011, poród na Brochowie


Po ostatnim porodzie ponownie przeszukiwałam internet w jednym konkretnym temacie- położna, porody domowe... Nic we Wrocławiu nie szło do przodu i byliśmy skazani na szpital. Oczywistością był dla nas wybór placówki – Brochów i nigdzie indziej.

Ciążę znosiłam dobrze i miło, ładnie wyglądałam, jak to przy chłopczyku, a jak usłyszałam na usg , ze to chłopczyk zupełnie się rozpłynęłam. Bardzo, bardzo czekałam na synka po serii dziewczynek, robiliśmy usg 4d pierwszy raz i obraz dziecka zrobił na nas niesamowite wrażenie.  Sama wyliczyłam termin porodu, zgodnie z zasadą 10 dni po terminie miesiączki, sprawdził się co do dnia... Pamiętam, ze były akurat problemy z komunikacją przez śnieżyce, które nagle wszystkich zaskoczyły, pod koniec listopada.

Poród rozpoczął się tradycyjnie, koło 3 w nocy obudziłam się, bo poczułam, że prześcieradło jest mokre. I Jak to powiada mój mąż, za każdym kolejnym razem "no i zryw, koniec spania i już leci aż do porodu w biegu”.

Tak tez było, zawsze już ilekroć poczułam odpływające wody schemat był następujący : szłam do łazienki golić nogi i wziąć prysznic, potem do kuchni wypić herbatę i się pomalować. Tu muszę dodać, ze do każdego porodu byłam pomalowana, oczy i paznokcie, taka mała fanaberia. Tłumaczę sobie to tym, ze chcę czuć się dobrze ze sobą . To jest w końcu ważne wydarzenie , chcę aby moje dziecko zobaczyło ładną mamę i wreszcie chcę, aby personel patrząc na wielo,wieloródkę nie miał wrażenia, ze to ktoś z pogranicza patologii.

Kiedy byłam gotowa „ze sobą”, brałam się za pakowanie. Zawsze wcześniej pisałam ściągę, co mam brać do szpitala i albo ja albo Michał dopakowywaliśmy bagaż.  W tzw. międzyczasie mąż sprawdzał skurcze, jak często się pojawiają i jak bardzo są intensywne. Tym razem skurcze pojawiły się koło 4-tej, 4.30. Powiedziałabym , ze były nawet lżejsze niż ból przy miesiączkach. Tym razem Michał nalegał, żeby wcześniej jechać, a ja z bólem serca przystałam na to.
W taksówce poczułam ulgę, ze tak trzeba , intuicyjnie czułam, ze tym razem to będzie najlepsze rozwiązanie. Przemogłam jakiś lęk, przed szpitalem, strach przed przyspieszaniem porodu, rutynizacją.

W szpitalu byliśmy po 5-tej, było jeszcze cicho... Izba przyjęć, badanie, pierwsza sympatyczna położna , 6 cm rozwarcia i wolna sala – słoneczko! Michał nie miał na tyle gotówki, żeby opłacić cegiełkę, a 50 zł wydawało nam się za mało, więc wstrzymaliśmy się z wpłatą. Położne na górze zadecydowały, ze najpierw poleżę na ktg na sali ogólnej. To wspominam najgorzej.. leżałam tam do 6-tej i było mi niewygodnie i zimno.
Jedynym miłym momentem, było bicie dzwonów w pobliskim kościele, kiedy je usłyszałam, zrobiło mi się refleksyjnie i to był ten moment, oderwania się na chwilę od bólu, refleksji. „Zaraz zobaczę dziecko”-pomyślałam. O 6-tej przeniesiono nas do „Słoneczka”, ślicznej sali, przypominającej mieszkanie, a nie szpital. Zdziwiłam się, po tylu latach zauważyłam kolosalną zmianę w podejściu do rodzenia.
Moje obawy w tym momencie zniknęły, przyszła położna, zbadała mnie pytając, czy dziecko ma być duże? Nic mi o tym nie było wiadomo, przeciwnie, miało być podobne do pozostałych, jak to ocenił lekarz przy ostatnim usg (około 3500g).

