poniedziałek, 30 stycznia 2012

Droga do porodu domowego...

 Swoją długą drogą do porodu domowego dzieli się pięknie Agnieszka. 



Nasza droga do porodu domowego trwała 13 lat...
Rok 1995 . Natrafiamy w księgarni na książkę S. Kitzinger " Rodzić w domu". Kupujemy, czytamy i... jest dla nas oczywiste, że tak właśnie będziemy rodzić. Na decyzję o poczęciu jednak jeszcze nie czas...
Rok 2002. W piśmie " Wegetariański Świat" stykamy się z artykułami dr Preeti Agrawal. Przemawia do mnie bardzo to, co pisze i zostaję jej pacjentką. Od pierwszej wizyty czuję się z Nią bezpieczna, a badanie przestaje być dyskomfortem.
Nadmienię tutaj, że wszyscy ginekolodzy, z którymi się wcześniej stykałam pogłębiali mój stres związany z wizytami w gabinetach ginekologicznych. Dziś myślę, że podświadomie odwlekałam decyzję o zajściu w ciążę również ze względu na perspektywę cyklicznych wizyt i związanych z nimi , a przeprowadzanych w nieprzyjemny sposób, badań. Poza tym z żadnym ze spotkanych wcześniej lekarzy nie mogłabym choćby porozmawiać o możliwości porodu domowego.
Rok 2003, 16 czerwca. Wizyta w gabinecie potwierdza, że jestem w ciąży. Jesteśmy uszczęśliwieni i zaskoczeni tym, że po tylu latach zabezpieczania się poczęliśmy nasze dziecko niemal natychmiast po tym, jak poczuliśmy, że nadszedł nasz rodzicielski czas.
Czuję się niesamowicie. Mdłości, wymioty i brak apetytu nie są w stanie przyćmić uczucia tego, że dzieje się we mnie coś wyjątkowego - że noszę w sobie małego, z Miłością poczętego, Człowieka.
Na jednej z pierwszych wizyt mówimy dr Preeti o naszym pragnieniu domowych narodzin. Przyjmuje to bez zdziwienia i niepokoju, zapewnia, że będzie prowadzić moją ciążę tak, by mnie dobrze przygotować do takiego porodu. Zastrzega, że warunkiem jest prawidłowy przebieg ciąży i dobry stan psychiczny i emocjonalny. Mówi, że niełatwo znaleźć położną. Podaje nam tylko dwa kontakty: do dziewczyny z Wrocławia, która sama jeszcze nie rodziła i do Opola- do Ewy.
Czujemy opór przed rodzeniem z kimś, kto swojego doświadczenia jeszcze nie ma. Jeszcze większy opór czujemy przed porodem szpitalnym, mamy do niego jednoznacznie negatywne nastawienie.
We wrześniu umawiamy się z Ewą i jedziemy na pierwsze spotkanie do Opola.
Rozmowa jest bardzo długa i szczegółowa. Ewa zadaje mnóstwo pytań, sprawdza naszą wiedzę o tym, na co się decydujemy. W końcu zgadza się i stawia jeden warunek- w razie jakichkolwiek trudności jedziemy do szpitala. Przystajemy na to. Jesteśmy szczęśliwi, że znaleźliśmy położną, ale nie czujemy się w pełni spokojni. Brakuje nam możliwości wyboru, ciąży świadomość, że go nie mamy.
Ciąża przebiega wspaniale. Skończyły się mdłości, jest apetyt na zdrowe jedzenie. Im większy brzuszek, tym lepiej się czuję. Nasza dwuosobowa firma przechodzi właśnie okres gwałtownego rozwoju, dużo pracujemy, a mnie to wcale nie męczy. Nigdy wcześniej nie miałam tyle energii. Wokół nas dzieją się tylko dobre rzeczy. Wszystko i wszyscy nam sprzyjają. Każdy dzień mam wypełniony do granic. Brakuje przestrzeni na to, by zanurzyć się w sobie samej, by z ciąży, a nie z pracy uczynić priorytet, wokół którego dzieje się cała reszta. Wtedy jeszcze nie wiem, jakie to ważne.
