piątek, 29 marca 2013

Święta Wielkanocne 2013r.


          Niech ten świąteczny czas będzie czasem dla rodziny, w pełni bliskości, 
w cieple domowego ogniska...   zdrowych, pogodnych Świąt !!!



ps. Może niektórzy oczekujący znajdą w domowych pieleszach świąteczne "zajączki" ;),


tego życzymy: Hanna z Rodziną.



czwartek, 28 marca 2013

Helenka


Małgorzata, podobnie jak ja, urodziła pierwsze dziecko w szpitalu i pomimo, że był to jak sama pisze, dobry poród, kolejny chciała mieć już w domu. Poród bliższy naturze, w  zaufaniu do swego ciała... to,  " tak proste, tak naturalne jak tylko można sobie wyobrazić"...
Dziękuję Małgorzato <3 



Długo myślałam, jak zacząć? Jak opisać coś, co było tak piękne dla mnie, tak ważne dla naszej rodziny a jednocześnie tak proste i naturalne? Jak przekazać sens żeby w technicznym opisie szczegółów- a kiedy się zaczęło, a co ile skurcze, a czy bolało - nie zgubić tego, co najważniejsze? Wiadomo, kilka podstawowych informacji jest potrzebnych, ale tylko jako ogólny pogląd.

Będzie prosto i krótko. Nasza córka Helena urodziła się w naszym warszawskim mieszkaniu 27 stycznia 2011 roku o godzinie 9.48, trafiając w opiekuńcze dłonie Ireny Chołuj. Poród rozpoczął się o godzinie 6.08 odejściem wód płodowych, Irenka dotarła trochę po ósmej, niedługo po niej przyjechała druga położna mająca nam towarzyszyć-Mariola Sienkiewicz. Mój mąż – Hubert - do końca niepokoił się, czy położne zdążą dojechać, a ja do końca miałam nadzieję, po ekspresowym pierwszym porodzie, że jednak nie zdążą i będę miała okazję urodzić sama…

Helena jest naszym drugim dzieckiem. Pierwsza córka Anna przyszła na świat w szpitalu (17 VIII 2009). Nie był to zły poród (tak naprawdę był dobry), ale wtedy za mało po prostu wiedziałam – człowiek uczy się całe życie. Wtedy nie wiedziałam, co można zrobić więcej i lepiej. Nie było tak, że przez 9 miesięcy ciąży moja psychika dojrzała do bycia matką. W powszechnym rozumieniu-pewnie tak, ale teraz widzę, jakie to było powierzchowne.

Tu słowo do Ani –Aniu, mimo że nie przyszłaś na świat w domu, też jesteś „dobrze urodzona”, pamiętaj.

Nie wiem dokładnie, kiedy zaczęły się skurcze-chyba ok. 6.45, ani co ile występowały. Nie liczyłam ani nie zapisywałam. Planowałam urodzić w sypialni, więc przetarłam tam jeszcze raz podłogę z kurzu na mokro, żeby było czysto. Mąż do dziś to wspomina ze śmiechem. Trzeba było też dać śniadanie Ani i zaprowadzić ją do mieszkania obok, do mojej siostry. Z racji wieku Ani nie chcieliśmy, żeby była obecna podczas porodu, byłaby za bardzo absorbująca.

Przyjechały położne, Hubert pomógł Irenie wnieść rzeczy, napompował piłkę, był zdenerwowany. Ja chodziłam, trochę siedziałam na piłce, piłam wodę. Skurcze bolały, ale do wytrzymania. Rozmawiałam z położnymi, Mariola mi ciśnienie w pewnym momencie zmierzyła, Irena zbadała. Hubert co jakiś czas zaglądał do Ani i akurat nie było go w mieszkaniu, gdy stało się jasne, że Helena za kilka minut będzie na świecie. Ja już nie miałam siły przejść do sypialni (ach te nasze plany życiowe…), kolejny silniejszy skurcz kazał mi po prostu uklęknąć przy kanapie. To było poza mną, po prostu zadziało się samo, nie miałam absolutnie możliwości wyboru innej pozycji. Mariola zadzwoniła po męża. Hubert do dziś wspomina, że szedł pewien, że zobaczy drugą córkę-tymczasem jeszcze było za wcześnie. Urodziłam oparta o niego, na piankowych puzzlach przy kanapie w dużym pokoju. Odczytałam szybko godzinę z komórki leżącej obok. Kilkanaście minut po porodzie sama zaniosłam Helenkę do sypialni na łóżko, nakarmiłam ją niedługo potem.

Małgorzata i Helenka

Tyle szczegółów technicznych. Czas popłynął bardzo szybko. Kontinuum. Nic nie musiałam robić. Helena urodziła się po prostu sama. Nie bałam się ani trochę. Fakt, byłam w najlepszych możliwych rękach (dziękuję Irenko), ale spokój wewnętrzny też czułam. Opatrzność? Na pewno też czuwała, ale akurat w tamtym momencie czułam bardziej odwieczną siłę natury, też w końcu dzieło Boga. Nic na siłę, wszystko spokojnie, nie bolało jakoś szczególnie. Śmiałam się i uspokajałam męża, który mimo świadomości decyzji porodu w domu i poparcia pomysłu, denerwował się. Teraz sobie myślę – on po prostu do końca tego nie czuł. Nie miał w sobie tej potężnej mocy rodzącej kobiety, tego potencjału. Choć nie wiem, czy to dobre słowo. Gdy myślę o tamtym zimowym poranku, najbardziej pamiętam wszechogarniający spokój i naturalność porodu dziecka, że to jest właśnie tak proste – nie trzeba nigdzie jechać, nie trzeba się niczym denerwować, dziecko wie, jak ma się rodzić, kobieta wie, jak urodzić. To nie do końca potencjał kobiety, raczej natury. Oczywiście byliśmy bardzo szczęśliwi, ale we mnie przede wszystkim było to przekonanie, że to jest tak proste, tak naturalne jak tylko można sobie wyobrazić. Aż byłam zdziwiona. Kontinuum płynęło.

Ania zobaczyła siostrę kilka godzin później. Dotknęła delikatnie jej czoła, po czym dotknęła mojej głowy. Chciała chyba stwierdzić, czy to ten sam materiał. Upewniwszy się, że tak, spokojna poszła się sama bawić. Tak po prostu, nawet ona nie odczuła narodzin Helenki jako rewolucji, tylko jako coś, co naturalnie się stało i zostało wpisane w rytm naszego życia. Dziecko, które wtedy miało rok i 5 miesięcy zachowało się w sposób właściwy, rozumiejąc i czując wszystko lepiej niż niejeden dorosły…

Nie ma sensu pisać o ważeniu, mierzeniu, ubraniu Helenki. Nie ma znaczenia ile ważyła ani w co była ubrana. Po porodzie poszłam pod prysznic, po czym odgrzałam Irence zupę i zjadłyśmy sobie razem, ale to też chyba nie jest istotne. Wypełnianie dokumentów? No fakt, obowiązek, ale tylko tyle. Tamten poranek był po prostu naturalną konsekwencją wydarzeń. Mam męża i go kocham, pragniemy dziecka i ono się poczyna, po czym rodzi w domu. Tak właśnie, aż tak proste.

Większość poczęć ma przecież miejsce w domu, a jeśli nie, to w środowisku intymnym i przyjaznym, jak dom. I dom jest też najlepszym miejscem, żeby dziecko urodzić. Oczywiście dla kobiet, które tego chcą i mogą. Sytuacja idealna, owszem – nie zawsze powyższe warunki są do spełnienia, ale można i trzeba się starać! Dom jest też najlepszym miejscem, żeby umrzeć. Fakt, miało być o porodzie. Ale przecież piszę też o kontinuum? O naturalnym porządku świata. Poczęcie-narodziny-śmierć.

Mój instynkt macierzyński nie rozkwitł po porodzie pierwszego dziecka. Mało tego, mam wrażenie, że i po urodzeniu Heleny pozostaje nieco uśpiony, choć coraz bardziej świadomie przeżywam każdy dzień i każdą sytuację, ucząc się bezwarunkowej akceptacji swoich dzieci, ucząc się bycia matką. Nie czuję się jednak jeszcze do końca w głębi kontinuum, choć ciągle się staram.

Przyznaję, do porodu domowego trzeba dojrzeć. Trzeba i wiedzy, i wiary w sens naturalnego, ponadczasowego porządku świata. Obu tych czynników zabrakło mi przy narodzinach Ani. Słyszałam raczej głos świata i ogólnie przyjętych standardów. Myślę, że to wspólne dla większości współcześnie żyjących kobiet, niestety. Stąd chociażby to powszechne „Nie bałaś się?” jako reakcja na to, że rodziłam w domu. Teraz staram się być bardzo otwarta na moje dzieci, słuchać tego, co mówi mi serce i intuicja, choć czasem (a nawet często) jest to sprzeczne z ogólnie przyjętymi trendami, normami, opiniami. Nie, nie bałam się absolutnie rodzić w domu. Teraz też niczego się nie boję. A przede wszystkim nie boję się ufać sobie i swoim dzieciom, nawet jak moje pomysły czy działania budzą zdziwienie. Zawsze poza tym mam wsparcie Huberta, czuję to codziennie.

Helenka ma dziś 2 lata i 2 miesiące. Jest wspaniałą, mądrą, śliczną dziewczynką. Ania ma 3 lata i 7 miesięcy. Ostatnio zapytała: „Mamo, a gdzie ja byłam, jak mnie jeszcze nie było w twoim brzuchu i na świecie?” Planujemy z mężem trzecie dziecko i poród w domu, z Irenką. To nasze trzecie dziecko kocham już teraz.

Małgorzata z mężem Hubertem, córkami Anią i Helenką



Autorka: Małgorzata, żona Huberta, mama Ani i Helenki,
zdjęcia z archiwum prywatnego Małgorzaty



Spodobała Ci się ta opowieść i chciałabyś, żeby ukazała się w bezpłatnej książce wesprzyj projekt

poniedziałek, 25 marca 2013

Poród Inki - Boginki :)

Czy można zaplanować bądź wymarzyć sobie termin naturalnego porodu, a natura wyjdzie naszym marzeniom naprzeciw? Czy to kobieca intuicja, otwarta na głos natury, podpowiada kiedy dziecko wydać na świat, a może to ono słuchając mamy i matki natury samo decyduje?
Wymarzona data i godzina... Nie tylko mnie się to przydarzyło, a w dodatku Anecie, naprawdę spełniło się co do godziny :)  Poczytajcie.




Po dwóch zmedykalizowanych porodach "naturalnych"  dojrzałam do wydania córki na świat NATURALNIE w domu. Miałam zamiar urodzić Inkę o 12 godzinie, 12 września, w pełnię księżyca, w znaku ryb... Konsultowałam się z kompetentną astrolog, czy spotkała się w swojej karierze z sytuacją, gdy taki "kaprys" został zrealizowany. Odparła, że nie...  Mnie zależało na tym ze względu na bardzo korzystne ułożenie planet. Taki horoskop urodzeniowy Inki zapewniłby jej powodzenie i dużo zdrowia.  Zdrowie dla matki jest najważniejsze - zwłaszcza wówczas, gdy starsze potomstwo doświadczyło i nadal doświadcza szeregu powikłań autoimmunologicznych wskutek zabiegów medycznych... Moje zamierzenie miało prawdopodobieństwo w pięciu procentach się spełnić, dlatego, że 12 wrzesień był wyznaczonym terminem porodu.