Pamiętam, ze położna miała chabrowy tusz na rzęsach, co mi utkwiło w pamięci. Wiedziałam, ze to już długo nie potrwa i czułam ulgę. Każdy poród licząc od Stasia trwał 4 godziny, wyliczyłam, ze urodzę koło 7-mej. Około 6. 30 weszła lekarka z obchodu z całą ekipą, zarządzając "Trzeba zastrzyk z oksytocyny!"
To nawet nie było powiedziane tonem zachęcającym, spokojnym, tylko jakby z pretensją. Odmówiłam. Zaczęła się wymiana zdań, ja o złych doświadczeniach, ona o zużytej macicy (sic!).
Pamiętam , że stała obok ta moja położna i spokojnie na mnie patrzyła, mówiąc tymi chabrowymi oczami „rób swoje”. Lekarka wyszła, a ja chyba z nerwów dostałam częstszych skurczów.

Od razu wskoczyłam na fotel, chwilę potem po ustawieniu pozycji, miałam skurcze parte i mogłam rodzić, była chyba 6.50. Miałam dużo siły, ale coś było nie tak, kiedy parłam, jakby coś stawiało opór.
Przy następnym skurczu czułam to samo i inne niż zwykle „rozpychanie”. Pojawiła się młoda lekarka, dwie położne i pediatra. Zaniepokoił mnie tłum i zdziwienie Michała, ale nie traciłam odwagi. Słuchałam dokładnie co mówi położna i współpracowałam. Kiedy powiedziała, żeby nie przeć przestałam, potem parłam silniej i pojawił się Franciszek o 7-mej rano. Piękny, zdrowy dostał 10 punktów APGAR.

Po wszystkim kiedy trzymałam go cieplutkiego na brzuchu, położna powiedziała; "Wspaniale pani rodziła bez takiej współpracy i siły mogłoby być trudno, bo dziecko rodziło się twarzyczkowo i było owinięte pępowiną".

Wszyscy mi gratulowali, Michał mnie przytulił, czuł już ulgę i wydawał się senny po tym wszystkim.  Kiedy lekarka mnie pooglądała, twierdząc, ze jest ok, nie trzeba szyć i łyżeczkować, weszła oddziałowa informując , ze należy opłacić cegiełkę. Owszem rozumie sytuację, ze właśnie urodziło się nam dziecko ale uiścić trzeba. Czar prysł... Jeszcze koło 3 razy w trakcie przebywania z dzieckiem tuż po porodzie w pokoiku obok, przychodziła oddziałowa z informacją o opłaceniu cegiełki na dole w kasie lub przelewem, mącąc nasz spokój i sprowadzając uczucia wyższe z obłoków na ziemię. Gdyby nie ten incydent pomyślałabym, ze poród w szpitalu jest całkiem fajny. Na przyszłość zawsze odkładaliśmy na cegiełkę w osobnej kopercie, bo już drugi raz życie nas nauczyło, ze to bardzo może skomplikować sytuację i bieg wydarzeń.

Dopiero w domu przeczytałam co to jest poród twarzyczkowy i jakie może nieść konsekwencje.
Nasze dziecko jest zdrowe, a ja choć czułam się fizycznie bardziej wyczerpana niż do tej pory, poczułam ulgę, że zdążyliśmy i ze trafiłam na tak cudowną położną...

Później dostałam prezent od Michała " za poród"... chabrowy tusz ;) 


Maleńki Franciszek

Franek dziś



 Autorka: Agnieszka, zdjęcia z archiwum domowego. 


Jutro dzień siódmy, jak urodził się Antoni :)



1 komentarz:

petisu pisze...

Twarzyczkowy poród stanowczo czuć inaczej. Gdyby nie spokój mojej położnej, to bym chyba spanikowała przy parciu, a ona słowem nie wspomniała, że cokolwiek jest inaczej.
Co to za termin "zużyta macica"? Chyba raczej macica, któa dobrze wie co robić.