środa, 10 września 2014

Jak rodziła się Noemi...

 Dziś kolejna porodowa opowieść, która czekała na publikację, aż skończą się wakacje , również blogowe ;) . Przepiękna, o porodzie, oczywiście domowym, który dał siłę Mamie... Wraz z Sabiną "życzę tak pięknego porodu wszystkim Kobietom! " .   Poczytajcie, jak to było :)


Jej siła jest ze mną…
Pragnę podzielić się historią mojego domowego porodu. Noemi kończy niebawem trzy miesiące, poród był dla mnie naprawdę wspaniałym i pięknym przeżyciem.
Spisuję tę relację w malutkich kawałeczkach, w urywkach czasu między karmieniami i innymi obowiązkami. Pisząc przeżywam ten poród jeszcze raz, piszę dla siebie samej, dla moich dzieci, także dla wszystkich kobiet rodzących kiedyś i w przyszłości, które być może wahają się, lękają porodów, macierzyństwa..
Być może ta historia może doda komuś inspiracji i odwagi
.
Wszystko zaczęło się w ubiegłe wakacje, późnego lata pewna dziewczyna dzieli się ze mną opowieścią o swoim domowym lotosowym porodzie. Jestem już wtedy mamą energicznego i dziarskiego dwulatka, nie planuję na razie kolejnego dziecka. Jednak gdy Joasia opowiada o tym porodzie w domu, o swojej spokojnej córeczce, o pępowinie której pozwolili samej odpaść po tygodniu – czuję poruszenie i zazdrość. Kiedy ja rodziłam Tadzia, w szpitalu – tak w pełni spokojnie nie było. Był początek w domu, a potem szpital i efekt izby przyjęć, światło jarzeniówek, męczące KTG, stres, napięcie, oksytocyna, leżenie na plecach, nacinanie, trudny pobyt na oddziale noworodkowym. Mimo przyjmowania porodu przez świetną zaprzyjaźnioną położną – czegoś mi w tamtym porodzie brakowało. Pełnego kontaktu ze sobą i własną mocą.  Coś mi się wydaje, że sama też niedługo zostaniesz mamą – mówi mi wtedy, rok temu, z uśmiechem Joasia. Ewa, cudownie mądra kobieta, wtedy też mówi mi to samo – że coś Jej się widzi, iż wkrótce chyba będę miała dziecko. Jak to, teraz? Wątpliwości czy to ten czas, ten moment, te okoliczności. Proszę o czas na zmierzenie się z innymi trudnościami. Mam pełno wątpliwości. Nie czuję się wcale wystarczająco dobrą matką dla Tadeusza, mojego synka. Jednocześnie ciągle jeszcze w pieluchach i w biegu.

Niespełna dwa miesiące później dopadają mnie nudności przy szykowaniu obiadu. Krojąc kolendrę, mdli mnie i już mi się przypomina początek pierwszej ciąży. Nie jest to „idealny” moment. Wątpliwości, niepewność. Dwa dni później odbieram wynik testu. Pozytywny. Czuję zaskoczenie i radość. Obawy słabną. Kiedy zresztą miałby być ten „idealny” czas? Zaraz po odebraniu wyniku mam plamienie, boję się że stracę ciążę. Przeżywamy tę obawę razem z moim mężem – Michałem. I znowu, mądre odważne kobiety- Magda i Renata - dają mi wsparcie, moc, uspokajam się. Nazajutrz lekarz potwierdza ciążę. I już się tego trzymam.
Pierwsze tygodnie ciąży były trudne. Zmęczenie, nudności, mogę właściwie całymi dniami spać. Chudnę bardzo, dużo wymiotuję. Jednocześnie mam wrażenie, że moje ciało właśnie tego bardzo potrzebuje, bardzo intensywnego oczyszczenia. Czuję się dokładnie tak jak podczas głodówki. Przewala się przeze mnie i wypływa na wierzch mnóstwo emocji do odpuszczenia, wyczyszczenia, przebaczenia w wielu relacjach. Ciało ciągle mnie prowadzi do środka, do wnętrza, odpuszczam ambicje, chodzenie do pracy, skupiam się na sobie.  W powrocie do siebie pomaga mi praca z emocjami, z oddechem. Mój organizm akceptuje właściwie jedynie dietę sokowo-kaszowo-warzywną, takie zdrowe przyzwyczajenie mi dzieciątko narzuca.  Dopiero gdzieś w połowie ciąży - nudności mijają, wraca energia, mam ochotę wychodzić do świata, wracam do pracy. 
Już od początku ciąży mam przeczucie, że tym razem będę mamą córeczki. W snach i medytacjach przychodzi piękna i mądra dziewczyna. Jednocześnie wracają wspomnienia pierwszego porodu i napływają myśli – a gdyby tak urodzić w domu, bez procedur, towarzystwa nieznanych osób?
 I jak na wezwanie zewsząd napływają do mnie idee i inspiracje – od przyjaciela Tomka, którego córeczka Gaja przyszła na świat w domu; wciąż trafiam też na dobre historie porodowe, wartościowe blogi i książki. Czytam wszystko, co możliwe na temat rodzenia w domu. Pracuję z emocjami, nastawieniem do porodu, w modlitwach proszę o poród łagodny dla mojego ciała i bezpieczny dla maleństwa. Wracam do Mamy by dopytać jak było kiedy mnie rodziła. Okazuje się, że urodziła mnie w krótkim czasie, po niewielu skurczach, przyszłam na świat spokojna i uważna. Wszystkie te informacje osadzają mnie i uspokajają. Nawiązuję kontakt z położną, którą znam z pierwszego porodu. Sprawdzamy co i jak, jakie trzeba zrobić badania. Umawiamy się, że przygotowujemy się na poród naturalny, ale bez spinania się że musi być w domu – zobaczymy jak wyjdzie. Takie podejście mi wystarcza i odpowiada. Robię wszystko, co w mojej mocy by jak najlepiej się przygotować do domowego porodu, resztę powierzam Opatrzności. Ufam intuicji własnej i położnej, ale też jej fachowości. Ufam sobie i swojemu ciału.


