wtorek, 10 stycznia 2012

Moje porody



Listopad 2002r.
Mój pierwszy poród- kołatała się myśl żeby rodzić w domu, ale nie byłam pewna jak to jest. Mimo iż moja mama i babcie przekazały mi raczej pozytywny obraz porodu, a mój ojciec przyszedł na świat w domu, zdecydowaliśmy się z mężem na tak zwany poród rodzinny w szpitalu.

Tego dnia moja Babcia, mieszkająca z nami, miała rano poważny udar. Cały dzień spędziłam z nią na pogotowiu, w szpitalu, na neurologii...Martwiłam się tylko, żeby nie zacząć rodzić tam na miejscu. Do domu wróciłam zmęczona taksówką koło 17.00. Babcia zaopiekowana została w szpitalu.
O 18.30 leżałam u siebie na łóżku i poczułam jakieś “pyknięcie” w szyjce, zaczęły mi odchodzić wody... Od razu tez zaczęły się skurcze, zapisywałam je na kartce... Mąż kończył pracę i jechał do mnie... Koło 19.30 zebraliśmy się do szpitala. Jechaliśmy spokojnie białym cinquecento, przez na szczęście już nie zakorkowane miasto. Wybrany przez nas Szpital Św Zofii w Warszawie miał najwyższe notowania, jeśli chodzi o "poród po ludzku" ale nie obyło się przy przyjęciu bez dłuuugiego przepytywania "do papierów", a ja miałam
rozwarcie na 4 cm , regularne skurcze co 4min... Potem na moje stwierdzenie, że odeszły mi wody, odpowiedź położnych dyżurujących brzmiała, “ no to się jeszcze okaże, czy to były wody”, zaś na słowa mego męża, że urodzę dzisiaj (była godzina 20. z minutami) odpowiedziały “taaa, na pewno...” wpisując w dokumentację datę dnia następnego. Pomyliły się, urodziłam tej nocy o 23.15.

Poród bardzo spokojny, do wyboru były dwie sale wiśniowa i agrestowa, wybrałam orzeźwiającą zieleń, czerwona sala mi nie pasowała.
Położną mieliśmy z dyżuru. Czułam się dobrze, ale jakoś tak poddałam się i wykonywałam o co prosiła. Między innymi zupełnie nie wiem dlaczego, urodziłam na fotelu porodowym, zamiast tak jak planowałam wcześniej, w kucki... Po prostu wystarczyły jej słowa “zapraszam na fotel” i ja grzecznie podreptałam, przy pomocy męża wspięłam... Ot, widać podświadomie niepewnie i nie na swoim gruncie się czułam, nawet w tym miłym pokoju agrestowym.
Jeszcze w trakcie I fazy położna co jakiś czas sprawdzała rozwarcie, zupełnie niepotrzebnie moim zdaniem. Większość porodu spędziłam w wannie. Siedząc w niej zgodziłam się jeszcze na przeprowadzenie ankiety nt. przebiegu ciąży i porodu. Bardzo również miła lekarka siedząc na brzegu wanny zadawała mi pytania, a ja odpowiadałam w przerwach między skurczami, trwało to ze 30 minut. Położna Joanna ogólnie była w porządku, kompetentna, w pierwszej fazie oprócz sprawdzania rozwarcia i ogólnego stanu, właściwie nam nie przeszkadzała swoja obecnością. W fazie II, tak jak pisałam wcześniej- przejęła poród. Asystowali jeszcze w końcówce, przy porodzie łożyska lekarz i lekarka, w sumie także nie wiem dlaczego, ale przynajmniej pokazali nam na naszą prośbę i opisali szczegółowo łożysko.  Może będąc spokojną i opanowaną rodzącą nadawałam się na obiekt do obserwacji ?