Para naszych najbliższych przyjaciół jest wzruszona i zachwycona, gdy prosimy ich, by towarzyszyli nam przy porodzie. Wtedy nie mamy jeszcze pojęcia o funkcji douli. Po prostu czujemy potrzebę tego, żeby w tym szczególnym czasie był z nami ktoś bliski i obdarzony głęboką świadomością.
Na jednej z wizyt dr Preeti pożycza nam książkę " Narodziny w nowym świetle", nie komentując jej i nie zachęcając do niczego. Dowiadujemy się o zjawisku, jakim jest lotosowy poród. Jesteśmy zachwyceni jego ideą, tym co daje dziecku i oczywiście marzymy, by nasz Chłopczyk mógł tak właśnie się narodzić.
W listopadzie przeprowadzamy się z małego mieszkania Rodziców do dużego domu, który wynajęliśmy. Rodzice i przyjaciele pomogli nam w remoncie, dopieszczamy nasze Gniazdo, godząc to z nawałem pracy.
Czekamy na drugie spotkanie z Ewą i... gdzieś głęboko, powoli zaczyna budzić się niepokój.
Dopiero w grudniu ( a może w styczniu, nie jestem pewna) Ewa znajduje czas, by do nas przyjechać. Po tym spotkaniu jesteśmy spokojniejsi.
Pod koniec stycznia ( lub na początku lutego) widzimy się po raz trzeci. Jest śnieżyca, Ewa dociera do nas z mężem Adamem ( świetny człowiek, wciąż Go pamiętamy) wieczorem. Jest zadowolona, że mogła sprawdzić jak długo się jedzie z Opola do Oleśnicy w ciężkich warunkach pogodowych.
Po raz pierwszy jestem badana przez Ewę. Mam termin na 15 lutego, a Ona mnie informuje, że ma ważny wyjazd i pyta czy się zgadzam, by pojechała. Proponuje, że na wszelki wypadek skontaktuje mnie z inną położną i dzwoni do niej przy mnie. Zgadzam się, czując, że nie mam wyboru. Znów napływa niepokój, silniejszy niż wcześniej. Trudno mi przyjąć perspektywę porodu z osobą, której do tej pory nie poznałam.
Mówimy Ewie, że chcemy, jeśli się uda, by nasze Dziecko było lotosowe. Nie przypuszczamy, że to wywoła jakieś napięcie u Niej, ale tak właśnie się stało. Mówi, że to dla Niej nowość, że niewiele o tym wie. Mąż Ją wspiera, mówi, że to tylko kolejne dla Niej doświadczenie.
Rozstajemy się z uśmiechami, ale spokoju wewnętrznego nie ma, jak sądzę, po żadnej ze stron.
Któregoś dnia dzwonię do szpitala w Trzebnicy, chcę wiedzieć, czy mogę wejść na oddział ze swoją położną. Rozmawiam z ordynatorem, jest oburzony, informuje mnie, że szpitalne procedury nie dopuszczają takiej sytuacji. Przy okazji dowiaduję się, że w trzebnickim szpitalu jest tylko jedna sala do porodów rodzinnych. Po tej rozmowie mój opór przed porodem szpitalnym jeszcze się pogłębia.
Pakuję jednak torbę z potrzebnymi rzeczami, tak na wszelki wypadek... Nie chcę zaakceptować tego, że może okazać się potrzebna...
Wciąż czuję się świetnie, ale Robert przekonuje mnie, że czas na długą przerwę w pracy. Wszystko już przygotowaliśmy. Jest wymarzona kołyska ( z której Synek prawie nie korzystał, bo spaliśmy razem), śliczne ubranka i wszystko, co uważaliśmy za potrzebne.
Czas płynie dla mnie za wolno. Każdego wieczoru zasypiam z nadzieją, że już tej nocy... Każdy dzień witam nadzieją, że to właśnie dziś...
16 lutego. Jesteśmy na wizycie u dr Preeti. Wszystko jest w porządku, ale jeśli nie urodzę w przeciągu tygodnia, muszę zgłosić się do szpitala. Sama myśl o tym mnie przeraża...
21 lutego. Od rana czuję, że Maluszek jest gotowy na przybycie. Poźnym popołudniem już wiem to z całą pewnością. Dzwonię do Przyjaciół. Są już spakowani od dwóch tygodni, więc natychmiast wyruszają z Wrocławia. Dzwonię do Ewy, okazuje się, że właśnie wróciła z tego wyjazdu. Wyrusza niemal od razu, gdy przyjeżdża Jej świeżo umyte włosy są jeszcze mokre.