Nastał poniedziałkowy poranek, 12 września. Rocznica ataku na WTC była już za nami... Całą męską ekipę oddelegowałam z domu. Czteroletniego  synka pierwszy raz nie zaprowadziłam do przedszkola, bo czułam lekkie skurcze przed ósmą. Odprowadziła go babcia. O 8:30 zadzwoniłam do położnych z informacją, że się zaczęło i że na południe szykuje się to wielkie wydarzenie.  W odpowiedzi usłyszałam, że to nie tak prędko, a skoro jest pełnia księżyca, to rozwiązanie nastąpi pewno w nocy...
Zamierzałam pójść po włoszczyznę na zupę porodową i przygotować mięso, które czekało w zamrażarce, jednak wysprzątanie i przygotowanie domu na przybycie córki jakoś nieoczekiwanie stało się priorytetem.
Wydawało się, że powinnam się mylić, skoro doświadczona astrolog nie spotkała się nigdy z porodem naturalnym o precyzyjnie zaplanowanym czasie, a jeszcze bardziej doświadczone położne mówiły o nocy.
Moja mama, wróciwszy po odprowadzeniu wnuka, zastała mnie biegającą ze szmatką. Oznajmiłam jej, że się zaczęło, a położne są już poinformowane. Nie dowierzała mi, a jej sceptycyzm przejawiał się narastającym komicznym wyrazem twarzy, który wyzwalał we mnie niepohamowaną wesołość, co utwierdzało ją w tym, że wszczynam przedwczesny alarm, bo to niemożliwe śmiać się w czasie rodzenia... Mimo skurczów, które narastały i przechodziły coraz dłuższymi falami, zdołałam wyczyścić wszystkie powierzchnie płaskie w domu oprócz podłogi. Uruchamianie odkurzacza wydało mi się zbyt inwazyjne.
Zazwyczaj w tle płynie u mnie muzyka z radiowej trójki. Pamiętam, że tym razem musiałam wyłączyć radio. Przeszkadzało mi. Wtedy uruchomiła się we mnie moja wewnętrzna nuta. Zaczęłam zawodząco nucić... Taniec do tej melodii też do zwykłych nie należał.

O 10:30 usłyszałam od położnych, że wyruszyły. Informacja, że skurcze zalewają mnie falami przekonała je.
Gdy skończyłam porządki, postanowiłam zrobić "porządek" z moimi intymnymi miejscami. wzięłam szybki prysznic, ale za to długo wychodziłam  z wanny... i z trudem wpakowałam się w eteryczne majtki, by potem kolejny raz zerkając na ulicę czy jadą położne z jeszcze większym trudem się z nich wyplątywać, bo przyjęłam pozycję klęczną na kanapie. I już na niej pozostałam. Nie docierało do mnie jednak, że to skurcze parte się zaczęły! Czekałam cały czas na to "umieranie", które miało miejsce w szpitalu. Ale wtedy się nad tym nie zastanawiałam. Olśniło mnie jednak, że daleko mi do ... ligniny. Chciałam zawołać mamę, by mi ją podała, ale wydobył się ze mnie tylko płytki, cichy pomruk... Nie mam pojęcia jak mnie usłyszała, przecież stała na partnerze w drzwiach, panikując, że jeszcze nie ma położnych. Miałam na łóżku tylko ręcznik między kolanami, pomyślałam, że to nie wystarczy. Usłyszałam jak nieświadoma sytuacji moja matka maszeruje po schodach i świergoli już do szykującej się do ewakuacji wnuczki: "Janinko..."
Wchodzi i patrzy na mnie odwróconą do niej bokiem, ale w pozycji wertykalnej i ją zamurowuje... Od razu zmienia ton. Mamroczę, żeby mi podała ligninę, rzuciła ją- nie wiem czy trafiła między moje nogi, ale uciekła w panice na dół znowu warować na położne przy drzwiach. W zasięgu ręki znalazłam jeszcze aparat fotograficzny i telefon, zadzwoniłam więc do moich trzech opiekunek porodowych. Spytałam, gdzie są. Usłyszałam że właśnie wjeżdżają do miasta. Nie powiedziałam im, że już rodzę, tylko, że mam dreszcze... Zdaje się, że się zaśmiały. Odpłynęłam...Klęczałam przy oknie wychodzącym na bramę wjazdową. Położne wciąż nie nadjeżdżały. Patrzyłam na ludzi kroczących chodnikiem, stojących na przystanku, kierujących samochodami, i na słońce rzucające przymglone blaski na żółty sklep, podczas gdy sama tonęłam w wypełniającym mnie bezgłosie rozwierania... Niesamowite to było uczucie, takie psychodeliczno-surrealistyczne. Byłam zawężona  w sobie, a jednocześnie miałam wrażenie patrzenia na wszystko z innej, zewnętrznej  perspektywy. Nie miałam potrzeby krzyczeć. Byłam tak zatopiona w sobie, że użycie zwykłych zmysłów było nieadekwatne. Czułam totalne rozpieranie i zupełne wyłączenie zwykłej świadomości - to był odmienny jej stan ( miałam się czuć tak transcendentnie  jeszcze przez trzy dni. Jedne kobiety po trzech dniach po porodzie wstają z łóżka, ja się po trzech dniach dopiero położyłam... ). Nagle wpada położna. Nie widziałam jej odwrócona bokiem do drzwi, z "szeroko zamkniętymi oczami"- domyśliłam się tylko, że to ta, która miała obserwować tylko poród w domu. Jednak ona miała najbliżej i najszybciej trafiła do nas. Zdumiała się, że  ja już rodzę. Poprosiła mamę, by przyniosła z auta jej torbę. Dała jej kluczyki i wyjaśniła, gdzie zaparkowała. To nie było blisko, a mama była z autami zupełnie nieobyta, jednak ze wszystkim sobie poradziła. Położna nie mogła mnie opuścić w takiej chwili.  Rola tragarza tego dnia przypadła babci Inki jeszcze drugi raz, gdy dotarła reszta ekipy położnych domowych. Sylwia jednak miała  dwudziestoletnie doświadczenie położnicze w szpitalu. Pamiętam tylko, że mnie chwaliła i mówiła bym kołysała biodrami, głęboko oddychała, by był tlen dla dzidzi...
Krępowałam się tego, że jestem do niej odwrócona tyłem... Brakowało mi kontaktu wzrokowego w kontakcie z drugą osobą. Podczas pierwszego bądź drugiego skurczu partego przy położnej wyłoniła się już główka mojej boginki - zatrzymałyśmy się na niej. Sylwia poprowadziła moją dłoń na jej powierzchnie. Zaskoczona byłam, że nie czuję burzy włosów na główce córki. Mojemu Łysiątku zaczęły wyrastać włosy dopiero, gdy przeszłam pierwszą menstruację w 15 miesiącu po porodzie.
Przejście do zewnętrznego stanu skupienia odbyło się  na jednym potężnym skurczu ... Wystrzeliła  ze mnie Calamity Jane * jak w westernie "W samo południe" i zsynchronizowały się z nią  położne domowe swym nagłym wejściem! Dzięki nam Sylwia przeżyła chrzest bojowy w dziedzinie porodów domowych. Poczułam się również stworzona do tej formy aktu narodzin. Może kiedyś urodzę lotosowo - w sposób całkowicie pozbawiony medycznej ingerencji...

Pierwsze chwile po... Siedziałam nadal na kanapie, na której urodziłam. Tylko w białej, bawełnianej  koronkowej koszulce... Miałam ją podwiniętą nad piersiami, przyłożyłam kwilącą córkę do prawej piersi,
która to pozostała potem jej faworytą jak chodzi o obfitość pokarmu...
Córka była niespokojna, pobudzona, ale to raczej efekt aktualnej wówczas fazy księżyca niż zgoła jej odmiennego temperamentu. Odtwarzam ten obraz z pamięci, bowiem nagranie z pierwszego karmienia
przepadło wraz z twardym dyskiem... i brakiem kopii. Położne wyczekiwały na łożysko nie dając mi odczuć, że się niepokoją czy je urodzę. Kiedy zakomunikowały mi jednak, że czas na nie, o czym totalnie zapomniałam pochłonięta ponownym zespalaniem się z dzieckiem, wysunęłam lekko biodra za krawędź kanapy, od razu usłyszałyśmy PLUM i już było. Zdaniem położnych miało złogi. Później trafiło do zamrażalki z planem takim, by zasadzić na nim drzewko dla córki.
Pępowina tętniła tylko 25 minut, co mnie trochę zdziwiło. Liczyłam na dłużej. To był kolejny moment, który zowie się "chwilo, trwaj"... Połączyłam się z tatą Inki i rzuciłam: "Wpadaj przeciąć pępowinę!". Potem już mierzenie, ważenie, pierwsze obmycie wykonane przez tatę Inki. Czułam, że mi ją "wykradziono"... Dostała pierwsze z brzegu ubranko z szuflady, stare po bracie. Kreacja poporodowa była schowana w torbie do szpitala, którą z olbrzymią niechęcią musiałam spakować. Moi synowie po powrocie do domu z przedszkola i szkoły nie zauważyli, że już ich siostra jest na zewnątrz. Trzy obce panie bardzo ich onieśmieliły, Starszy synek był zdumiony tym ile papierów musimy wypełniać...A młodszy zrobił "crash-test" siostrze, gdy już odjechały.
Inka leżała w głębi fotela, w którym zwykłam karmić moje dzieciaki - nie zauważył jej i z impetem wskoczył na niego! Miękkość fotela zamortyzowała ten nieroztropny akt. Wyglądało to strasznie, ale Inka tylko chwilkę odreagowywała ten kolejny po porodzie wstrząs, a my po dziś dzień śmiejemy  się z tej gafy jej braciszka. Bo to było tylko preludium do ich pełnej wpadek relacji.

Uczucie omnipotencji minęło mi czwartego dnia po porodzie. Rozstawałam się z nim z żalem. Nie dokonałam niczego niezwykłego rodząc w domu. Urodzić w szpitalu, wbrew naturze, tak by dziecka nie uszkodzić - to jest wyczyn...sztuka i odwaga. Córka była lżejsza od synów, miała 3500 gr, Nie miała wydłużonej czaszki po porodzie, tylko jakby poszerzoną, zero oznak przeciskania się przez kanał rodny, żadnych uszkodzeń skóry, żadnej krwi na niej, ani mojej, ani jej...Niezadowolenie z konieczności odbywania tej wędrówki wyraziła jednak krzykiem. Może to moja miednica, która do standardowych nie należy była przyczyną...? Natomiast biodra mojej córki wskazują na to, że będzie perfekcyjną rodzicielką.

Mam taką bardzo śmiałą wizję, w której widzę moją córkę, jak uczestniczy w narodzinach swojego młodszego rodzeństwa, a w przyszłości bardziej odległej rodzi swoje dzieci jak jej matka oraz, że sama zapragnie towarzyszyć rodzącym się istotom w wędrówce do naszego świata. Świata ostrego światła i głębokiej ciemności.

Inka- boginka


* Calamity Jane - jedna z najbardziej niezwykłych i zarazem najbarwniejszej postaci Dzikiego Zachodu. Martha Jane Canary, zwana Calamity Jane potrafiła jeździć konno, strzelać, tropić i awanturować się jak mężczyzna. Dlatego wolała towarzystwo mężczyzn od kobiet, co często stawało się przyczyną jej kłopotów z damami tamtego okresu. W swoim urozmaiconym życiu była woźnicą dyliżansów, wojskowym zwiadowcą, farmerką i poszukiwaczką złota, miała też romans z Dzikim Billem Hickockiem. Świetna amazonka, specjalistka od strzelania i pokera, żona i matka. Calamity Jane należała do kobiet, które żyją własnym życiem...


Autorka: Aneta
Dziękuję Aneto <3 


  Spodobała Ci się ta opowieść i chciałabyś, żeby ukazała się w bezpłatnej książce wesprzyj projekt

czwartek, 21 marca 2013

Moje najpiękniejsze doświadczenia....

Anna urodziła swoje dzieci, córkę i syna w domu, mimo że wiele osób nie rozumiało jej potrzeby dobrego, zgodnego z naturą, domowego porodu. Na szczęście najbliżsi to rozumieli i wspierali...  Dzięki temu dziś możecie poczytać o  magicznych chwilach, jakie były udziałem Anny, jej Męża i ich Położnej...


Milenka


Przygotowania

Rok 2007 wiosna i nasze przygotowania do ślubu, sprawy organizacyjne, nauki, zaproszenia. Koniec studiów, egzaminy. Robię test, mamy dwie kreseczki. Niespodziewane, nieplanowane, zupełne zaskoczenie... Ciąża przebiega prawidłowo. W 20 tygodniu jedziemy podejrzeć maluszka na usg 3D. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. W brzuszku mieszka dziewczynka, przewidywana data jej wyjścia to 28 stycznia 2008 roku! 
 