 Mijają miesiące. W ostatnim trymestrze cudownie służy mi i relaksuje masaż Lomi Lomi. W końcu zostaje kilka tygodni do terminu. Spotykamy się z położną u nas w domu, Ona zaczyna od pytań do mojego męża – jak On ma się z tym żeby dzieciątko przyszło na świat właśnie w domu. Podoba mi się jej stanowczość i to, ze sprawdza także jego punkt widzenia. Czuję się bezpiecznie. Michał jest pełen dobrej energii, ma dobre przeczucia. Cieszy się, że będzie z nami cały czas, także już po porodzie. Siedzimy przy stole i planujemy. Lista spraw jeszcze do załatwienia. Atmosfera optymizmu. W końcu ustalone – umawiamy się na domowy poród, z zastrzeżeniem, że jeśli cokolwiek pójdzie niepewnie, pojawi się lęk, albo odejdą zielone wody – położna musi wiedzieć o wszystkim i w razie czego jedziemy do szpitala. Wszyscy mamy czuć się pewnie i bezpiecznie – to warunek.
Przygotowujemy dom, sprzątamy, sadzę kwiaty. Kilka dni przed terminem ogarnia mnie jeszcze totalne „wicie gniazda” – sprzątanie, zmiana obicia kanapy. Nagle w piątek wieczorem stwierdzam, że muszę, po prostu muszę mieć przed narodzinami nowy duży wygodny stół kuchenny, tak żeby cała rodzina się zmieściła. Nazajutrz razem z Tadkiem i Michałem jedziemy na wspólne śniadanie, celebrujemy ostatnie chwile tylko we trójkę i wybieramy stół, jest piękny! Mój mąż skręca go do późnej nocy, coś mi się zdaje, że wywieram na nim lekką presję.. Krzątamy się do późna, ja czuję się już inaczej. Blisko porodu. Idziemy spać. Nazajutrz gotuję jeszcze lekką zupę jarzynową i już czekam. Termin mam w okolicach Dnia Matki, dwa dni później jest nów księżyca – czuję, że to będzie mniej więcej wtedy, zgodnie z moim cyklem. Lada dzień. Przed porodem boję się najbardziej tego, że zgubi mnie brak wiary we własne siły, że zacznę narzekać w trakcie - że boli, że już nie mogę, że poczuję się bezsilna i się w tym pogrążę. Wiem, że to samonakręcająca się spirala. Dzielę się tym z Michałem, proszę by przypominał mi, jaka jestem dzielna, gdybym zaczęła narzekać.
Zaczyna się nazajutrz po Dniu Matki, od rana czuję się inaczej, mam napięcie w podbrzuszu jak na okres i nie mam apetytu. Ciało oczyszcza się. Ciekawi mnie czy to już. Mój synek ma tego dnia popołudniu występ z okazji Dnia Mamy w przedszkolu, wiem że to przeżywa i długo się do niego przygotowywał. Chciałabym dotrzeć na występ, a jednocześnie mam już ochotę zagłębiać się w sobie. Słucham sobie piosenek Bajmu, „Jej siła jest ze mną” nucę, czuję kontakt z moją córeczką, mam się dobrze i bezpiecznie. ”Miłość, czy Ty wiesz co znaczy mieć w sercu Jej blask” – śpiewam dla Noemi. Michał wraca z uśmiechem wcześniej z pracy, jeszcze zjadamy lekki obiad razem. Jestem pewna, że to już. Śmiejemy się, że dziecko ma już dość słuchania na okrągło Bajmu i że postanowiło wyjść z brzuszka. Kiedy odpoczywam i leżę tak jak radziła położna, nagle słyszę takie „pyk” i czuję, że pęka pęcherz płodowy. Wstaję i odchodzą wody – sprawdzamy, że są czyste. Radość, dzwonię do położnej, która jeszcze jest na dyżurze w szpitalu.
Zaraz mój synek zaczyna występ – jednak dzisiaj obejrzy go w moim zastępstwie Babcia Kwadrans po odejściu wód czuję pierwszy skurcz, trwa długo, wyraźnie czuję jak przechodzi przez całą macicę. Czuję się gotowa i już skupiam się tylko na tu i teraz. Oddycham do skurczów całą sobą i – udaje się. Ból znika i staje się po prostu silnym doświadczeniem. Nie z każdym skurczem mi się to udaje, ale wzmacnia mnie poczucie, że pracuję ze skurczami i panuję nad tym, na co mam wpływ.