Wieczór, świece, spokojna muzyka. Wielkie łóżko w sypialni, ciepło, sennie. Ewa siedzi na podłodze, tyłem do nas wszystkich, dosusza włosy. Robi na drutach, czy szydełku, niewiele mówi. Często mnie bada i właściwie tylko wtedy czuję z nią kontakt.
Czas płynie, akcja porodowa rozwija się powoli. Zbyt powoli. Ewa czeka. Przestrzeń napełnia się niepokojem. W takiej atmosferze mogło stać się tylko jedno- akcja nie postępuje.
Ewa mówi o szpitalu, ja chcę jeszcze czekać, oczekuję od Niej pomocy. Napięcie rośnie. Za nami nieprzespana noc, wszyscy jesteśmy zmęczeni. Ewa rozmawia przez telefon z dr Preeti, która mówi, żeby jeszcze poczekać. Za jakiś czas rozmawiają ponownie... Nie możemy już dłużej czekać. Robert dzwoni do szpitala, dowiaduje się, że sala do porodów rodzinnych jest wolna. Agata i Sławek zostają w domu, my wyruszamy z Ewą.
W samochodzie czuję, że akcja porodowa wraca. Na izbie przyjęć skurcze są coraz silniejsze. Nie mogę uwierzyć, że jestem w miejscu, w którym nie zamierzałam się znaleźć.
Jestem zła ( na siebie, na Ewę, na...), ale zmęczenie wyzwala we mnie także strach. Ostatkiem sił próbuję samej sobie udowodnić, że nie czuję się bezsilna. Nie zgadzam się na lewatywę, golenie i ewentualne interwencje ( nacięcie...). Prawie żądam, żeby przyjmująca mnie ginekolożka porozmawiała z Ewą. Wtedy jeszcze nie wiem, że to ona będzie ze mną do końca porodu. Nie chce, twierdzi, że po co jej rozmowa z jakąś położną, w końcu jednak rozmawiają. Nie słyszę już tego, nie widzę już Ewy. Na szczęście Robert jest przy mnie cały czas.
Trafiamy do osobnego pokoju. Są ze mną dwie położne i ginekolożka z izby przyjęć. Jest niedzielny wieczór i one trzy na całą porodówkę. Próbuję rozmawiać o wyborze pozycji. Nie ma szans, nie ma czasu. Zauważam, że te położne nie są samodzielne. Wykonują tylko polecenia lekarki, która biega między porodami. Teraz wszystko dzieje się coraz szybciej. Na szczęście, bo coraz bardziej opadam z sił, przecież rodzę już prawie dobę. Dwa albo trzy bolesne badania. Informacja, że zbliżamy się do końca. Parcie... Krzyk... Nożyczki... Dwa ostatnie skurcze i... Żytomir jest już na mojej piersi. Na chwilę, bo tutaj trzeba przede wszystkim zrobić badania... Na szczęście Tata ani na chwilę Go nie opuścił. Na szczęście dostał 10 punktów Agpar! Na szczęście urodził się siłami natury...
Pępowina odcięta natychmiast... Łożysko w kawałkach- nawet nie wiem, czy je wyciągnięto, czy pozwolono by się urodziło. W tamtej chwili liczyło się tylko to, że Żytomir się urodził! Nawet się nie zorientowałam, że zszywanie krocza trwało dość długo...
Spędzamy najbliższą godzinę tylko we troje. Potem niestety, zgodnie ze szpitalną procedurą, musimy się rozstać.
Dzwoni do mnie jeszcze dr Preeti i moja Mama, a potem już tylko cudowna, nocna bliskość z Maluszkiem. Wszechogarniające szczęście...
Rano przychodzi pielęgniarka, by pomóc mi skorzystać z prysznica. Z trudem schodzę z łóżka, mam problemy z chodzeniem. Dziewczyna z łóżka obok porusza się normalnie, choć urodziła kilka godzin przede mną. Woda obmywa moje ciało. Dotykam brzucha, zaskoczona, że jest taki płaski. Ostrożnie dotykam zszytego nacięcia, wydaje mi się takie duże...