Ślub, prezenty, zabawa do białego rana. Jestem w 24 tygodniu ciąży, jednak brzuszka niemal nie widać. Goście którzy nie wiedzieli, że oczekujemy dziecka, zauważyli to dopiero na poprawinach, dzień po ślubie, kiedy miałam bardziej dopasowaną sukienkę.
W końcu zamieszkujemy razem, w swoim małym mieszkanku, brzuch rośnie z dnia na dzień jak szalony- do dziś śmieję się, że Milenka czekała z rośnięciem, żeby mama weszła w suknię :D
Nieuchronnie zbliżający się poród i ogromny strach. Strach przed tym, co widziałam jako studentka,
będąc na sali porodowej. Strach przed tym czego się nasłuchałam od ciotek, koleżanek, czego się naczytałam.... Wiem jedno- ja nie chcę rodzić w taki sposób, nie chcę być kolejnym przypadkiem w taśmówce, nie chcę lewatyw, golenia, przebijania, nacinania, oksytocyny i leżenia jak wywrócona na plecy biedronka. Chcę urodzić tak jak natura każe, tak jak będzie dla mnie i dla dzidziusia najlepiej. Przypomina mi się program dokumentalny który oglądałam lata wcześniej w jednej z kobiecych telewizji. Program o kobiecie, która właśnie urodziła w domu. Ja też tak chcę, ale czy to nie zbytnia fantazja? Czy nam się tak uda?? Zaczynam szukać, przekopuję internet w poszukiwaniu położnej, która mogłaby nam towarzyszyć, niestety bezowocnie....Miesiąc przed porodem trafiam w sklepie na gazetę dla ciężarówek, a na pierwszej stronie wielkimi literami „Poród domowy”.  Oczywiście kupuję. Pędzę do domu i czytam. Udaje się znaleźć namiary na położną, która mogłaby nam pomóc. Rozmawiam z mężem, nie jest przekonany, a ja wiem, że poród domowy to jest to, czego chcę i potrzebuję Muszę go jakoś przekonać. Na szczęście mąż jest mądrym człowiekiem, do którego trafiają rzeczowe argumenty, nie kieruje się babcinymi zabobonami. Jedziemy na spotkanie na Naszą Położną. Jest mały problem, bo zgłosiliśmy się bardzo późno. Na szczęście Nasza Położna to wyrozumiała kobieta i udaje się wszystko poustalać, porobić niezbędne badania. Jeszcze na ostatnim usg, zmuszona jestem wysłuchać kazania pani ginekolog, która chyba minęła się z powołaniem- powinna była zostać księdzem. Oczywiście słucham tu i ówdzie że „wariaci",  „nieodpowiedzialni”, „ jak to tak można”, „ja to bym się bała w domu”, „a jak nie daj Boże coś się stanie??” Na szczęście wcale, a wcale mnie to nie rusza. Udaje się wszystko przygotować i spokojnie, bez stresu sobie czekamy.

Godzina zero

27 stycznia niedziela budzę się rano i mówię do męża- dziś urodzę... Mimo, że nie mam jeszcze żadnych skurczy, bóli itp. Czuję, że to dziś, czuję się podekscytowana, nie mogę się doczekać, jak to będzie???. Koło 11-tej pojawiają się delikatne ale zupełnie nieregularne skurcze. Jesteśmy u rodziców, jest weekend, 20km od naszego mieszkania. Po obiedzie zarządzam pakowanie, dzwonimy do Naszej Położnej. Skurcze robią się regularne, zabieramy ostatnie niezbędne rzeczy, wsiadamy do auta i jedziemy do domu. Drogi niemal nie pamiętam, jazda tak rozhulała akcję, że nie byłam w stanie siedzieć w aucie. Dojeżdżamy, boli, oj boli. Po 20-stej pojawia się Nasza Położna. Badanie i jedynie 3cm rozwarcia. Idę pod prysznic, nieco pomaga na okrutne bóle krzyża. Wychodzę, kolejne badanie i mamy już 5 cm. Praktycznie od 20-stej jestem non stop na nogach, skurcz za skurczem, spaceruję, kołyszę biodrami, a mąż dzielnie masuje mój obolały krzyż. Masaż przynosi mi ogromną ulgę. Wszystko idzie jak należy. O 22.30 odchodzą wody, maleńka idzie do nas. Rodzę w pozycji stojącej, pochylona w przód i oparta o oparcie fotela, mąż stoi za mną, masuje te nieszczęsne plecy. Dostaję do picia sok jabłkowy, mąż z położną rozmawiają sobie i jednym okiem oglądają jakiś film w tv, a ja jestem już w swoim świecie, na swojej planecie, jestem tylko ja i dziecko- robię to co czuję, to co każe mi instynkt, natura. W końcu skurcze parte, przynoszą ulgę, wiem, że to już tuż, tuż. Kilka minut po 23-ciej mąż stwierdza, zafascynowany: „widać już główkę!, ale ma czarne włoski”. Mówią, żebym dotknęła główki, podobno działa to motywująco, ale ja nie chcę, chcę żeby już wyszła, bo mam wrażenie, że zaraz rozsypie mi się miednica. Ostatni wysiłek i o 23.15 witamy Milenkę. Straszliwie krzyczy. Dostaję ją na ręce, tulę. Przygotowują nam posłanie, siadamy sobie, a mała dostaje cyca. Od razu pięknie chwyta i ssie. Potem ważenie i mierzenie 3570g i 52cm, 10pkt. Wszystko w najlepszym porządku. Bez zbędnych ingerencji, bez nacinania i tych wszystkich niepotrzebnych, zaburzających naturalny rytm porodu, działań. Ja mam jedynie kilka drobniutkich pęknięć, nic poważnego, sama śluzówka, nie boli, mogę siadać, chodzić, chce mi się skakać z radości, że to już, że daliśmy radę. Czuję się pełna energii i miłości do tego małego kudłacza. Magia.... 
Koło 2 zostajemy sami, szczęśliwi, tulimy się we trójkę, a pies zaciekawiony kręci się wokół jakby nie mógł zrozumieć o co tu chodzi.... Jakie to niesamowite, że wczoraj byliśmy jeszcze we dwoje, jeszcze we dwoje dzieliliśmy nasze łóżko, a dziś jest nas już troje. Wczoraj jeszcze beztroscy, leżący wieczorem w łóżku i oglądający film, a dziś wpatrzeni w ta małą istotę, jak w obraz i gotowi do działania na jedno jej kwęknięcie. Jakie to niesamowite......

Julianek

Dwie kreski

3 listopada 2011 roku, robię test ciążowy. Po raz drugi w swoim życiu widzę dwie kreski. Początkowo wszystko jest dobrze, jednak koło 8 tygodnia pojawiają się niemiłe objawy, strasznie przybieram na wadze, non stop chce mi się spać, puchnę...Robię badania, wychodzi niedoczynność tarczycy. Martwię się, bo oczywiście chcę drugi raz rodzić w domu, a choroba jakąś tam przeszkodą jest. Na szczęście na drugi dzień udaje się dostać do endokrynologa, dostaję tabletki. Kilka wizyt, leczenie mam ustalone. Mam się nie martwić, bo przy uregulowanych hormonach tarczycy jestem jak zdrowa kobieta. Cieszę się. W lutym dowiadujemy się, że tym razem dołączy do nas chłopiec. Przychodzi moment, kiedy powinnam poinformować mojego lekarza, że chcę rodzić w domu. Jest o tyle łatwiej, że wie, że pierwsze dziecko właśnie tam przyszło na świat. Więc przygotowana na kazanie roku oznajmiam, że planuję rodzić w domu, pytam, czy nie ma przeciwwskazań zdrowotnych. Jakże mnie zaskakuje stwierdzeniem, że nie, wszystko jest ok, może pani rodzić w domu! Zero prawienia morałów, zero pouczania i obrzucania epitetami. Dalej ciąża przebiega prawidłowo, wszystkie badania mamy w normie, aż do wymazu. Okazuje się że mamy następną przeszkodę na drodze- paciorkowca.... Spotykam się z Naszą Położną , radzi terapię czosnkiem. Przyznaję, że trochę mnie to szokuje, ale szukam i znajduję artykuł brytyjskiej położnej zajmującej się porodami domowymi i opis terapii czosnkiem. Zaczynam działania. Tydzień terapii i kolejny wymaz. Czas nagli, bo praktycznie jesteśmy już w terminie. Ogromnie zdenerwowana jadę po wynik, modlę się aby był „czysty”, bo nie wyobrażam sobie porodu w szpitalu, zwłaszcza po tym, że pierwszy odbył się w domu. Można sobie tylko wyobrazić jak strasznie się cieszę kiedy odbieram oczekiwany wynik, bez bakterii. Skaczę z radości, bo wszystko mamy już dopięte na ostatni guzik. Pozostaje jedynie czekać na jaśnie pana Juliana, aż zdecyduje się wyjść.
Dzień przed wyznaczonym terminem mam jeszcze wizytę u swojego ginekologa. Niestety po badaniu okazuje się, że nic nie zapowiada rychłego porodu, do tego Julek ma zarzuconą na kark pępowinę. Nie ukrywam , że trochę mnie to martwi. Lekarz oznajmia, że pępowina powinna się zsunąć kiedy mały będzie schodził do kanału rodnego. Czekamy, mija 5 lipca i nic.., każdy dzień po wyznaczonym terminie dłuży się  wieczność i to chyba rozumieją tylko te kobiety, którym przyszło czekać na leniuszka. Mijają kolejne dni, lato chyba najbardziej upalne w moim życiu. Mam dość jestem, zmęczona ciążą, wierceniem malucha i gorącem.