Ogólnie poród wspominam jako bardzo dobry, żadnej traumy, zgrzytów także nie było, byliśmy z mężem bardzo pozytywnie zaskoczeni, że tak ładnie, szybko i estetycznie odbył się nasz poród...
Przy partych nawet nie krzyczałam, ale jednak w tej pozycji półleżącej szybko opadłam z sił, zaczęły drżeć mi nogi z wysiłku, mąż pomagał mi przyginać je do ciała i utrzymywać w tej pozycji przy parciu, musiałam w to włożyć spory wysiłek, nie miałam wsparcia ze strony grawitacji. Córeńka jak kosmitka wyszła do połowy i wydała pierwszy krzyk, będąc jeszcze we mnie brzuszkiem i nóżkami, piękna chwila, później już była cichuteńko. Od razu się, kochana, przyssała do cyculka. Krocze nie było nacinane ale pękło, mimo zastosowania tzw. “ochrony krocza” 1 cm. Z nie wyjaśnionych do końca powodów, zszywała mi je położna bez znieczulenia. Bolało bardziej niż cały poród, brrr, tu dopiero krzyknęłam i ściskałam męża za rękę z całej siły. Działo się to jednak bardzo szybko i fachowo, być może “nie opłacało” się wkłuwać ze znieczuleniem dla tak małego szwu. Potem już chwile ( 1,5 godziny) tylko dla nas z Maleńką. Położna wyszła, cudowna cisza, przytulanie, rozmowa nt. wrażeń z właśnie ukończonego porodu i podziwianie przyssanej, śpiącej Maleńkiej. Była jak aniołek wyciszona i spokojna i takim tez później była przez pierwsze lata dzieciątkiem.
Nasza Córeńka miała 57 cm, ważyła 3700g. i otrzymała 10 pkt. apgar. 
Po porodzie w szpitalu wynajęliśmy pokój rodzinny tzn. taki w którym mógł przebywać też mój mąż przez całe 3 doby ze mną i Maleńką i spać na dostawce, ale zdarzało sie, że spaliśmy ciasno przytuleni w trójkę na dość szerokim szpitalnym łóżku. Spałam, spałam, spałam, z przerwami na karmienie, toaletę... Moja Maleńka była taka piękna i kochana, przepełniała mnie czułość i duma ale czułam się jakbym była chora, wizyty lekarzy, obchody, itd... Mąż był z nami większość czasu, wychodząc na parę godzin do pracy. Niemniej jednak położne bardzo miłe, bo na tzw “Oceanie” była indywidualna opieka położnych dyżurujących przez 12 godzin na zmiany, wzywałam je za pomocą pagera, a gdy maleńka miała problem ze smółka i jelitkami w drugiej dobie, były na przemian z nami w pokoju prawie całą dobę zajmując się małą pilnując jej i pozwalając nam odpocząć. Otrzymałam także kilka wskazówek dotyczących karmienia piersią i technik przystawiania noworodka. Położna uczyła nas kapać i przewijać. Na pierwszą kąpiel oczywiście został zaproszony tatuś, a ja tylko asystowałam i robiłam zdjęcia. Po 3,5 dobach wróciliśmy z naszą kruszynką do domu, gdzie nareszcie poczułam się na swoim i szybko stanęłam na nogi.