Przerwy między skurczami są po prostu błogością, kiedy po prostu cieszę się, że jestem i nic nie boli. Dzwoni położna sprawdzić jak często i jak długie są skurcze. Wchodzę w jakiś inny wymiar czasu. Michał się jeszcze krząta po domu, przygotowuje podkłady i rozpala w kominku. Cieszę się, że w domu jest żywy ogień w czas porodu. Potem przychodzi do mnie mąż, a jednocześnie za oknem nagle grzmoty, burza z wielką ulewą. Śmiejemy się, że drugie imię Noemi to „Zrodzona w burzy”. Skurcze są coraz silniejsze i częstsze, ale mam poczucie że wcale nie jest najgorzej. Buczę sobie w ten ból jak stary Indianin i to mi pomaga. Po jakiejś godzinie od pierwszego skurczu czuję potrzebę wejścia do wody. Ciepła woda nasila intensywność skurczy, jednocześnie łagodzi ich odczuwanie.
Po jakiejś godzinie w wannie zaczynam się niepokoić – akcja coraz bardziej przyspiesza, a ja czuję, że dziecko jest już naprawdę bardzo nisko. Michał dzwoni do położnej – jest już w drodze do nas, wyrusza też druga położna, która ma bliżej. Mam już wyjść z wanny, co robię z pewną niechęcią. Ciężko mi już dojść do łóżka o własnych siłach. Zaczynam narzekać. Michał kochany uśmiecha się i mówi, że mi przygotował miejsce i że zaraz się wygodnie ułożę. Jego życzliwość mnie wzrusza, wstyd mi tak narzekać, gdy widzę jak się o mnie troszczy. Kładę się i czuję parte skurcze, nad którymi nie mam już żadnej kontroli. Po prostu moje ciało wypycha dziecko zupełnie samo, bez mojego udziału. Czuję się bezradna, nie wiem co robić, nie jestem pewna czy mogę już przeć. Nie dowierzam, że mogłabym mieć już rozwarcie, po zaledwie 2,5 godzinach porodu. Jednocześnie – jak na zawołanie - akcja spowalnia i przerwy między skurczami wydłużają się.
Podczas jednego ze skurczów czuję jak główka dziecka przeciska się przez moją miednicę. Wydzieram się już jakby mnie obdzierali ze skóry, a jednocześnie się cieszę, że poród idzie do przodu. Puszczam kontrolę. Za oknem rozpogadza się.
Zjawia się życzliwa i pełna ciepła Położna, jawi mi się jak piękny dobry anioł. Wnosi świeżą energię do pokoiku, Jej lekkość udziela mi się i zyskuję nowe siły. Szybko się poznajemy – sytuacja chyba jedyna w życiu, gdy podaję rękę nieznanej chwilę wcześniej kobiecie, a już za chwilę dzielimy intymny świat porodu, towarzyszy mi w sytuacji granicznej dla mnie. Po badaniu mówi mi – możesz poprzeć. Jestem zaskoczona że to już, że tak szybko doszłam do pełnego rozwarcia. I zaczynam przeć. Nie mogę sobie znaleźć pozycji, szukam miejsca. Położna mówi mi, że główeczka Noemi już jest bardzo bliziutko – faktycznie, dotykam jej, jest jak skórka brzoskwinki. Proponuje zmienić pozycję. Wkracza na to położna Ania –pełna energii, ciepła, bije z niej moc. Gdy Ją widzę zdaję sobie sprawę, że brakowało mi Jej obecności. Udziela mi się energia wszystkich osób w pokoju. Uwaga wszystkich jest skupiona na tym, żeby bezpiecznie urodzić i przyjąć Noemi. Ania pyta – Jak, gdzie chcesz urodzić? Nie wiem – odpowiadam, bo ja naprawdę nie wiem, jestem teraz poza umysłem. Jestem bólem, jestem skurczem, jestem błogością kiedy nie boli.
Położne proponują pozycję w kucki. Michał wsparty na łóżku jest dla mnie jak fotel. Przez jeden –dwa skurcze nie mogę się odnaleźć. Odpływam w przerwach miedzy skurczami, odpoczywam. Krzyczę z całych sił i te krzyki dodają mi mocy. Dobrze, mówi położna, pokrzycz jak czujesz że Ci pomaga. Dziewczyny są jak tandem, uzupełniają się.
Położna mówi, bym postawiła całe stopy na ziemi – okazało się, że kucając bezwiednie opierałam się na palcach. Staję na Ziemi pełnymi stopami i już… poszło, 2 skurcze i już, po prostu już. Noemi już jest z nami! Nasza słodka Noemi.