Nareszcie

9 lipca w poniedziałek mąż ma jechać do pracy- 120km od domu, bo tak pracuje od paru miesięcy. Jest poza domem 5 dni w tygodniu- ale wstaję przed nim i mówię, żeby jednak nie jechał do pracy, bo wydaje mi się, że chyba młody się jednak zdecydował i coś rusza. Nastrój między nami niezbyt miły, bo poprzedni wieczór zakończony awanturą stulecia- hormony buzowały. Na szczęście mąż chowa żale, czekamy, są skurcze regularne ale dość słabe, nasilają się kiedy się poruszam, więc łażę... Koło 7-mej zawozi 4,5 letnią Milenkę do babć 20km od nas, a ja dzwonię do położnej i szybko ogarniam mieszkanie, bo przecież wstyd do bałaganu ludzi prosić :D. Położna przyjeżdża po 8-mej, ale po badaniu okazuje się, że rozwarcie jedynie na opuszek. Czuję się zdruzgotana..., jak to tak? Na pocieszenie dostaję zapewnienie, że to normalne i czasem poprzedza poród o kilka dni! Ale jak to? Ja chcę urodzić dzisiaj, a nie za kilka dni! Spaceruję, ale skurcze nadal słabe...Mam wyznaczoną wizytę u ginekologa na 11-stą gdybym nie urodziła, więc decydujemy, że jedziemy, niech zobaczy, co tam mały wyczynia. Międzyczasie położna idzie na kawę ze znajomą. W aucie skurcze pięknie się nasilają- oj działa na mnie auto, działa :). Troszkę się spóźniamy i lekarz zdziwiony: „Myślałem, że pani już nie przyjdzie, że już urodziła”. Ha! Badanie i mamy rozwarcie na 2cm, w usg bez zmian, pępowina nadal na karku, jak ręcznik kąpielowy. Dostajemy wskazanie- iść na spacer, więc jedziemy po suczkę do domu, a potem do parku miejskiego. Mamy szczęście, bo to dzień bez upału pierwszy od wielu dni, jest chłodniej, pochmurno, ale nie pada. Łazimy po parku, pies biega jak szalony, a moje skurcze robią się mocniejsze. W końcu mówię do męża, że zapomniałam, że to tak boli ;). W domu jesteśmy przed 13-stą. Zapada decyzja, że wszyscy są głodni, więc zamawiamy... pizzę. Przecież muszę mieć siłę, żeby rodzić, nie? Pan z pizzą przyjeżdża dopiero po ponad godzinie, a ja w międzyczasie spaceruję, bujam się w trakcie skurczu, bo brzuch boli okropnie. Nie mam bólów w krzyżu tym razem. Tym razem boli brzuch, bardzo boli. Zjadamy pizzę, a położna pyta „to co, jemy i rodzimy?” ja odpowiadam, że  oczywiście. Przed 15-stą mam dopiero 3cm. Dużo piję więc często korzystam z toalety, a za każdym razem  mam wówczas skurcz za skurczem, nie wiem dlaczego? Łazienka tak na mnie działa, jak auto. Więc idę do wc, a tam przez 10 minut dokładnie skurcz za skurczem, coraz silniejsze. W końcu udaje mi się wyjść, a w nagrodę czeka mnie kolejne badanie i niespodzianka, bo mamy już 5cm! Niestety brzuch boli tak, jakby mnie ktoś kroił piłą, więc postanawiam iść pod prysznic, pomaga. Mąż szybciutko wychodzi z pieskiem. Stoję pod prysznicem i czuję pierwszy skurcz party! Myślę, że to za szybko, przecież przed chwilką miałam 5cm. Dostaję przykaz wyjścia z brodzika, akurat wraca mąż i jest tak zdziwiony, bo nie było go tylko 10 minut, a ja już jestem tam, na swojej porodowej planecie Przechodzimy do salonu. Tym razem rodzę w pozycji kucznej i klęczącej na zmianę, podtrzymywana przez męża. Odchodzą wody, a ja się martwię byle nie na dywan, bo przecież nowy... Na szczęście dywan jest zabezpieczony. Mamy skurcze parte, niestety  młody się cofa. Coś jest nie tak. Muszę mu pomóc, tak zaleca położna, muszę wspomóc grawitację swoim parciem- jak w szpitalu... Nareszcie, po drugim takim wspomaganym skurczu, udaje się! Po 10 minutowej II fazie porodu o godzinie 16.10, jest! Ale wygląda jak smerf, niebieski, nie płacze! Pępowina niestety nie zsunęła się, ale okręciła i trzymała malucha, dlatego cofał się w przerwie między skurczami. Słyszę wrzask, ulga, kilka oddechów i jest już różowiutki, tylko buźka jeszcze lekko niebieska zostaje. Przytulam, całuję i płaczę ze szczęścia. Młody dostaje pierś, ssie. Jest jeszcze bardziej kudłaty, niż siostra, ale i podobny do niej. Chcę iść pod prysznic, bo czuję się spocona. Mierzą Julianka, a tam 58,5cm. Jestem w szoku, bo córka miała tylko 52cm. Mąż na to ” ooo to pewnie ze 4kg waży”, rozbawia mnie strasznie, więc odpowiadam „Coś ty zwariował? Przecież ja nie dałabym urodzić 4kg”! Przychodzi kolej i na ważenie, a tam 3930g. Jestem w szoku, bo jak to tak, taki wielki, a ja obrażeń zero i tak szybko wyszedł... Niemożliwe, science-fiction. Po prysznicu przychodzi czas na telefony i gratulacje od zniecierpliwionych dziadków. Czuję się fantastycznie, nic nie boli. Wieczorem przyjeżdżają babcie z Milenką. Córcia przeszczęśliwa, bo strasznie nie mogła się doczekać tego momentu. Dostaje go na ręce, tuli i całuje. Nagle z tej małej Milenki staje się całkiem sporą dziewczynką, starszą siostrą...

Milenka i Julianek

Po


2 dni po Julkowych narodzinach przyjeżdża nasza położna z jedną ze swoich studentek, aby pobrać małemu krew na badania przesiewowe. Studentka położnictwa, pewnie niejedną kobietę po porodzie już widziała na zajęciach, czy praktykach. Z zachwytem ogląda małego, a patrząc na mnie nie może pojąć, że jak to? Ja urodziłam dziecko 2 dni temu??? Przecież to niemożliwe, bo kobiety po porodzie nie wyglądają tak dobrze :) To chyba był  jeden z największych komplementów jakie usłyszałam w moim życiu....

Pierwszy poród był wspaniałym doświadczeniem, mimo że bolało, bo bez tego raczej się nie da, to był  magiczny, intymny moment. Tak zbliżający dwoje, kiedyś obcych sobie, ludzi. Narodziny rodziny. Drugi poród oprócz całej tej magii, przyniósł jeszcze jedno- narodziny starszej siostry.
Przed pierwszym porodem planowanym w domu, kiedy już wszyscy bliscy zostali wtajemniczeni nasłuchałam się sporo. Wiele osób próbowało mi odradzić ten "szalony", "nieodpowiedzialny" pomysł, przekonywało, że poród to nie hop siup, że "sam się nie zrobi”. Na szczęście byłam uparta, znalazłam zrozumienie mojego męża, ale też i paru innych osób, które mnie wspierały i sprawiały, że byłam jeszcze bardziej pewna siebie. Po porodzie niektórzy znajomi pytając „gdzie rodziłaś” i słysząc odpowiedź, że w domu, rzucali kolejne pytanie, moje ulubione: „Jejku, a co, nie zdążyliście?!?!”.
Przed drugim porodem każdy, kto wiedział, że Milenka przyszła na świat w domu, z ciekawości oczywiście musiał się upewnić czy i drugie dziecko też tak ;) Ano też tak, bo tak było super. Już nie wysłuchiwałam tylu przestróg i dobrych rad. Uznano mnie za normalną, przestałam wzbudzać aż taką sensację swoim niecodziennym pomysłem.
Często słyszę, że jestem jedyną, bądź jedną z niewielu, które porody wspominają jako cudowne przeżycia. Wiem, że można skutecznie zepsuć tą magiczną chwilę, przykre jest to, że tyle kobiet tak bardzo źle wspomina poród, kiedy to się zmieni? Kiedy każda kobieta będzie miała szansę na dobry poród?

Anna, Milenka i Julianek



Autorka: Anna, 
zdjęcia z archiwum domowego Anny 

Dziękuję Anno <3

poniedziałek, 18 marca 2013

Cyc, czyli o tym jak przetrwać leczenie

Dziś druga opowieść o karmieniu piersią. Opowieść  niezwykle dzielnej mamy karmiącej,  jak walczy o karmienie swojej córeczki, o bliskość z nią w warunkach szpitalnych i jak zadziwiająco często jeszcze personel medyczny w Polsce nie ma świadomości, że karmienie piersią dzieci, które muszą być leczone w szpitalu jest dla nich wspomaganiem leczenia...
Dziękuję Agato z serca, za ten cudny tekst, mimo dramatycznych okoliczności- pełen poczucia humoru. Muszę Cię wyściskać za to, jaka jesteś dzielna i niezłomna w karmieniu, w takich okolicznościach dziecko potrzebuje cyca najbardziej, kiedy wreszcie betonowa część personelu medycznego  to zrozumie... 
Twojej Córci tez należą się ucałowania za to jaka jest dzielna w leczeniu. Mam nadzieję, że kiedy tekst przeczytają mamy mające przejściowe kłopoty z karmieniem, to zrozumieją, że jeśli się bardzo chce, można karmić mimo wszystko.


Cyc, czyli o tym jak przetrwać leczenie.

Kiedyś przeczytałam o mamie trzy- czy czterolatki, która nadal karmiła piersią i błogosławiła to, jako, że mała była w trakcie leczenia raka, a pierś stała się najlepszym przyjacielem i źródłem jedynego sensownie przyswajalnego pokarmu. Jakoś zapadło mi w pamięć. Rok temu u mojej małej – dziś dwuipółletniej – nagle pojawił się na kolanie guz. Po co o tym piszę? Bo przez ten rok nauczyłam się wielu dobrych, praktycznych rzeczy. Jeśli komuś moje doświadczenia ułatwią życie i karmienie, będę przeszczęśliwa.
No więc zaczęło się…
Najpierw miał być rezonans. Tylko jak to zrobić? O 8:00 rano mała miała być na czczo, gotowa do znieczulenia ogólnego. A przecież jak nie dostanie cycusia w nocy, będzie płacz… Od razu mówię, że na czczo oznacza w tym przypadku 4-5 godzin od ostatniego posiłku. Lepiej 5. Cóż był budzik na 2:30 i ostatnie karmienie, trochę łez rano, szybka ucieczka mamy na bazar, żeby w najtrudniejszym momencie zniknąć z oczu i przetrwaliśmy. Przy wybudzaniu byłam przy małej. Jak się obudziła chwilę była smutna, potem przyssała się i po pół godzinie świat był znów przyjazny. Lekko zataczając się od narkozy ganiała w te i z powrotem po korytarzu w Instytucie Matki i Dziecka. Diagnoza: „Nie wiemy co, ale raczej nie rak”. Cóż, co nas nie zabije to wzmocni.
Kolejny etap operacja
Szpitalny korytarz. Czekanie na przedoperacyjne RTG. Nudno. Trzeba pobiegać i wszystko sprawdzić. No i 10 dni przed operacją mała złapała rota. Przez tydzień w zasadzie tylko na piersi. Do siebie doszła jakieś 3 dni przed operacją. Rychło w czas, bo gdyby operacja odbyła się później, kość piszczelowa mogłaby jej przestać rosnąć przed ukończeniem dwóch lat. Kiepska perspektywa.
W tym miejscu krótka dygresja. Wszyscy po kolei lekarze wpisywali w papiery wielkimi literami, że karmię piersią. Ok. Wbrew pozorom to cenne. Przy rota pozwoliło mi to wymusić na personelu wpisanie w kartę, że nie zamierzam ważyć przed i po każdym karmieniu dziecka nago. Młoda spała na cycu prawie non stop, a na widok wagi dla noworodków dostawała furii. Do innej nie można się było dostać. Cóż, jeśli daje to nieco spokoju choremu maluchowi, to mogę być matką niesubordynowaną. Drugi plus karmienia to łóżko. Jeśli tylko w ogóle jest, matka karmiąca ma do niego pierwszeństwo. Jak to ważne poczułam później.
I znów kolejny szpital. I znów na czczo do znieczulenia ogólnego. Spoko. To już znamy. Nowością był pomysł, że rodzice mogą zobaczyć dziecko dopiero 2 godziny po wybudzeniu. Dostaliśmy zachrypniętą, zapuchniętą kupkę nieszczęścia z kształtem główki zmienionym od płaczu i zagipsowaną nogą. Karmić oczywiście nie wolno. Pierś? „No co Pani sobie wyobraża? Będzie przecież rzygać!”” A poprzednio nie rzygała…” „No co Pani, co najmniej jeszcze 2 godziny!” Po godzinie wymusiłam zgodę lekarza na karmienie na moją odpowiedzialność. Mała przyssała się i ssała równą godzinę. Jak skończyła miałam wrażenie, że stał się cud. Gips? Jaki gips? Dren? I tam. Mała była radosna i w normalnym imprezowym nastroju.
Szpitalna odyseja – cd.
Kolejna porcja atrakcji dla karmicielki pojawiła się 3 tygodnie później. Diagnoza z wyniku histopato – gruźlica kości. Oddział prowadzący leczenie takich przypadków jest w Polsce jeden, w Otwocku. Bliżej mu wprawdzie do kolonii karnej niż szpitala, ale to materiał na osobną opowieść. Zostałyśmy „osadzone” na długie 12 tygodni. Znów w papierach stygmat „karmicielka” i oczywiście gorące namawianie do odstawienia w trosce o rozwój psychologiczny dziecka. W zamian za sprzeciw – łóżko! Rzecz niezwykle cenna, bo alternatywą były polówki tak zniszczone, że ludzie walczyli z bólem kręgosłupa już po 2-3 nocach. Diagnostyka z pogranicza torturowania – sonda o 5:30 rano, bez znieczulenia, 3 dni z rzędu. Oczywiście na czczo. Tak zwane „popłuczyny”. Rodziców wywalali z gabinetu, bo jeden ojciec podobno się popłakał. Słuchałam sprawozdań nastolatek. Raczej drastyczne. Zaliczyłam nawet budzenie pielęgniarek nad ranem, bo zapomniały mi powiedzieć, że w weekendy nie badają i dziecko nie musi być na czczo, a koleżance przyszło to do głowy w trakcie nocnej pogawędki. Wniosek o wszystko trzeba pytać, bo ustawowe „leczenie nadzorowane”, polega tu na nieustannej potrzebie nadzorowania personelu. Zapominają, mylą leki, mylą dawki, niekiedy pacjentów.
I kolejne wyzwanie: leki
Leki to ta część, którą najbardziej chcę się podzielić. Młoda bierze antybiotyki, podawane w zawiesinie własnej roboty, naturalnie na czczo i 40 minut przed posiłkiem. Do tego dodatkowo witamina b, koniecznie osobno. Czas leczenia – 12 miesięcy. Pierwsze dwa miesiące dodatkowo codziennie zastrzyk. A żeby nie było nudno – od niedawna również granulki homeopatyczne na odporność.
Tym razem na czczo traktuję jako „co najmniej 4 godziny po posiłku”. W szpitalu miałam pod poduszką budzik ustawiony na 1:30 i wtedy karmiłam ostatni raz. Leki brałam od pielęgniarek wieczorem i dawałam małej natychmiast po obudzeniu. Kolejne 40 minut odwracałam uwagę klockami, książeczkami, znikopisem itd. Dało się. Zresztą jak wyszłyśmy ze szpitala okazało się, że żadnej z nas nie chce się specjalnie wstawać w nocy i rano też przeważnie po lekach lepiej przytulić się i pospać.
Oprócz magicznego hasła „na czczo” jeszcze jedna ważna rzecz – rzeczona zawiesina. Jak trafią Wam się leki w tabletkach nie do połknięcia, najlepiej pokruszyć. Można łyżeczką, a można zaopatrzyć się w malutki moździerz (10-15 zł). Jeśli nie chce się kruszyć, warto dodać kroplę czegoś mokrego. Tego nauczyłam się od innych matek przy szpitalnej witaminie b. Typ „bez granatu nie podchodź”. Wreszcie granulki homeopatyczne, które przy kruszeniu latają pod sufit. Te najlepiej rozgramia się łyżeczką o przykryty ręką moździerz, względnie między dwiema łyżkami. Całość można oczywiście podać z wodą. Ale niekiedy ryzykuje się, że dziecko będzie pluć dalej niż widzi. Można też przeprowadzać akcję typu „matka polka” i szczególne świństwa podawać z odciągniętym mlekiem. Najprościej rozrobić całość z sokiem albo herbatką. Zwykle nie przeszkadza to lekom. A wtedy zostaje już tylko załadować w strzykawkę i do dziobka. Jeśli komuś to będzie potrzebne - służę wiedzą o kupowaniu i przechowywaniu leków przesypywanych. To ładnych parę miesięcy nauki.
Uwaga dla tych porządnych, którzy jak my chcą wyrzucać opakowania (tzw. opłatki), kubeczki i strzykawki po lekach do fachowych pojemników. Strzykawkę od leku podanego doustnie można tam wrzucić tylko, jeśli pisze na niej wielkimi literami „nurofen”. Jak nie zapłacisz koncernowi farmaceutycznemu, musisz się pogodzić, że resztki silnych antybiotyków, na które bakterie niestety się łatwo uodparniają, trafią na wysypisko. Apteki ich nie zbierają.
Puenta? Chyba taka, że do bardzo wielu rzeczy można się przyzwyczaić i karmić dalej. Teraz przed nami kolejny egzamin. Rozstanie na kilka dni dwa tygodnie po odstawieniu antybiotyków. Jasne, że chcę potem karmić dalej. Po takiej porcji antybiotyków mała potrzebuje każdego wsparcia odporności. A poza tym dobrze nam z tym.
Przy okazji dzięki ogromne tym wszystkim, którzy pomogli mi poskładać skrawki wiedzy i ułożyć życie w nowych warunkach. Kobiety! Jesteście kochane! I jeszcze jedno. Wiecie, dumna jestem z małej. To jedyne znane mi dziecko, które pyta, czy może dostać cycusia.