Robert przyjeżdża wcześnie. Mówi, że dzwoniła Ewa, że wszystko Jej opowiedział. Czuję ulgę, że to On z Nią rozmawiał. We mnie jest bolesne rozczarowanie, czuję, że nie sprawdziła się jako moja położna. Robert jest z nami tak długo, jak pozwala na to regulamin szpitala. Nosi Żytusia, tuli, kołysze, oddaje mi do łóżka. Tyle w nas wzruszenia, czułości, szczęścia i ... niepokoju.
Szpital mnie zaskakuje. Pozytywnie. Są dwuosobowe pokoje, zaangażowane pielęgniarki i pełna ciepła pani neonatolog. Mój wegetarianizm też spotyka się z akceptacją i dostaję bezmięsne jedzenie.
Jeden raz odwiedza mnie ordynator. Jest z nim ginekolożka, która przyjmowała mój poród. Nie chcę na Nią patrzeć, jestem przekonana, że zrobiła mi krzywdę tym nacięciem. ( Kilka miesięcy po porodzie dowiedziałam się, że było to nacięcie, jakie wykonuje się przed użyciem próżnociągu...)
W drugiej dobie wieczorem możemy opuścić szpital. Samochód jedzie bardzo ostrożnie, siedzę na dmuchanym kole. Przed domem czeka na nas Sławek. Pomaga mi, bo z moim chodzeniem jest po podróży jeszcze gorzej. Robert niesie Synka.
Agata wita nas w drzwiach. Jest ciepło, czysto i palą się świece. Są żółte tulipany, pachnie jedzenie i sączy się kojąca muzyka. Nareszcie w domu. Czuję się, jakby nie było mnie tu bardzo długo. Smutek ogarnia nas wszystkich, gdy okazuje się, że nie mogę siedzieć nawet na dmuchanym kole. Agata podaje kolację na naszym wielkim sypialnianym łóżku.
Nie mogę chodzić. Robert nosi mnie pod prysznic i do toalety. Poza tym przebywam z Maluszkiem w łóżku, głównie w pozycji półleżącej. Karmię go, tulę, ale całą resztę robi Tata i Przyjaciele.
Po trzech dniach zaczyna się załamanie. To nie jest klasyczny baby blues! Popadam w skrajności. Mam poczucie winy, że Żytuś został obciążony szpitalną traumą. Mam żal do Niego, że nie chciał urodzić się w domu. Myślę, że Ewa powinna zrobić dla mnie więcej. Jestem przekonana, że ginekolożka w Trzebnicy zrobiła mi krzywdę.
Agata i Sławek zostają u nas jeszcze przez tydzień. Cali oddają się nam trojgu, odczytują potrzeby, przepełnieni są troską i uważnością. Dostajemy czułość i wsparcie. Nigdy nikt nie obdarował nas tak, jak Oni wtedy. Wiemy, że przy drugim porodzie też będą z nami.
Każdego dnia próbuję chodzić, ale nie jest łatwo. Świeża blizna szybko obrzmiewa, boli. Po dwóch tygodniach zakładam wreszcie domowe ubranie i robię pierwszy makijaż. Łudzę się, że najgorsze już za mną. Najchętniej nie wypuszczałabym Synka z ramion, ale On... woli ramiona Taty. Ja jestem przede wszystkim karmicielką. Boli!
Po 6-ciu tygodniach pierwsza wizyta poporodowa u dr Preeti. Jest zaskoczona wielkością mojej blizny po nacięciu, ale niczego nie komentuje i nie ocenia. Dostaję od Niej dużo ciepła i uwagi. Z wewnętrznymi demonami muszę poradzić sobie sama...

Planowaliśmy wcześniej, że nasze drugie dziecko urodzi się, gdy pierwsze będzie miało około dwóch lat. W obliczu tego, co przeżywamy, nie podejmujemy się realizacji tych planów. Dla mnie najważniejszy staje się związek z Pierworodnym.
Ma prawie dwa lata, gdy wreszcie czuję, że między nami jest piękna, zdrowa i pełna miłości relacja. Przepełnia mnie głębokie szczęście i póki co nie chcę dzielić swojej uwagi na dwoje dzieci...
Rok 2007, 5 grudnia. Dwie kreski na teście ciążowym. Radość, wzruszenie i ... niepokój egzystencjonalny. Kilka miesięcy wcześniej podjęliśmy niefortunne decyzje dotyczące naszej działalności, co zaowocowało finansowym odpływem.