Potem Noemi ląduje u mnie na piersi, jest cudowna, spokojna, wyciszona. W ogóle nie krzyczy, patrzy pięknymi oczyma. Skórkę ma gładką i wygląda na wypoczętą. Patrząc na Nią, czuję się cudownie, już zapominam o wysiłku. Dziewczyny czekają jeszcze na łożysko, wszystko w porządku, pełnia radości. I tak zostaję z Małą na brzuchu ponad 2 godziny na łóżku, nikt nam nie przeszkadza, nie odcinamy pępowiny. Michał parzy kawę, ja dostaję słodką herbatę. Położne bardzo dokładnie oglądają łożysko, wszystko gra, jest w całości. Jak się okazuje, nawet nie popękałam, skończyło się na otarciu naskórka. Dziewczyny idą potem pić kawę, a my zostajemy z córeczką na brzuchu. Niesamowity czas. Maleńka na początku nie chce ssać, przytula się tylko. Po prostu sobie jest, śliczna i maleńka.



Po ponad dwóch godzinach odcinamy pępowinę – przestała tętnić. Noemi przyjmuje to spokojnie. Łożysko zachowujemy z zamiarem posadzenia drzewa. Potem wstaję i ze zdziwieniem o własnych siłach wędruję pod prysznic. Położne w tym czasie badają maleńką. Są jak dobre anioły, dbają o wszystko. Potem nas zostawiają i kładziemy się już po prostu razem spać.. Wcześniej zjadam jeszcze pół sporej chałwy.
Nazajutrz przyjeżdżają do nas obie Mamy i Tadeusz. Celebrujemy narodziny. Maleńka śpi, budzi się na karmienia. Ja odsypiam, odpoczywam. Kominek rozpalony, bije z niego ciepło, dziecko śpi tuż obok. Jest cudownie i jestem dumna z siebie, że tego dokonałam, urodziłam maleńką własnymi siłami! Wszystko odbyło się spokojnie i bezpiecznie. 
Wiem, że ten dobry i bezpieczny poród był rezultatem całego wsparcia i oddania, jakie dostałam i Miłości jakiej doświadczyłam w trakcie całej ciąży. Córeczka jest bardzo zrównoważona, spokojna. Ma piękny uśmiech i jasno daje znać o swoich potrzebach. Cieszę się, że mogłam dać Jej tak harmonijny i dobry poród, dzięki temu sama doświadczyłam własnej mocy. Dziękuję za to bardzo! Życzę tak pięknego porodu wszystkim Kobietom!

Sabina z Noemi



 Autorka tekstu: Sabina, zdjęcia z archiwum domowego autorki.
Dziękuję Sabino :)

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Mam pytanie odnośnie łożyska i zasadzenia drzewa: tzn Co? Wkopuje się pod sadzonkę?