Autorka: Agata M. 



czwartek, 14 marca 2013

Relacja z domowego porodu w wodzie


Dziękuję Joanno za tą niesamowitą relację, pełną mocy i siły, którą natura obdarza kobietę... Część tego co doświadczyłaś podczas porodu, było tez moim udziałem, dlatego Twoja relacja jest mi bardzo bliska <3


Poród w domu?

Kiedyś się zastanawiałam ile kobiet zdecydowałoby się na poród w domu, w zaciszu domowego ogniska, bez spojrzeń obcych, wykwalifikowanych w porodach, oczu.
Zastanawiam się, ponieważ spotkałam się z dużą dezaprobatą tego pomysłu: mojego pomysłu i męża.
Przyzwyczaiłam się do komentarzy: „Przecież to niebezpieczne, narażasz swoje życie i życie swojego dziecka, to bardzo nieodpowiedzialne zachowanie, ja w życiu bym się nie zdecydowała...”.
Były też bardziej optymistyczne zdania: „Jak najbardziej, ale musiałabym mieć położną przy sobie”.
Swoje dziecko urodziłam samodzielnie, własnymi siłami, w wannie, w swojej łazience.

Od razu się nasuwa pytanie,a gdzie położna, doula, ktoś kto przyjmie poród?

Nie udało nam się znaleźć położnej, która przyjęłaby poród. W Chorwacji nie ma doul, a położne uczestniczą tylko w szpitalnych porodach. W porodzie aktywnie uczestniczył mój mąż.
Bałam się szpitala i tego, że ktoś będzie interweniował w tak intymny moment naszego życia, Nie chciałam walczyć o swoje prawa do naturalnego porodu, bo wiedziałam, że lekarze i położne i tak zrobią swoje: przebiją pęcherz, rozetną, wcisną oksytocynę lub znieczulą, i będą mówić w jakiej pozycji mam rodzić, jak mam się zachowywać!. Z tych przyjemności zdecydowałam się zrezygnować.
Wierzę, że ciąża nie jest chorobą, tylko naturalnym etapem życia kobiety. Jeśli więc ciąża przebiega bez komplikacji, nie widzę potrzeby na ingerencję szpitala, poród może być jak najbardziej naturalny i prowadzony w pełni przez kobietę. Każda nas ma w sobie ukryte instynkty, które ujawniają się podczas domowego porodu.

Jak się przygotowałam do porodu?

Przed porodem przeczytałam książkę Michaela Odenta o naturalnych narodzinach. Razem z mężem spotkaliśmy się z parą, która rodziła swojego syna w domu i nasze wszystkie wątpliwości zostały rozwiane. Ciąża przebiegała bez żadnych problemów. Na dwa dni przed porodem byłam na kontroli. Nie reagowałam na namowy prowadzącej ciążę ginekolog, że już mogę iść do szpitala. Nie mówiłam o planach porodu w domu, bo wtedy od razu byłabym skierowana do szpitala. Cieszyłam się, że wszystko jest dobrze i poród w domu jest jak najbardziej możliwy.
Przygotowanie odbywały się głównie w mojej głowie i wsłuchiwaniu się w swoje potrzeby. Kobieta wie jak rodzić, kobiecy instynkt i natura kierują porodem, a kobieta poddaje się więzi pomiędzy sobą, a dzieckiem. Ta więź jest tak silna, że kieruje kobietę podczas porodu. Przed porodem ćwiczyłam jogę i wizualizowałam jego przebieg. Stało się tak jak to sobie wymarzyłam, przy muzyce, w przyciemnionym świetle, tak żeby synek nie wystraszył się zbyt dużej ilości światła. Na wypadek komplikacji samochód był zaparkowany pod domem, a odległośc do szpitala to 10 km. Poród trwał 16 godzin.

Poród.

Prawdziwy poród rozpoczął się 10 dni po terminie wyznaczonym przez lekarza. Miałam skurcze przepowiadające przez kilka dni. Wody odeszły w nocy o godz. 2 nad ranem i wiedziałam, że nadszedł tak długo wyczekiwany moment.
Powiedziałam do męża, żeby nadal spał, nie chciałam, żeby od razu wstawał. Nalałam wody do wanny i do godziny 4 nad ranem byłam sama. Skurcze nie były jeszcze bardzo silne, wsłuchiwałam się w organizm. Później mąż wspierał mnie znosząc dzielnie moje niezbyt spokojne zachowanie podczas skurczy. Trzymał za rękę, rozmawiał, przykładał ucho do brzucha, żeby poczuć maleństwo. Z cierpliwością wysłuchiwał moich próśb o środki znieczulające. Ponieważ takich środków nie było w domu, oddychałam, a mąż razem ze mną. Przechodziłam przez kolejne kroki porodu instynktownie, śledząc swoje ciało. Tak blisko siebie byłam pierwszy raz.
Skurcze powtarzały się mniej więcej co 5 minut przez 15 godzin: 30 minut spędzałam w wannie, w wodzie o temp. 37 stopni i 30 minut na lądzie, skacząc na piłce, lub tańcząc. Aktywność pomogła mi wytrzymać ból podczas skurczy. Pomiędzy skurczami, gdy miałam czas na chwilę odpoczynku: rozmawiałam z mężem, zdawałam relacje znajomej na skype oraz kilka razy rozmawiałam przez telefon z przyjaciółką wspierającą dobrym słowem i radą.
Czułam, że po 15 godzinach skurczy synek jest gotowy do wypłynięcia na świat i właśnie w tym momencie, gdzie sił było coraz mniej, miałam ochotę wszystko przerwać. Z drugiej strony wiedziałam, ze nadszedł moment kulminacyjny i nie mogę się wycofać... Zebrałam w sobie siły i po kilku dłuższych parciach w pozycji wertykalnej, wypełnionych łzami szczęścia urodziłam synka. To był nieziemski moment, gdzie byłam poza sobą, jak bym odkrywała nową przestrzeń wymieszaną bólem i ekstazą. 
Najcudowniejsze było zobaczenie główki i potem było potrzebne tylko jedno parcie, żeby całe ciałko przywitało zewnętrzny, bezpieczny świat wypełniony miłością i troską rodziców oraz zaciszem domowego ogniska.
Mąż wyjął synka z wody, mały ujrzał światło dzienne, kilka minut po porodzie przez chwilkę zapłakał. Moment później leżał na mnie i rozpoczął kolejny etap życia: zaczął ssać. 

Joanna z Synem


Te chwile noszę w sercu każdego dnia, to był najcudowniejszy moment naszego życia. Z jednej strony rozłączenie matki i dziecka, a z drugiej stronie pierwsze wspólne chwile na lądzie. Pępowinę mąż odciął po tym jak przestała pulsować, ok. 30 minut po porodzie.
Żebym mogła urodzić łożysko, maż zabrał synka i go ubrał. Gdy je urodziłam zajrzałam do książki, sprawdziłam czy jest całe i włożyłam je do lodówki, żeby pokazać pediatrze do którego poszliśmy dwa dni po porodzie. 
Synek urodził się w piątek wieczorem, więc z badaniem czekaliśmy do poniedziałku. Sami go zmierzyliśmy i zważyliśmy. Mierzył 50 cm i ważył 4,200 kg. Miałam tylko problem z ocenieniem synka w skali Apgar. Przez całą ciążę nie chcieliśmy znać płci dziecka, przeczuwając jednocześnie, że to syn. 

Poród był najcudowniejszym, nieziemskim przeżyciem. Taki poród zbliża całą rodzinę, jest czymś naturalnym i instynktownym, spajającym, powoduje, że kobieta odkrywa w sobie niesamowitą, wyłącznie kobiecą siłę, energię. W organizmie wydziela się ogromna ilość adrenaliny i endorfin, hormonów szczęścia. Kobieta jest w stanie zaraz po porodzie przenosić góry. Zapewniam, że tak było w moim przypadku. Godzinę po porodzie zaczęłam sprzątać mieszkanie, synek spał, a ja nie wiedziałam gdzie mam ulokować swoją energię i przenikające uczucie szczęścia, dumy, zadowolenia i kobiecego spełnienia.

Pamiętam też zdziwione oczy pielęgniarek, które zobaczyły mnie w przychodni na rękach z dwudniowym noworodkiem, pochwały ze strony lekarza, że pępowina tak profesjonalnie zawiązana...i pytania po porodzie od dalszych znajomych, gdy dowiadywali się , że rodziliśmy we dwójkę: „Czy twój mąż jest lekarzem?” Tak, w ludziach silnie jest zakorzenione przekonanie, że tylko lekarze lub pielęgniarki mogą odebrać poród. Niestety w Polsce porody domowe zdarzają się bardzo rzadko i do tej pory nie udało mi się zachęcić żadnej koleżanki, a od porodu mineło już 6 lat... W Holandii 60% kobiet rodzi dzieci w domach narodzin, lub w domach z położną lub doulą ...
Z głębi kobiecego serca zachęcam wszystkie kobiety do naturalnych porodów. Zaufajcie sobie i swojej wewnętrzenej sile, która drzemie w każdej nas!!!