Sierpień 2004r.
Gdy córcia miała 1 rok i 9 msc, urodziłam synka- zupełnie sama. Jest taka piękna nazwa na to- freebirthing.
Miałam skurcze przepowiadające, już na 5 dni przed porodem, zaniepokojona wyciszeniem się malucha w brzuchu pojechałam do szpitala Św.Zofii- ktg wykazało regularne skurcze co 5 minut, których w ogóle nie czułam, chcieli mnie zatrzymać w szpitalu, ale odmówiłam ku oburzeniu lekarza dyżurnego, musiałam podpisać papier “świadoma zagrożenia, odmawiam...” i bardzo się cieszę, bo pewnie by mi przyspieszyli poród, a tak po kilku dniach wody odeszły sobie raniutko o 7.20. ledwo co zdążyłam się obudzić... Zdecydowaliśmy, że ponieważ córcia też dopiero wstała i była nieco nieprzytomna, mąż zawiezie ją jednak do dziadków ( 10 km od nas, niedaleko) , chociaż wcześniej byliśmy przygotowani na to, że będzie cały czas w domu.
Mąż i córcia pojechali, ja zapisywałam postępujące w błyskawicznym tempie skurcze na kartce, mościłam sobie miejsce na poród, przygotowałam potrzebne rzeczy. W tym czasie byłam w kontakcie tel z Ireną, która podobno po raz pierwszy miała dwa porody po sobie, i mój trzeci bezpośrednio po tamtych, jechała z dość odległej dzielnicy, “jeszcze tylko wypije kawkę i już jadę”.... Chciałam spróbować kąpieli, nalałam wody, weszłam do wanny, ale poczułam skurcze parte, wyszłam i w 1 minutę (dosłownie, mam zapisane w pamięci telefonu- między dwoma połączeniami z Ireną, pierwsze połączenie "Irena wychodzi główka" , drugie "Irena mam go") wyskoczył mój synek. Rodziłam kucająco- klęcząco, na ręczniku, który wcześniej sobie rozłożyłam na podłodze, podobnie jak przygotowałam nożyczki i zaciski na pępowinę, pieluszki itp... Łazienkę wybrałam jako miejsce porodu, po przemyśleniach, już wcześniej, ze względu na bliskość sanitariatów i łatwość uporządkowania... 
Nigdy tego nie zapomnę, ta siła którą czułam i duma, taka pierwotna siła kobiety bliskiej naturze. Nikt mi nic nie kazał, nie prowadził, ciało samo wie, co ma robić. Ja byłam w zasadzie tylko obserwatorem. Już przed porodem miałam przeczucie, że coś takiego może się zdarzyć i omówiłyśmy szczegółowo z Ireną jak mam urodzić sama. Dzięki temu nie czułam żadnego lęku, wiedziałam jakie są fazy wyglądu noworodka, że może przybrać fioletową barwę z powodu różnicy temperatur wewnątrz matczynego ciała, a na zewnątrz itd... To niesamowite doświadczenie, że natura sama za mnie pcha Syna na zewnątrz, jak on sam obraca się we mnie i przybiera właściwą pozycję wychodząc. Jak układa się na mych dłoniach, które podłożyłam, by go przyjąć. Myślę, że nawet z położną i mężem jednak troszkę by mnie to ominęło, a tak ja, moje ciało i Dziecko... Byliśmy tylko my, maksymalnie skupieni. Ból w trakcie wcześniejszych skurczów w I fazie porodu mijał mi niezauważalnie, bo byłam zajęta krzątaniną przygotowań do porodu, zaś skurcze parte, to był w zasadzie jeden potężny skurcz, przy którym krzyknęłam zduszonym głosem z wysiłku raczej i który płynnie wypchnął mego Synka na świat.
Położna Irena spóźniła się 5 minut. Z łazienki jeszcze poszłam otworzyć jej drzwi (nie miała oczywiście do nich klucza), wróciłyśmy do łazienki, przecięła pępowinę. Tatuś dotarł spóźniony około10min, razem urodziliśmy łożysko. Irena przywiozła ze sobą stołeczek porodowy i na nim siedziałam w III fazie. Łożysko urodziło się do miski i zostało dokładnie obejrzane. Krocze nic nie pękło, tylko maleńkie otarcie było.
Nasz Synek urodził się o 8.25, miał 57 cm, ważył 4330g i otrzymał 10 pkt. apgar.
Potem leżeliśmy w łóżku, Irena pomagała nam w sprawach domowych, cudnie opiekuńcza, rozmawialiśmy...
Koło południa mąż pojechał po córcię, a ona po powrocie, mając zaledwie rok i 9 miesięcy, ujrzawszy brata powiedziała " chcę przytulić..." i tak zrobiła. Cieszyła się bardzo. Potem leżeliśmy wszyscy razem, szczęśliwi... Maluszek spał, a starsza siostra oglądała jego twarzyczkę. Po południu wstałam, zrobiłam sobie herbaty, miałam ochotę ugotować obiad... Po proteście męża poprzestałam na kanapkach, okres poporodowy minął niezauważalnie. Czułam się silna, zdrowa, spełniona i piękna. Jeśli mam rodzić to tylko w domu...