Robert mnie uspokaja, dużo pracuje, opiekuje się mną i Żytusiem, dba o dom - jest cudowny! Ja mam silne mdłości, wymioty, nadwrażliwość na zapachy i kolory, nagłe napady głodu. Wciąż jest mi zimno. Kiedy tylko mogę otulam się kocem, czytam, śpię i zanurzam się w sobie. Tak trwam do początków marca.
Na jednej z pierwszych wizyt mówimy dr Preeti, że chcemy rodzić w domu. Słyszymy, że jest jeszcze czas na taką decyzję, że wrócimy do tej rozmowy po zakończeniu zajęć w Szkole Świadomego Rodzicielstwa. Czasu jest rzeczywiście sporo, termin porodu mamy ustalony na 7- go sierpnia.
Na kolejnej wizycie pada pytanie, które sprawia, że mój, pozornie na nowo poukładany, świat uczuć i emocji zadrżał: " Czy myślała pani o tym, by rodzić z Ewą?" Zmroziło mnie, zabolało... Doktor widząc moją reakcję mówi, że nie chodzi o to, żeby umawiać się z Ewą na poród. Chodzi o to, żeby dać sobie wewnętrzne przyzwolenie na taką sytuację. Zaczynam rozumieć... Żeby to zrobić, trzeba wybaczyć. Sobie, Ewie, Ginekolożce.
To pytanie okazuje się początkiem wielkiego przełomu...
Wiosna przynosi mi polepszające się z każdym dniem samopoczucie. Ciąża rozwija się idealnie, a ja wyglądam kwitnąco. Czytam, wizualizuję poród, tańczę z
brzuszkiem, a przede wszystkim odkrywam w sobie nowe, jakże inne od poprzedniego, spojrzenie na to, jak i gdzie zakończyły się narodziny Żytomira.
Kończymy zajęcia w Szkole, wracamy z dr Preeti do rozmów o naszym porodzie domowym. Chcemy, żeby Żytomir był przy narodzinach Braciszka. Dr Preeti przekonuje nas, że to pomysł ryzykowny. Trudno przewidzieć reakcję 4,5 letniego dziecka. Jeśli będzie zabiegał o moją uwagę, może ją dostać i nie możemy przewidzieć jakie będą tego skutki dla akcji porodowej.
Obiecujemy Żytusiowi, że Dziadkowie zabiorą Go tylko na tyle, na ile będzie trzeba i wróci do domu, jak tylko Maleńki się narodzi.
Grażynę znaliśmy jeszcze z czasu pierwszej ciąży. Mieliśmy świetny kontakt, ale Ona nie przyjmowała wtedy porodów domowych. Teraz dzwonimy do Niej i zapraszamy do siebie.
Wystarcza nam jedno spotkanie przed porodem. Ustalamy wszystko, włącznie z kwestią, że poród ma być lotosowy. Czujemy się z Nią świetnie, nie ma najmniejszego źródła niepokoju. Jestem przekonana, że jest tą Kobietą, z którą chcę rodzić.
Od początku ciąży wiemy, że Agata i tym razem będzie nam towarzyszyć. Sama, bo Sławek nie żyje od ponad dwóch lat...
Na dwa tygodnie przed terminem porodu spotykamy się z położną, poleconą przez dr Preeti, pracującą na Klinikach. Umawiamy się na poród. Jesteśmy w pełni gotowi na przyjęcie takiej ewentualności i czujemy się komfortowo ze świadomością, że ją mamy. Pakuję torbę i czuję w sobie głęboką zgodę na poród szpitalny.
29 lipca, jemy kolację. Oznajmiam Robertowi i Żytusiowi, że Maluszek zaczyna się przygotowywać do pierwszego spotkania z nami.
Godzinę później Robert przewraca się na śliskiej posadzce w łazience. Zamieram przerażona, bo nie rusza się przez dłuższą chwilę. Sprawdza żebra, są na szczęście tylko poobijane.
Kładziemy się spać wyjątkowo wcześnie. I dobrze, bo około 3-ciej w nocy budzi mnie pierwszy skurcz. Budzę Roberta, zaczynamy mierzyć odstępy między skurczami. Są co 8-9 minut. Drzemię więc po kilka minut i tak doczekujemy 6-tej rano.