Autorka: Joanna 
Zawodowo: Jestem prezesem organizacji pozarządowej. Prowadzę lokalne i międzynarodowe projekty dla młodzieży i pracowników młodzieżowych. Jestem trenerką i konsultantem młodzieży i osób dorosłych w obszarach: komunikacja interpersonalna, obywatelstwo europejskie, zarządzanie projektem, edukacja globalna, edukacja antykorupcyjna, joga śmiechu.
Prywatnie: Jestem osobą otwartą na zmiany, lubię eksperymentować i sprzeciwiać się przyjętym powszechnie  regułom. Jestem zwolenniczką domowych porodów, alternatywnych metod leczenia oraz alternatywnych metod edukacji i wychowywania dzieci. Wierzę, że to nasza otwartość na innych ludzi, wsłuchiwanie się w ich potrzeby i inne punkty widzenia tworzy nasze życie bogatym i szczęśliwym. Bo przecież: "nic co ludzkie nie jest nam obce".

Zdjęcie: z prywatnego archiwum Joanny.


wtorek, 12 marca 2013

Narodziny


Dziś mijają dwa lata, odkąd jest z nami nasza Najmłodsza - Franciszka :)
Jak to było z  jej narodzinami pisałam wcześniej tutaj.
Tak, to maleństwo, które jest na naszym "firmowym" zdjęciu ostatniego porodu domowego jest już całkiem dużym, rozbrykanym wojownikiem płci żeńskiej.
Z tej okazji zamieszczam tryptyk "Narodziny" , trzy wiersze mojego autorstwa, z których każdy powstał po narodzinach naszych dzieci; najstarszej Nataszy 2002r, młodszego Kajetana 2004r. i najmłodszej Franciszki 2011r.


***2002
kochana moja córko
w ciszy urodzona
cicho szybko bez krwi
to ty
krzyczałaś z
nóżkami jeszcze we mnie
brzmiało
jak okrzyk triumfalny
ale do dziś
nie chcesz spać sama
prosisz
chcę być ziarenkiem
śnic życie
w ciepłych fałdach
ciemnego brzucha
mamo 

***2004
mój syn
rodził się jeszcze szybciej
niż prędkość światła
lampy
zapalonej nad ranem
niż prędkość szumu
wody
nalewanej do wanny
mój syn
niecierpliwie, szarpał, schodził, nurkował
w akcie miłości
całkiem sam na sam
z matką
za otwartymi drzwiami
mój syn
wypłynął na moje dłonie zanim
zdążyłam pomyśleć
o śniadaniu
spragnionymi wargami
czerpał już głodny
życie
mój syn
moje ręce
zaborcze
jak skrzydła kwoki
nie powstrzymają
przed
pierwszym krokiem
w chmury


***2011
moja młodsza córka
niespiesznie
wyśniona nocą płynęła
na grzbietach dziewięciu fal
pierwszy raz
przegnać krzykiem chciałam
sekundy ciszy i fioletu
umiała lepiej córka od matki
przywołać moc
świat uczył się jej ciała
centymetr po centymetrze
wynurzając się
z zamkniętymi oczami
młodsza druga córka
tańcząc w łodzi moich ramion
głośno zaklęła świt


autor: Hanna Krawsz 

Tak było około 30 minut po porodzie Franciszki 12-03-2011


sobota, 9 marca 2013

Druga opowieść porodowa Magdaleny

Magdalena dzieliła się już z nami swoją niesamowitą  relacją z pierwszego porodu... 
Czas szybko mija i...  mamy świeżutką relację z drugiego ;) 


Wszystko zaczęło się w piątek, tak naprawdę zaczęło się 9 miesięcy wcześniej, ale to dłuuuuuga historia. 
Poszłam z Wiki do Czekoladziarni spotkać się z koleżanką i jej synkiem, spacer w dwie strony zajął nam jakieś 1,5 godziny, bo Wiki wracać do domu piechotą nie miała ochoty. Po spacerze skurcze przepowiadające męczące mnie już od wielu tygodni się nasiliły, czułam też dość mocno nacisk na szyjkę. Ale więcej się nie działo, w końcu po tym jak dobiłam z przedwczesnymi skurczami do bezpiecznego terminu, doszłam do wniosku,że urodzę jak poprzednio blisko ultimatum bezpieczeństwa. W sobotę wybraliśmy się po zakupy, a ja w aucie stwierdziłam, że moje skurcze są jakieś takie jakby regularne. Po drodze okazało się, że nie wzięłam ze sobą telefonu, a Dominik nie miał numeru do Grażyny (położnej), ale doszłam do wniosku, że na razie poczekamy z obdzwanianiem wszystkich koleżanek w poszukiwaniu numeru do niej. Na miejscu skurcze wciąż trwały i nabrałam pewności, że się zaczyna coś konkretnego. Dokonałam zakupu akcesoria do karmienia i Dominik zaproponował, że pójdziemy na ostatnią kawę, a Wiki wyślemy do Kinderplanety. Tak też zrobiliśmy, po wypiciu kawy zaliczyłam jeszcze jeden sklep i poszłam do D i W. Na miejscu zrobiono nam zdjęcie z okazji promocji nowego aparatu Samsunga i pojechaliśmy do domu.
Wiki zasnęła w aucie, ja też miałam ochotę, ale wiedziałam, że mnie D do domu nie zaniesie ;) W domu byliśmy o 15, na 17 byliśmy umówieni na wizytę u koleżanki. D wykorzystał okazję i też się zdrzemnął, a ja postanowiłam rozwiać swoje wątpliwości, czy to na pewno poród pod prysznicem. Skurcze pozostały, więc zadzwoniłam do położnej i douli, żeby im powiedzieć, że coś powoli się zaczyna i zaczęłam ogarniać łazienkę i poczytywać “Duchowe położnictwo” Iny May Gaskin.
I tu zmiana wątku – doula Natalia. Natalię poznałam kilka miesięcy temu i początkowo nie złapałam z nią super kontaktu, ale po kilku spotkaniach bardzo zaczęła mi się podobać jej energia i kobieco – życiowa mądrość. Magda J, o której tu nie będzie dużo, ale która była obecna gdzieś w innym wymiarze wspierająco, rozmawiała z Natalią i powiedziała mi, że jej marzeniem jest uczestnictwo w porodzie domowym i że mogłaby nawet za darmo wziąć w takowym udział. Czynnik finansowy odegrał chyba decydującą rolę, bo poród domowy do tanich nie należy i ledwie wysupłaliśmy kasę dla położnej, zresztą nie potrzebowałam douli. Idea kiełkowała i rosła, aż doszłam do wniosku, że czemu nie? Skoro się tak złożyło, to może tak będzie lepiej. Trochę też się bałam, że ja zacznę rodzić, D pojedzie odwieźć Wiki, Grażyna nie zdąży do nas przyjechać, a ja zostanę sama ze swoim porodem i tu Natalia wniosła spokój, że jednak sama nie zostanę. Dodam jeszcze, że jestem osobą, która przy porodzie asysty nie potrzebuje, więc miałam przeczucie, że Natalia wiele nie podziała, ale postanowiłam podzielić się moim doświadczeniem.
Zatem zadzwoniłam do dziewczyn i na razie powiedziałam, że coś się powoli zaczyna, skurcze były dość regularne, ale jak je próbowałam mierzyć to znikały. Postanowiłam jednak pojechać z Wiki i Dominikiem do kolejnej Magdy, tym razem G. Chciałam dać W trochę poczucia bezpieczeństwa i pożegnać się ze światem bez oseska. Po drodze pobłądziliśmy i nasza droga tam zajęła prawie godzinę, na miejscu czułam się jakbym była w szklanej bańce, niby z nimi wszystkimi, ale gdzieś jednak obok, o 20 zdecydowałam, że jedziemy do domu. Droga powrotna zajęła nam 15 minut. W domu cieszyliśmy się przez chwilę z Dominikiem obecnością we dwoje, a następnie on pojechał po ostatnie zakupy a ja wezwałam dziewczyny. Skurcze miałam co 5 minut, więc jeszcze nie potrzebowałam nikogo, ale uznałam, że wolę, żeby przyjechały i mi wszystko zaburzyły wcześniej niż później.Pierwsza była Grażyna, po przyjeździe zbadała tętno i rozwarcie, było 2,5 cm, więc mało jak dla mnie, ale szyjka była mięciutka. Po chwili zjawiła się Natalia z piłką i chustami do masażu, oraz świeczkami które rozstawiła w sypialni. Tym razem było ze świeczkami i muzyką, a nawet z zapachami. Grażyna doskonale wyczuła moją potrzebę intymności i udała się do drugiego pokoju, Natalia do niej dołączyła i ostatecznie dziewczyny przegadały 3 godziny w kuchni, z moim towarzystwem chwilowym, w momencie kiedy poczułam się samotna, bo D. poszedł pod prysznic.
Skurcze przybierały na sile, miałam wrażenie, że na piłce są efektywniejsze, więc czasem się pochylałam i opierałam o coś kręcąc biodrami, a czasem siadałam na piłce. Tak sobie chodziłam, dosprzątywałam i przecierałam co mi wpadło pod rękę, nawet miałam zamiar skończyć pakować torbę do szpitala, ale uznałam to za zbyt nudne zajęcie… Znowu to zrobiłam, niektórzy twierdzą, że torba musi być spakowana, ale mi się dwa razy udało bez  niej.
W pewnym momencie muzyka zaczęła mnie drażnić, zmieniłam na coś spokojniejszego, ale efektu nie było, więc całkiem ją wyłączyłam i pozostałam przy ciszy i swoim mruczenio – stękaniu. Bo skurcze przybierały na sile i były coraz bardziej bolesne, a wraz z nimi moja “muzyka” stawała się coraz głośniejsza. Ok 22 napisałam do Magdy smsa, jak ma się Wiki, było dobrze, więc spokojnie łaziłam pomiędzy łazienką a sypialnią. Po godzinie akcja się rozkręciła na dobre, Grażyna zapytała, czy czuję skurcze w pachwinach, nie czułam, ale już wiedziałam, czego się spodziewać. Postanowiłam zetrzeć podłogę w łazience i wymościć sobie legowisko, skurcze już były konkretne i nie udało mi się tego zrobić w przerwie pomiędzy skurczami. Czułam też, że jestem już na prawdę głośna, a podczas skurczów najlepiej mi było, gdy obejmowałam i ściskałam Dominika. Grażyna poprosiła mnie, żebym dała zbadać sobie rozwarcie, zgodziłam się to zrobić po  tym, jak ogarnę łazienkę i zaczęła się jazda bez trzymanki – toaleta, mop, toaleta, sypialnia, a w międzyczasie Magda dzwoniąca, że Wiki płacze i na pytanie, czy z nią porozmawiam NNNNNNNNNNNNNIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIEEEEEEEEEEEEEEEEE!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! wyryczane na skurczu i bieganina do łazienki, po to, po tamto, na kanapę do badania i -”Mamy pełne rozwarcie”, które wcale mnie nie zdziwiło, czułam, że to już, skurcze były na prawdę silne i bolesne, pachwiny ciągnęły, po badaniu toaleta i kąpiel. Kąpiel to duże słowo, ponieważ mamy brodzik o głębokości 30 cm, więc moczyłam nóżki i brzuch, zresztą siedząc w środku byłam przekonana, że nie zdążę brodzika wodą napełnić…
Po chwili od puszczenia wody główka się wstawiła w kanał rodny i znajome pieczenie / szczypanie… O nie! Przypomniałam sobie, jak to było za pierwszym razem – 2 milimetry do przodu, milimetr do tyłu i piekielny ból. Ratunku! Muszę to powstrzymać! Kazałam Dominikowi klęknąć, a sama pochyliłam się jak tylko mogłam i następne dwa skurcze przeżyłam bez wstawiania się główki. Ale to bez sensu, przecież muszę ją wycisnąć, no dobra, to się podniosę…
Grażyna powiedziała, że w zasadzie mogę urodzić w brodziku, ale muszę jedno kolano dać na krawędź, więc zarzuciłam kolanem i przyszedł kolejny party skurcz, znów pieczenie i po skurczu główka z powrotem się wycofała, następny i już została, gdzieś w międzyczasie wymacałam główkę i się zdziwiłam, że już mogę ją dotknąć, podczas pierwszego porodu wymęczyły mnie parte skurcze, zanim dotknęłam główki… To mi dodało otuchy, a Grażyna powiedziała, że jeśli poprę, to główka wyjdzie na kolejnym skurczu, niechętnie  ale jej posłuchałam i rzeczywiście główka wyszła, chlusnęły wody i wyszło cale ciałko, które natychmiast dostałam na ręce. Sprawdziłam, rzeczywiście dziewczynka. Jeszcze chwila, zanim Aleksandra zaczęła oddychać. I te kilka sekund wydłużone w nieskończoność, zabiegi Grażyny, panika D., a ja spokojna czekałam, aż Ola   spokojnie załapie, w końcu się udało.
I nagle ze zdziwieniem zauważyłam, że Natalia została za drzwiami łazienki. Później ktoś łaził, ktoś coś mówił, ale ja miałam Olę zawiniętą w pieluszki i przytuloną do siebie i świat zewnętrzny średnio do mnie docierał. Dziwiłam się, że Ola nie chce się przyssać, Wiki pierwsze co zrobiła rzuciła się na cycka… Gdzieś ktoś pomógł mi wyjść z brodzika na moje posłanie i zdziwienie Grażyny moją pępowiną – była skręcona jak kabel telefoniczny.
Informacja od Dominika, że Wiki zasnęła (myśleliśmy, że po drodze), więc jest u Magdy, po chwili spędzonej w łazience Dominik z Grażyną pomogli mi się podnieść i przenieśliśmy się do sypialni. Poprosiłam D., żeby pojechał po Wiki, bo bałam się,że jak się obudzi znowu zrobi histerię… D. się zgodził i pojechał, a my z dziewczynami siedziałyśmy (ja leżałam) i czarowałyśmy. Natalia zrobiła mi przecudowny masaż stóp, Ola się przyssała i tak spędziłyśmy dwie godziny od porodu w cudownej atmosferze.
No, prawie, pomijając skurcze macicy i poród łożyska. O ile przy porodzie miały dla mnie sens, po porodzie mnie strasznie drażniły swoim natężeniem i bolesnością. Kilka razy Grażyna sprawdzała, czy łożysko odeszło, aż kazała mi poprzeć, strasznie mnie to rozdrażniło, bo wydawało mi się, że to jeszcze za wcześnie, ale jej posłuchałam i rzeczywiście wyszło. Było całe i śliczne, świeżutkie bez żadnych oznak starzenia się. Poobracała je w te i we wte i pokazała, jak to wszystko w środku wyglądało i gdzie siedziała Ola. Grażyna powiedziała, że trzeba było urodzić łożysko, zanim pochwa i macica zaczną się obkurczać, bo bez sensu byłoby jechać do szpitala, żeby je wydobyli. Dowiedziałam się przy okazji, że w jednym z Wrocławskich szpitali kobietom rutynowo robi się łyżeczkowanie macicy… Z perspektywy czasu trochę inaczej oceniam wydarcie mi mojego łożyska, po porodzie wydawało mi się, że minęło 15 minut, ale tyle to ja przesiedziałam w łazience… A Grażyna, która zwykle w 2 godziny wypełnia dokumenty ten czas przesiedziała z nami w sypialni. Niesamowita była reakcja Natalii na niecodzienne zjawisko, jakim jest poród, w którym się kobiecie nie przeszkadza, patrząc na nią wiedziałam, że podjęłam słuszną decyzję wybierając poród domowy. Z pępowiną postanowiłyśmy poczekać, aż wróci tatuś. W końcu przyjechali, Wiki spała, więc D ją rozebrał i położył na jej materacyku. Przyszła kolej na pępowinę, D dzielnie ją przeciął i mała została oddana na mierzenie i warzenie. 53 cm i 3650 gram. Okrąglutka z drugą brodą.
Po jakichś 2-3 godzinach dziewczyny pomogły mi wstać i pójść do toalety, oraz wziąć prysznic. Cudowne uczucie, korzystanie z toalety nie bolało a po prysznicu czułam się jak nowo narodzona. Okazało się, że poród odbył się bez żadnych otarć, nie wspominając o nacinaniu…
Dostaliśmy dokumenty, Natalia ugotowała mi kisiel, pożegnaliśmy się, dziewczyny pojechały, Dominik zasnął, a ja na adrenalinowym haju leżałam i patrzyłam jak moje małe szczęście zacięcie wypija swój pierwszy posiłek i czułam, jak przelewa się przeze mnie burza hormonów, a mała istotka w moich objęciach przejmuje nade mną pełnię władzy.
I tu wypadałoby skończyć relację, ale jeszcze napiszę o Wiki. Obudziła się dziewczyna z płaczem, dostała mleczko i jak się napiła pokazałam jej siostrzyczkę. Reakcja była jak w kreskówce, jakby dostała młoteczkiem w głowę, na buzię wstąpił uśmiech i cała zaczęła się zachwycać małą siostrzyczką, główką, stópkami, małymi rączkami, niesamowicie było na to patrzeć.
A na końcu chciałabym podziękować Grażynie za nie narzucające się wsparcie i jej niesamowitą mądrość i spokój. I za gimnastykę przy brodziku, do tej pory nie wiem, jak jej się udało wpasować za mnie i złapać dzidzię. Dominikowi  za to, że był ze mną w tym, jednym z najważniejszych życiowych momentów i dzielnie mnie wspierał, i pozwalał się ściskać, Magdzie G za opiekę nad Wiki, Magdzie J za wsparcie i Natalii za cudowną energię i uszanowanie mojej postawy, która odebrała jej kompetencje ;) (nie pozwoliłam sobie pomagać w porodzie).