Marzec 2011.
Czekamy na nasze trzecie dziecko... drugą córkę, starsza córka ma nieco ponad 8 lat, syn 6,5.
Mam kilka marzeń. Urodzić na początku łikendu, żeby mąż miał wolne w pracy.  Urodzić w nocy, żeby starsze dzieci spały. Po poprzednim porodzie, gdzie położna spóźniła się, mam cichutkie marzenie, żeby umówione położne się spóźniły te 3 minuty. I żeby wszystko było dobrze.
Nie wiem, czym sobie na to zasłużyłam, ale wszystkie te marzenia się spełniły.
Od kilku tygodni męczyły mnie skurcze przepowiadające, za każdym razem wydawało mi się, że „to chyba już”, raz nawet męża wywołałam wcześniej z pracy, jednak okazywało się za każdym razem, że „to jeszcze nie to”. Poprzedniego dnia miałam badanie ktg, które nie wykazało ani jednego, najmniejszego nawet,  skurczybyczka. Rozmawiałam telefonicznie z jedną z dwóch umówionych  z nami położnych,  że znów były jakieś przepowiadające i kolejna rozczarowująca cisza, a to już 40 tydzień i 5 dni. Edyta poinformowała mnie, że będzie na dyżurze, ale mam się nie martwić,  przyjedzie gdyby poród się zaczął. Dzień toczył się normalnie. Wieczorem, kiedy starsze dzieci położyły się spać, mąż również postanowił odpocząć, kładąc się na sofie w naszym salonie. Ja krzątałam się po domu, od paru tygodni miałam obsesję sprzątania, teraz znów umyłam podłogi, wysprzątałam po raz setny łazienkę... w niej chciałam urodzić.  Około 23.00 zaczęły się jakieś lekkie skurcze, ledwo kilkusekundowe. Postanowiłam je zapisywać, ale z nikłą nadzieją, że coś się zacznie na serio. Skurcze trwały 5- 15 sekund i były bardzo nieregularne, chociaż coraz mocniejsze. Chodziłam bez najmniejszego problemu po domu, robiąc różne nieistotne rzeczy, nie mogąc jednak usiąść z emocji. W końcu po 24-tej postanowiłam wziąć kąpiel, żeby ostatecznie rozwiać wątpliwości, czy zaczął się poród, czy tez ciągle są to przepowiadacze. Wahałam się cały czas, czy już  dzwonić do położnych, czy jeszcze czekać, żeby nie okazało się, że to fałszywy alarm. Weszłam do wanny o 24.25  i.... skurcze ustały, zawiedziona nadzieja. Cóż, pobyłam trochę w wannie, nie nękana żadnymi skurczami, aczkolwiek nie do końca przekonana, że to ma być już koniec na dziś. Intuicja jednak nie zawiodła. Tuż przed 1-szą skurcze zaczęły się jak tylko wzięłam do ręki ręcznik, by się wytrzeć, stojąc jeszcze nogami w wannie. Od razu bardzo mocne. Zadzwoniłam do Edyty, mając już 100% pewność, że to poród. Była w szpitalu, zapewniła mnie, ze natychmiast schodzi z dyżuru i jedzie do mnie, Maria też  dołączy. Obudziłam męża, mówiąc z wewnętrznym drganiem, że „to już”. Mój ukochany wyrwany z błogiego snu wydobył z siebie  „ daj mi jeszcze 15 minut”, ale nie dane mu było jednak poleżeć. Skurcze leciały błyskawicznie, od wyjścia z wanny co 2 minuty.  Wszystkie potrzebne rzeczy były w łazience pod ręką, naszykowane już od dawna. Dokonałam ostatnich poprawek przed porodem, rozłożyłam na podłodze ręcznik, ten sam na którym przyjmowałam kiedyś synka, a na nim podkład higieniczny . Chodziłam posapując i przystając w trakcie skurczy. Mówiłam coś tam do męża, on coś do mnie mówił. Mąż był „na linii” z położnymi, jechały do nas, byłam spokojna, wiedząc o tym, że prędzej czy później do nas dojadą. Mój mężczyzna towarzyszył mi cały czas, ale ja już maksymalnie skupiałam się na sobie i brzuchu. Wreszcie zapragnęłam wejść do łazienki.  Kiedy tylko weszłam i oparłam się o wannę rękami- odeszły gwałtownie wody, zaczęły się parte. Wojtek ogarnął podłogę, podtrzymywał mnie, a potem pomógł uklęknąć.  Główka schodziła coraz niżej, a gdy była już na zewnątrz w połowie- nagle cisza, skurcze zanikły. Zmieniłam nieco pozycję, klęcząc teraz tylko na jednej nodze, drugą trzymałam wysoko, z odwiedzionym kolanem, opartą stopą o ziemię. Dotykałam główki małej, poprosiłam męża by też dotknął. O dziwo, nie czułam wtedy żadnego bólu, mimo że przecież krocze było napięte maksymalnie. Nie widziałam  twarzy maleństwa, bo była jeszcze odwrócona. Nastąpił jeden słabiutki skurcz, gdzie główka wysunęła się  jeszcze trochę, odrobinę obracając się w moją stronę ale była coraz bardziej fioletowa i ciągle nie wychodziła dalej. W tym momencie ogarnął mnie strach, czy coś jest nie tak, co się dzieje, dlaczego nie rodzę? Syn urodził się na jednym skurczu, a tu stop? Nie widzę całej  buzi małej, nie wiem, co z nią? „Miszku, zadzwoń do położnych, szybko, dzwoń, główka nie chce wyjść” powiedziałam rozemocjonowana. On, który mnie podpierał w klęku,  wstał i natychmiast zadzwonił. Położne zapewniły go, że wszystko ok, tak ma prawo być, co przekazał mi, a ja przypomniałam sobie, że przecież ta zmiana koloru skóry dziecka, to normalna reakcja na zmianę temperatury. Uspokojona już czekałam aż skurcze się wznowią. Trwało to jeszcze chwilkę, podczas której nie działo się nic. Trzymałam oburącz główkę małej, mąż nadal rozmawiał z położnymi, aż  poczułam przypływająca moc i zaczęły się potężne parte, oparłam się o wannę. Po raz pierwszy w trakcie porodu krzyczałam całą sobą, widocznie musiałam wyrzucić z siebie te kilkadziesiąt sekund strachu. Czułam, że z każdym krzykiem przywołuję wielką moc. To były dosłownie ryki lwicy. Położne słyszały je przez telefon, były już bardzo blisko naszego domu. Czas się zatrzymał, a jednocześnie jakby biegł błyskawicznie. Nie pamiętam ile było dokładnie kolejnych partych, malutka przyszła na świat na moje dłonie, a jej tata był wtedy tuż przy mnie, pomagając mi . Był 12 marca godzina 2.00. Położyłam ją na moich kolanach. Maleńkiej  udzielił się chyba mój krzyk, bo witała się ze światem bardzo głośno, ale tulona wyciszyła się. Mąż przywitawszy ją, zniknął na chwilkę i pojawił się z położnymi. Spóźniły się 2-3 minuty.  Edyta i Maria zajęły się mną od razu i troskliwie. Zaproponowały, żeby przejść na rozłożoną sofę do salonu, ale ja miałam potrzebę zostać jeszcze w tym siedzącym klęku i za moment podbrzusze zaczęło pracować. Maria delikatnie pociągnęła pępowinę, żeby sprawdzić czy łożysko idzie i faktycznie, za moment łożysko pięknie wyszło, calutkie. Dzieci obudziły się, mąż się nimi zajął. Starsza córka trochę się źle czuła, miała problemy z żołądkiem. Okazało się, że już trochę wcześniej się obudziły, na skutek moich lwich ryków, ale pamiętając nasze rozmowy, domyśliły się, że rodzę i nie chciały przeszkadzać. Położne pomogły mi przejść do salonu i położyć się na łóżko. Dzieci przyszły z tatą przywitać Siostrę. Leżeliśmy całą rodziną na łóżku, cudne chwile, wspaniale mieć przy sobie w takim momencie ukochanego mężczyznę i wszystkie dzieci. Najmłodsza pięknie się przyssała, starsze były bardzo podekscytowane, ciągle chciały całować, głaskać, tulić malutką... W końcu musieliśmy dzieci przekonać, że godzina 3-cia, nad ranem to najwyższa pora, by już ponownie poszły spać.  Z mężem i położnymi jeszcze trochę czasu nam zeszło. Wpis w dokumentach potwierdzał, że nasza Córeczka urodziła się  12 marca 2011, g.2.00, 4350 g, 56 cm, 10 apgar. Obrażeń okołoporodowych u mnie nie stwierdzono, mimo iż Najmłodsza była z całej trójki najszersza w klacie, barki tez miała niczego sobie.  Natura, w którą przyznam się, na krótką chwilę podczas tego porodu zwątpiłam,  znów więc była mądrzejsza ode mnie, tak kierując porodem, zwalniając jego tempo w odpowiednim momencie, byśmy wyszły z tego z córeczką całkowicie bez szwanku.
Nad ranem zostałyśmy z Maleńką całkiem same.  Położne się pożegnały. Mąż zmęczony dołączył do dzieci  spać, a mnie moje szczęście tak przepełniało, radością i siłą, że zasnęłam dopiero w dzień, po 12-stej, po około 10 godzinach od porodu.
Muszę w tym miejscu napisać, że mój mąż jest wspaniałym towarzyszem porodów. Bardzo pomocny, acz  nie narzucający się, dobry duch czuwający tuż przy mnie. Jego spokój, opanowanie i umiejętność zejścia na drugi plan, a jednocześnie czujność i gotowość do działania  w potrzebie, podczas każdego porodu są godne podziwu.
Za wspierające towarzystwo w najpiękniejszych chwilach życia będę, Tobie Kochany, zawsze wdzięczna.

Hanna

Około 30 minut po urodzeniu Najmłodszej - zdj. z mojego archiwum prywatnego



Zapraszam do   Rodzimy-w-domu na FB 

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

piękne !! ten drugi poród mnie szczególnie wzruszył :) dziękuję

Anonimowy pisze...

Dziękuję Ci z całego serca za te przepiękne historie o Twoich porodach w domu. Ukoiły moje lęki i małe strachy , dodały bardzo dużo wiary we własna wrodzoną moc i siłę kobiety :-)

Anonimowy pisze...

Piękne, wzruszające historie. Podziwiam! Mam 3 porody domowe za sobą, ale nie potrafiłabym tak ładnie ich opisać. Przyznam się, że nie chciałabym rodzić sama - nie jestem przekonana, że dałabym radę...