Dzwonimy do Grażyny. Mieszka pod Wrocławiem, obiecuje dojechać do nas na 8-mą. Zawiadamiamy Agatę i Rodziców. Jesteśmy spokojni, jemy śniadanie. Żytuś budzi się tuż przed przybyciem położnej, przychodzi do naszego łóżka. Jest, jak zwykle, rozgadany i absorbujący. Mierzymy odstępy między skurczami. Wydłużyły się! Dr Preeti miała rację, lepiej, żeby Żytusia nie było teraz z nami.
Przyjeżdżają Rodzice. Przywożą Agatę, zabierają Małego.
Jestem rozluźniona, spokojna i bardzo świadoma tego, co się we mnie dzieje. Niewiele chodzę, najlepiej się czuję na kolanach, wsparta o łóżko. Staram się odpoczywać między kolejnymi skurczami. Jestem głaskana i masowana. Dostaję troskę, miłość, uwagę i akceptację.
Grażyna namawia mnie na chodzenie. Zauważa, że jestem już trochę zmęczona, a przecież największy wysiłek jeszcze przede mną. Spaceruję z Robertem po kuchni. Skurcze przybierają na sile. Pęka pęcherz płodowy, czuję ból i odkrywam, że on mnie fascynuje. Jest piękny. Jest uzasadniony. Jest dobry. Toruje drogę Nowemu Życiu.
Wracam do pozycji na kolanach. Wszystko dzieje się szybko. Rodzi się główka i nagle...na moment przestaję przeć! Siłę przywraca mi krzyk, że Malutki sinieje.
Po chwili mam Go już na swoim brzuchu.
W pierwszej minucie dostaje 8 punktów Agpar, potem już 10.
Radogost leży na moim brzuchu z otwartymi oczkami i ssie pierś. Wszyscy siedzą wokół nas na podłodze. Przestrzeń wypełnia się szczęściem, spokojem, uczuciem, że stało się coś Najważniejszego. Czekamy na łożysko. Rodzi się po ponad godzinie.
Położna delikatnie ociera ciałko Maluszka i owija je pieluszką. Postanawiamy wykąpać Go dopiero następnego dnia, by skóra mogła zaabsorbować cenne substancje.
Łożysko zostaje umyte, zasolone i umieszczone na sicie przy łóżku. Maleńki śpi. Dzwonimy do Rodziców, wkrótce przywożą Żytusia. Wzruszeni oglądają Radosia,
po czym odjeżdżają. Na odwiedziny przyjdzie jeszcze czas.
Położna wypełnia porodowe papiery i żegna się z nami. Będzie przyjeżdżać do nas jeszcze przez trzy kolejne dni.
Żytomir poznaje Braciszka. Jest onieśmielony, nie wyobrażał sobie, że Radoś będzie aż tak malutki. Dotyka Go, chce też obejrzeć łożysko.
Agata zostaje na noc. Dba o nas czworo, podaje jedzenie, czyta Żytusiowi przed snem.
Zasypiamy wcześnie, a pierwsza noc z Maluszkiem jest cicha i spokojna.
Rano wybieram się pod prysznic. Wstaję i okazuje się, że nie potrzebuję żadnej pomocy. Nie czuję osłabienia, ból jest ledwie odczuwalny. Czuję się jak...nowonarodzona.
Przed południem przyjeżdża dr Preeti. Jest taka zadowolona, że nam się udało.
Ogląda niewielkie pęknięcie, proponuje założenie szwu. Nie chcę, będzie nieprzyjemne. Alternatywą okazują się okłady z rozmoczonych alg morskich.
Działają rewelacyjnie, po kilku dniach po rance nie ma już śladu.
Popołudniu odwiedza nas, umówiona wcześniej, pediatra. Ogląda Radosia, pobiera z jego maleńkich stópek krew na badania przesiewowe. Wtedy pierwszy raz słyszymy krzyk naszego Synka. Nie przestaję Go tulić i uświadamiam sobie, że żadne z nas nie mogło być przy Żytusiu, gdy z Jego stópek pobierano krew.
Najbliższe dni wypełnione są jedynym w swoim rodzaju spokojem. Znów, tak, jak po narodzinach Żytusia, zachwycamy się zapachem malutkiego dziecka.
Jest gorąco. Codziennie solimy łożysko i skrapiamy je olejkiem lawendowym.