Autorka: Magdalena Mostek- Wrocław 
zaprasza na bloga o dobrych porodach Dobry poród

Dziękuję Magdaleno <3 

poniedziałek, 4 marca 2013

Nina, mama Kaliny

Dziś relacja z porodu Niny. Pragnę tylko nadmienić, że Nina wydaje mi się bardzo bliska w postrzeganiu  porodu, a także odpowiedzialności za siebie, dziecko, życie...
Bardzo się cieszę, Nino, że ubrałaś w słowa, to o czym ja i inne kobiety rodzące w domu często wspominamy, przy okazji rozmów o porodach... Mogę się pod tym, w większości, podpisać :)


Mając styczność z wieloma lekarzami o specjalności ginekolog- położnik, wyrobiłam sobie pogląd na to, jak większość z nich widzi poród i rodzącą. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że mimo dużej chęci i myślę, że ich wiary w to, że „pomagają” rodzącym, nie chciałam mieć porodu w dwie godziny, półświadoma, traktowana jak pacjent w trakcie operacji w znieczuleniu ogólnym. Lekarze mają pewne skrzywienie zawodowe, które z racji ich miejsca pracy (szpital=chorzy), widzą większość pacjentek w kategorii patologii, a jeśli tej patologii nie widać gołym okiem, to ona na pewno jest w dali na horyzoncie. Oczywiście tak zostali oni nauczeni i chwała im za to! Tylko, że taki styl myślenia jest dobry dla 10% rodzących, no dajmy dla 15%. Natomiast pozostałe ciężarne w fizjologicznej ciąży nie potrzebują interwencji medycznej, która skutkuje lawiną następnych procedur. Oczywiście są i takie pacjentki, które udając się do szpitala liczą na to, że „ktoś” (czytaj: lekarz, położna) za nich urodzi, zdejmie z nich ból i zmęczenie. To są bardzo plastyczne pacjentki w rękach doktorów. Doskonale dopasowują się do grafiku pracy na oddziale, podpisują zgody na cięcia cesarskie, znieczulenia i całą resztę. Są to pacjentki zdyscyplinowane, a przez swoją nieświadomość procesu porodu, oddają doktorom batutę do dyrygowania jego przebiegiem.

Myślę, że rozumienie porodu, wdrukowuje się w świadomość dziewczyny już bardzo wcześnie. Ja jako dziecko widziałam poród mojej kotki. Do dziś twierdzę, że było to niesłychanie proste, choć mama próbowała mi wytłumaczyć, że poród to nie tylko sam proces wyjścia kociaka na zewnątrz, ale cały cykl zjawisk, które działy się wcześniej. Dzięki mojej kotce, nie dałam sobie wmówić, że poród jest traumatycznym przeżyciem, że boli do granic utraty przytomności i że właściwie dzieli nas cienka granica od śmierci. Dlatego tak trudno było uwierzyć mi w słowa doktorów, że „nigdy nie wiadomo kiedy prawidłowy poród zmieni się w patologię” lub prorocze słowa, że „zawsze coś może się stać”. Chcieliśmy odczarować trochę tego „Cosia” i wszystkie nasze spotkania z położną dotyczyły dyskusji o schematach postępowania na wypadek – już konkretnych – patologii, które mogą wystąpić w trakcie porodu. Mi zależało na tym, żeby Dorota potraktowała nas jako ludzi przewidywalnych, poukładanych, opanowanych, którzy bezpiecznie czują się we wcześniej ustalonych ramach postępowania i którzy nie narażą siebie, dziecka i reputacji położnej w sytuacjach kryzysowych. Taki niepisany układ mógł mieć miejsce tylko w oparciu o bezkresne zaufanie, które mieliśmy do samej Doroty. Gdyby jednak "coś" się stało podczas naszego porodu domowego – wieszano by na mnie psy. Gdyby taka sama sytuacja zdarzyła się w szpitalu - winny byłby doktor. Sprzeciwiam się takiemu podejściu. Nawet teraz – gdy nasze dziecko całe i zdrowe jest już z nami – „wujkowie dobra rada” uzurpują sobie prawo do tego, by pouczać nas – dorosłych, wolnych i samodzielnie myślących rodziców – słowami: „Słyszałam że rodziłaś w domu. Nie chciało mi się wierzyć, ale po zafoliowanej kanapie wnioskuję, że to prawda. Więc zapytam jako stara znajoma: porąbało Cię? Szalona to ty zawsze byłaś, ale to przeszło moje wyobrażenie. No, ale ogranicza nas tylko nasza wyobraźnia... Ciebie chyba nie ogranicza nic.” -  takim znajomym odpowiadamy, że zafoliowana kanapa to pikuś – kot przegryzł pępowinę, a pies zjadł łożysko! I ludzie w to wierzą…

Spisałam dla siebie jeszcze przed porodem, czyli w trakcie posiadania pełnej świadomości, kilka mobilizujących rad i przypominających faktów:

1) Poród jest procesem, który trwa
2) Wszyscy się urodziliśmy
3) Ból porodowy daje życie
4) Swoją siłą woli jestem w stanie się uspokoić i rozluźnić
5) Rozumiem potrzebę istnienia bólu porodowego
6) Każdy skurcz przybliża mnie do spotkania z dzieckiem
7) Oddycham i jestem aktywna
8) Nie będę panikować
9) Nie chcę znać godziny ani upływu czasu
10) Pozwolę sobie na chwile słabości, które jednak nie zapanują nade mną

Od „męża” dostałam dwa motywatory:
1) Kto jak nie Ty?
 2) Będziesz wspaniałą Mamą
Miały mnie one mobilizować i przypominać o postawionych przed sobą celach.

Byłam już dwa po wyznaczonym terminie, kiedy położna napisała do mnie sms z pytaniem: „Jak się miewasz?”. Odpisałam zgodnie z prawdą, że miewam się dobrze, ale kiepsko sypiam(przez całą ciążę miałam wycieczki nocne do toalety po kilka razy). Wtedy położna zasygnalizowała, że powinniśmy napić się melisy i pomyśleć o szpitalu. Pamiętam, że odebrałam to trochę personalnie, bo pomyślałam sobie, że pewnie położna doszła do wniosku, że ja nie dam rady urodzić tego dziecka albo, że spanikuję i ona nie chce z kimś takim współpracować. Odpisałam dość oschle, że jeśli ma obiekcje co do naszego porodu to ma dać nam znać, bo my nie mamy presji, żeby urodzić w domu i rozważamy także ewentualność rodzenia w szpitalu (co było prawdą). Odpisała, że nie ma obiekcji i że czekamy i cieszy się, że nie mamy ciśnienia na dom. Napisałam jeszcze w dość żartobliwym tonie, żeby się nas nie obawiała, że jesteśmy "normalni" – jemy mięso i łożyska też raczej nie zakopiemy w ogródku. Odpowiedzi już nie dostaliśmy, a Michał śmiał się, że widocznie tylko ja uważam się za normalną.

Sześć godzin później o 3 w nocy obudził mnie skurcz. Pomyślałam sobie, że pewnie przepowiadający. Poszłam do wc, zrobiłam co trzeba i wróciłam do łóżka. Za 20 min obudził mnie kolejny. Znów wc, łóżko, spać. Po kolejnych 20 min scenariusz był taki sam. Wnioskowałam, że pewnie czeka mnie długa droga (moja mama rodziła nas w środku nocy – ja 3:35,brat 3:45, więc pomyślałam, że czeka mnie 24hporód, więc muszę się regenerować). Skurcz, wstawałam z łóżka, po skurczu szłam spać. O 5.00 Michał otworzył oko, bo zaczęłam się kręcić częściej niż zwykle i zapytał co się dzieje. Powiedziałam, że mam od 3 regularne skurcze co 20min, na co on: „O, to super! To ja sobie jeszcze pośpię.” Zapamiętał sobie skubaniec z książki Ireny Chołuj, że mężczyzna ma spać póki nie jest niezbędny i wziął to sobie bardzo do serca. Godzinę później skurcze zaczęłam mieć co 10 minut. Królewicz się już obudził i powiedziałam mu, że raczej nici z wyjazdu do pracy. Zrobił mi śniadanie – chlebek z serkiem kozim pokrojony w żołnierzyki. Jadłam, a on zapisywał skurcze. Do 7.00 były co 10 min, postanowiliśmy jeszcze trochę poczekać i zadzwonić do Dorotki. Kontrolnie zadzwoniłam do niej o 7.30 powiedzieć, że mam skurcze od 3 w nocy i że są regularne, teraz co10 min. Zapytała, czy chcę, żeby już przyjechała. Odpowiedziałam, że nie, jest Michał, czuję się ok. Zapytałam tylko ile czasu zajmie jej dojazd –powiedziała, że będzie w ciągu godziny i że mam zadzwonić jak skurcze będą co 5 min. Skurcze co 5 min pojawiły się już o godz. 9.00. O 9.30 zadzwoniłam do Doroty. Zgodnie z obietnicą pojawiła się o 10:20. Zbadała mnie o 10:50 oznajmiła, że mam 5cm. Ucieszyłam, bo swoim chodzeniem, kręceniem biodrami i skakaniem na piłce wypracowałam sobie półmetek. Chciałam z nimi rozmawiać, ale zdążyliśmy się tylko dopytać jak dziecko dokładnie jest połączone pępowina do brzuszka, a w brzuszku, co dalej? Miałam skurcze dość intensywne. Przeszkadzało mi tylko, że nie potrafię w zadowalający sposób rozluźnić swojego brzucha w trakcie skurczu, szczególnie na jego początku. Pomagali mnie oddychać i wpaść w odpowiedni rytm. Po skurczu Dorotka przykładała tę swoją magiczną słuchawkę i byłam naprawdę zadowolona, że tak prawidłowo pracuje maleństwu serce, że dla niego ten skurcz też jest przeżyciem, a razem tak świetnie współpracujemy.

„Jeśli chcesz, żeby poród bolał kobietę – połóż ją nieruchomo” Motto większości porodówek. Nie wyobrażam sobie leżeć podczas porodu, podczas skurczu. Mając skurcz byłam wyprostowana jak struna i uwieszona na szyi Michała. Natychmiast wstawałam i potrzebowałam pionizacji. W notatniczku porodowym miałam zaznaczone dwa skurcze z gwiazdką, które uznałam, za wyjątkowo nieprzyjemne. Zdążyłam tylko zapytać Dorotkę, kiedy one (te skurcze) dadzą mi chwilę odpocząć, bo były już co 2, co 3minuty i trwały około 60 sekund. Powiedziała, że koło 7 cm będę miała chwilę wytchnienia i zasugerowała, żebym poszła wziąć ciepły prysznic. Pamiętam, że było to jakoś właśnie między skurczami i odburknęłam im z trzy razy: dobra, dobra, dobra. Poszłam pod prysznic, gdzie miałam dwa skurcze, uwieszona na drążku od słuchawki , miałam wrażenie, że zaraz ją wyrwę. Zbiegli się. Widziałam, że na mnie patrzą. Po drugim skurczu położna kazała mi wyjść na badanie. Usiadłam na toalecie i najpierw zobaczyliśmy, że coś ze mnie wystaje (oby nie pępowina). Okazało się, że odeszły mi wody. Dorota mnie bada i mi mówi: „Nina, Ty rodzisz! Masz 10 cm.” Pamiętam, że mnie to trochę rozdrażniło i w głowie powiedziałam sobie- przecież ja rodzę od 3 w nocy! Dorota powiedziała mi: „Zaraz będziesz miała skurcz party”. O! Wreszcie sławetne skurcze parte – ciekawe jak to jest. I faktycznie za chwilę poczułam skurcz inny niż wszystkie. Po skurczu zapytała się mnie, czy chcę rodzić w łazience. Nie czułam takiej potrzeby, więc przeszliśmy do kuchnio-pokoju. Ja mokra, naga, pies nam się ożywił za bardzo, trzeba go było uwiązać w przedpokoju, Dorota rozłożyła stołeczek porodowy, narzędzia, R1 w korytarzu leży, a ja przypominam sobie skecz Monty Phytona z porodówki, gdzie lekarz mówi rodzącej, że nie ma uprawnień do rodzenia, więc ja sobie przypominam, że faktycznie tych uprawnień nie zdążyłam zrobić przed porodem i błagalnym głosem mówię do Dorotki i Michała: „Ale pomóżcie mi! Pomóżcie!” Na co Dorotka: „Pomagam ci, pomagam”. A ja w głowie nadal słyszę, że przecież nie wiem co mam robić. Na co słyszę, że już widać główkę i czy chcę ją zobaczyć i dotknąć. Dorotka przynosi z łazienki lusterko, ja odwracam głowę i nie chcę patrzeć, nie chcę dotykać. Mam wrażenie, że jeśli dotknę to mnie to zniewoli i nie dam rady urodzić. Trzeci skurcz. Zdmuchuję świeczki. Dorota pyta, czy tak chcę urodzić, bo to będzie dłużej trwało, mogę po prostu przeć i zaraz urodzę. Skurcze parte- uczucie, gdy trzymasz coś w ręku i wiesz, że tego nie utrzymasz i kwestia czasu kiedy upuścisz, ale dzielnie walczysz. Wybieram opcję na skróty, będę przeć. Słyszę: „Na następnym skurczu urodzisz”. I stało się tak, jak mówiła Dorota.
Usłyszałam tylko od Michała: „Dziewczynka, dziewczynka!!!” takim wyraźnie przejętym i uradowanym głosem, bo myśleliśmy, że będzie to chłopczyk.

Nina z Kaliną

 Nie pisałam sobie scenariuszy na poród domowy, żeby się nie rozczarować, ale teraz wiem, że ważne dla mnie było to, że byłam badana raptem dwa razy, więc nikt mnie nie „liczył” mówiąc: 6 cm – mało, słaby postęp. Ominął mnie gdzieś kryzys 7 centymetra, ominęło mnie to wyczekiwanie i niepokój. W moim odczuciu – szybko poszło ;) Dorota zbadała mnie o 10:50 – wtedy było 5cm, a o 12:20 mieliśmy już dziewczynkę ze sobą.
Ból jest odczuciem subiektywnym i wszystko zależy od naszego nastawienia. Nie ma cudownych środków, które jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, powodują jego zniknięcie. Poród może nie boleć! Od siebie dodam – mnie nie bolał tak, jak myślałam, że będzie bolał. Jak straszyli, że boli. Urodziłam moją córkę i przeżyłam. Gdzieś przy końcu, uwieszona na tej rurce od prysznica zastanawiałam się kiedy inne kobiety biorą znieczulenie, bo mnie jeszcze nie boli tak bardzo, żeby o nie prosić. Dwadzieścia minut później miałam małą w ramionach i – jak to kobieta – zastanawiałam się: w co ja ją ubiorę?

Nasza Kalina przyszła na świat w naszym małym mieszkanku. Od wielu osób słyszymy: ale jesteście odważni, natomiast ani razu nie usłyszałam - jesteście odpowiedzialni. I nikt – ani szpital, ani lekarz, ani polisa ubezpieczeniowa – nie zdejmie z nas tej odpowiedzialności, nie sceduje niepowodzenia na instytucję, osobę, firmę ubezpieczeniową… Myślę, że większość osób nie zrozumie, że można chcieć wziąć na siebie odpowiedzialność jaką jest poród domowy, będąc w pełni świadomym potencjalnych zagrożeń. Ludzie są w stanie zaprzedać swoją duszę nawet diabłu za iluzję poczucia bezpieczeństwa. Bo dla większości osób lepiej rodzić w szpitalu, przy obcych ludziach, z bakteriami odpornymi na antybiotyki, niż w domu, z asystą fachowca. Do jakiego punktu będziemy dążyć, gdzie uznamy, że już jest wystarczającą ciepło i bezpiecznie? Dla choćby odrobiny większego bezpieczeństwa (kosztem własnego wyboru i wolności), dziś dzieci na rowerkach jeżdżą w ochraniaczach i kaskach, a ja mam bliznę na lewy kolanie po przewróceniu się dwukołowcem na żużel, gdyż takiego ochraniacza nie miałam.(I żyję!) Płaci się krocie za szczepionki 5w1 lub 6w1 po to, by oszczędzić dziecku bólu od wkłucia igły… Jakby te kilka ukuć mniej w życiu miały spowodować drogę ku dorosłości usłaną różami. Rodzice pakują swoje maluchy w super bezpieczne testowane foteliki, a sami zapominają jak jeździli rozłożeni na tylnej kanapie Malucha bez pasów, choć przecież samochody były wtedy o wiele mniej bezpieczne, drogi podobnie. Nie zdziwię się jeśli za kilka dekad dzieci będą miały zamontowaną klatkę bezpieczeństwa, jak w samochodach wyścigowych i rodzice przyszłości będą kręcić z niedowierzaniem głowami jak bardzo byliśmy nieodpowiedzialni wożąc nasze dzieci tylko w fotelikach…

Mnie ten mój poród drogami i siłami natury był zwyczajnie potrzebny w życiu -jako kobiecie, matce. Dał mi taką wiarę w siebie, swoje możliwości. Czuję, że dojrzałam, że przeżyłam coś ważnego, czego nikt mi nie odebrał cięciem cesarskim, przebiciem pęcherza czy podaniem oksytocyny...
I nikogo nie namawiam do takiego porodu, a jeśli jeszcze raz ktoś zapyta, czy przy porodzie był doktor – odpowiem zgodnie z prawdą – był.  Doktor nauk o zdrowiu. – moja położna

Nina, mama Kaliny

P.S. Będąc przy mojej Mamie w Jej ostatnich dniach, zrozumiałam, że umieranie jest procesem. Poród też nim jest. Przyjściem na świat mojej córki coś się zamknęło, dopełniło…Mama umarła w domu, Kalina urodziła się w domu. Nie czułam obawy, strachu, niepokoju – wiedziałam, że nawet jeśli będę rodzić cały dzień i cała noc – to nadal będzie to normalne, prawidłowe. Nie potrafię tego uargumentować ani zracjonalizować, ale głęboko wierzyłam, że mam potężnego Orędownika po Tamtej Stronie, że Mama czuwa nade mną i naprawdę nic złego się nie stanie… Gdy słyszałam od Dorotki, że dobrze mi idzie, że jestem dzielna, to pomyślałam: szkoda, że nie widziałaś mojej Mamy – ona dopiero była dzielna!

Autorka: Nina, mama Kaliny  


Dziękuję Nino <3

ps. Jest coś, co powtarzam wszystkim wokół: 
" Miejscem narodzin i śmierci człowieka powinien być dom, a nie zimna, szpitalna sala". 
Dobrze, że napisałaś także o swojej Mamie. 

Hanna

Spodobała Ci się ta opowieść i chciałabyś, żeby ukazała się w bezpłatnej książce wesprzyj projekt