Zmniejsza się szybko, pępowina usycha.
Żytuś każdego ranka przychodzi przywitać Braciszka i obejrzeć łożysko. Któregoś dnia mówi :" Mamo, jest takie ładne. Czemu nie zostawiliście mojego?" Popłakałam się odpowiadając na Jego pytanie. Wiedział wcześniej, że jego poród skończył się w szpitalu, ale o łożysku nigdy nie rozmawialiśmy.
Radogost żegna się z pępowiną dokładnie tydzień po narodzinach. Chowamy ją wraz z łożyskiem do czerwonego woreczka, który na taką okazję uszyła moja Mama, kiedy miał urodzić się Żytomir.
Po dwóch tygodniach Robert z Żytusiem kopią głęboki dołek pod starą brzozą. Zakopujemy w nim łożysko przykryte płatkami róż, które dostałam po porodzie.
Mam nadzieję, że ta brzoza będzie trwać przynajmniej przez całe życie naszego Syna.

Dziś mam świadomość, że decyzja o porodzie domowym jest jedną z najważniejszych w życiu kobiety. Jest tą, której skutki mogą być najpiękniejsze, ale też mogą okazać się najboleśniejsze. Ciąża jest czasem danym dziecku na rozwój, a kobiecie na przygotowanie się przede wszystkim do porodu i to nie tylko w aspekcie fizycznym, ale głównie psychicznym.
Jestem zdania, że szpital jest miejscem pomocy, ratunku, ochrony zdrowia i życia dla rodzącej kobiety i jej dziecka. Dom zaś jest miejscem , w którym do głosu może dojść nasza kobieca moc, gdzie nasze ciało może w pełni doświadczyć, że samo wie, jak rodzić, gdzie nasza intuicja może nas prowadzić bez zewnętrznych zakłóceń.
Każda z nas musi znaleźć wewnętrzną odpowiedź na to, w jakim stopniu jest gotowa przyjąć na siebie odpowiedzialność za ten wyjątkowy moment, w którym rodzi się dziecko. Każda z nas musi odbyć wewnętrzną rozmowę o tym, czy czuje się silna i samodzielna, czy też potrzebuje by jej poród był prowadzony i nadzorowany.

Dwie ciąże, dwa porody, dwie położne, dwa doświadczenia - jedna kobieta, jeden proces, jedna droga, jeden świat.
Dzięki tym doświadczeniom obudziła się i wzrasta świadomość i siła mojej kobiecości.
Odkryłam też, jak ważne są kobiety w moim życiu. Szukam współczesnej formuły "czerwonego namiotu". Szukam pierwotnie czystej mądrości. Szukam zagrzebanej intuicji. Szukam Wielkiej Kobiety- w sobie i w innych .
Jestem głęboko przekonana, że powinnyśmy rodzić wspierane przez inne kobiety.
Dziękuję Mojej Mamie za Jej wiarę we mnie, za akceptację moich wyborów, za Lotosową Torbę i za to z jaką dumą i radością dzieli się z innymi tym, że Jej wnuk urodził się w domu.
Dziękuję Agacie za Jej wsparcie, wspanialsze, niż się spodziewałam. Dziękuję dr Preeti Agrawal za spokój, delikatność, wsparcie, zaangażowanie w moją kobiecość, wspaniałe towarzyszenie mi podczas obydwu ciąż i za poporodową wizytę. Dziękuję Ewie za obecność, rozmowę z ginekolożką w szpitalu i zainteresowanie, jakie okazała nam po narodzinach Żytomira. Dziękuję Pani Ginekolog z Trzebnicy za interwencję, dzięki której Żytomir urodził się zdrowy i siłami natury. Dziękuję Grażynie za to, że pomogła mi przejść przez drugi poród tak, że Radogost mógł urodzić się w domu. Dziękuję sobie za gotowość do wewnętrznej przemiany.
Dziękuję Robertowi, Żytusiowi i Radosiowi. Bez Nich opisane powyżej zdarzenia nie miałyby miejsca.

Autorka: Agnieszka Sekuła

Agnieszko, ja dziękuję Tobie :)


Spodobała Ci się ta opowieść i chciałabyś, żeby ukazała się w bezpłatnej książce wesprzyj projekt



Brak komentarzy: