Swoją długą drogą do porodu domowego dzieli się pięknie Agnieszka.
Nasza droga do porodu domowego trwała 13 lat...
Rok 1995 .
Natrafiamy w księgarni na książkę S. Kitzinger " Rodzić w domu".
Kupujemy, czytamy i... jest dla nas oczywiste, że tak właśnie będziemy
rodzić. Na decyzję o poczęciu jednak jeszcze nie czas...
Rok 2002. W piśmie " Wegetariański Świat" stykamy się z artykułami dr
Preeti Agrawal. Przemawia do mnie bardzo to, co pisze i zostaję jej
pacjentką. Od pierwszej wizyty czuję się z Nią bezpieczna, a badanie
przestaje być dyskomfortem.
Nadmienię tutaj, że wszyscy
ginekolodzy, z którymi się wcześniej stykałam pogłębiali mój stres
związany z wizytami w gabinetach ginekologicznych. Dziś myślę, że
podświadomie odwlekałam decyzję o zajściu w ciążę również ze względu na
perspektywę cyklicznych wizyt i związanych z nimi , a przeprowadzanych w
nieprzyjemny sposób, badań. Poza tym z żadnym ze spotkanych wcześniej
lekarzy nie mogłabym choćby porozmawiać o możliwości porodu domowego.
Rok 2003, 16 czerwca. Wizyta w gabinecie
potwierdza, że jestem w ciąży. Jesteśmy uszczęśliwieni i zaskoczeni tym,
że po tylu latach zabezpieczania się poczęliśmy nasze dziecko niemal
natychmiast po tym, jak poczuliśmy, że nadszedł nasz rodzicielski czas.
Czuję się niesamowicie. Mdłości, wymioty i brak apetytu nie są
w stanie przyćmić uczucia tego, że dzieje się we mnie coś wyjątkowego -
że noszę w sobie małego, z Miłością poczętego, Człowieka.
Na jednej z pierwszych wizyt mówimy dr Preeti o naszym pragnieniu
domowych narodzin. Przyjmuje to bez zdziwienia i niepokoju, zapewnia, że
będzie prowadzić moją ciążę tak, by mnie dobrze przygotować do takiego
porodu. Zastrzega, że warunkiem jest prawidłowy przebieg ciąży i dobry
stan psychiczny i emocjonalny. Mówi, że niełatwo znaleźć położną. Podaje
nam tylko dwa kontakty: do dziewczyny z Wrocławia, która sama jeszcze
nie rodziła i do Opola- do Ewy.
Czujemy opór przed rodzeniem
z kimś, kto swojego doświadczenia jeszcze nie ma. Jeszcze większy opór
czujemy przed porodem szpitalnym, mamy do niego jednoznacznie negatywne
nastawienie.
We wrześniu umawiamy się z Ewą i jedziemy na pierwsze spotkanie do Opola.
Rozmowa jest bardzo długa i szczegółowa. Ewa zadaje mnóstwo pytań,
sprawdza naszą wiedzę o tym, na co się decydujemy. W końcu zgadza się i
stawia jeden warunek- w razie jakichkolwiek trudności jedziemy do
szpitala. Przystajemy na to. Jesteśmy szczęśliwi, że znaleźliśmy
położną, ale nie czujemy się w pełni spokojni. Brakuje nam możliwości
wyboru, ciąży świadomość, że go nie mamy.
Ciąża przebiega
wspaniale. Skończyły się mdłości, jest apetyt na zdrowe jedzenie. Im
większy brzuszek, tym lepiej się czuję. Nasza dwuosobowa firma
przechodzi właśnie okres gwałtownego rozwoju, dużo pracujemy, a mnie to
wcale nie męczy. Nigdy wcześniej nie miałam tyle energii. Wokół nas
dzieją się tylko dobre rzeczy. Wszystko i wszyscy nam sprzyjają. Każdy
dzień mam wypełniony do granic. Brakuje przestrzeni na to, by zanurzyć
się w sobie samej, by z ciąży, a nie z pracy uczynić priorytet, wokół
którego dzieje się cała reszta. Wtedy jeszcze nie wiem, jakie to ważne.
Para naszych najbliższych przyjaciół jest wzruszona i
zachwycona, gdy prosimy ich, by towarzyszyli nam przy porodzie. Wtedy
nie mamy jeszcze pojęcia o funkcji douli. Po prostu czujemy potrzebę
tego, żeby w tym szczególnym czasie był z nami ktoś bliski i obdarzony
głęboką świadomością.
Na jednej z wizyt dr Preeti pożycza
nam książkę " Narodziny w nowym świetle", nie komentując jej i nie
zachęcając do niczego. Dowiadujemy się o zjawisku, jakim jest lotosowy
poród. Jesteśmy zachwyceni jego ideą, tym co daje dziecku i oczywiście
marzymy, by nasz Chłopczyk mógł tak właśnie się narodzić.
W
listopadzie przeprowadzamy się z małego mieszkania Rodziców do dużego
domu, który wynajęliśmy. Rodzice i przyjaciele pomogli nam w remoncie,
dopieszczamy nasze Gniazdo, godząc to z nawałem pracy.
Czekamy na drugie spotkanie z Ewą i... gdzieś głęboko, powoli zaczyna budzić się niepokój.
Dopiero w grudniu ( a może w styczniu, nie jestem pewna) Ewa znajduje
czas, by do nas przyjechać. Po tym spotkaniu jesteśmy spokojniejsi.
Pod koniec stycznia ( lub na początku lutego) widzimy się po
raz trzeci. Jest śnieżyca, Ewa dociera do nas z mężem Adamem ( świetny
człowiek, wciąż Go pamiętamy) wieczorem. Jest zadowolona, że mogła
sprawdzić jak długo się jedzie z Opola do Oleśnicy w ciężkich warunkach
pogodowych.
Po raz pierwszy jestem badana przez Ewę. Mam termin na
15 lutego, a Ona mnie informuje, że ma ważny wyjazd i pyta czy się
zgadzam, by pojechała. Proponuje, że na wszelki wypadek skontaktuje mnie
z inną położną i dzwoni do niej przy mnie. Zgadzam się, czując, że nie
mam wyboru. Znów napływa niepokój, silniejszy niż wcześniej. Trudno mi
przyjąć perspektywę porodu z osobą, której do tej pory nie poznałam.
Mówimy Ewie, że chcemy, jeśli się uda, by nasze Dziecko było lotosowe.
Nie przypuszczamy, że to wywoła jakieś napięcie u Niej, ale tak właśnie
się stało. Mówi, że to dla Niej nowość, że niewiele o tym wie. Mąż Ją
wspiera, mówi, że to tylko kolejne dla Niej doświadczenie.
Rozstajemy się z uśmiechami, ale spokoju wewnętrznego nie ma, jak sądzę, po żadnej ze stron.
Któregoś dnia dzwonię do szpitala w Trzebnicy, chcę wiedzieć,
czy mogę wejść na oddział ze swoją położną. Rozmawiam z ordynatorem,
jest oburzony, informuje mnie, że szpitalne procedury nie dopuszczają
takiej sytuacji. Przy okazji dowiaduję się, że w trzebnickim szpitalu
jest tylko jedna sala do porodów rodzinnych. Po tej rozmowie mój opór
przed porodem szpitalnym jeszcze się pogłębia.
Pakuję jednak torbę z
potrzebnymi rzeczami, tak na wszelki wypadek... Nie chcę zaakceptować
tego, że może okazać się potrzebna...
Wciąż czuję się
świetnie, ale Robert przekonuje mnie, że czas na długą przerwę w pracy.
Wszystko już przygotowaliśmy. Jest wymarzona kołyska ( z której Synek
prawie nie korzystał, bo spaliśmy razem), śliczne ubranka i wszystko, co
uważaliśmy za potrzebne.
Czas płynie dla mnie za wolno. Każdego
wieczoru zasypiam z nadzieją, że już tej nocy... Każdy dzień witam
nadzieją, że to właśnie dziś...
16 lutego. Jesteśmy na
wizycie u dr Preeti. Wszystko jest w porządku, ale jeśli nie urodzę w
przeciągu tygodnia, muszę zgłosić się do szpitala. Sama myśl o tym mnie
przeraża...
21 lutego. Od rana czuję, że Maluszek jest
gotowy na przybycie. Poźnym popołudniem już wiem to z całą pewnością.
Dzwonię do Przyjaciół. Są już spakowani od dwóch tygodni, więc
natychmiast wyruszają z Wrocławia. Dzwonię do Ewy, okazuje się, że
właśnie wróciła z tego wyjazdu. Wyrusza niemal od razu, gdy przyjeżdża
Jej świeżo umyte włosy są jeszcze mokre.
Wieczór, świece, spokojna
muzyka. Wielkie łóżko w sypialni, ciepło, sennie. Ewa siedzi na
podłodze, tyłem do nas wszystkich, dosusza włosy. Robi na drutach, czy
szydełku, niewiele mówi. Często mnie bada i właściwie tylko wtedy czuję z
nią kontakt.
Czas płynie, akcja porodowa rozwija się powoli. Zbyt
powoli. Ewa czeka. Przestrzeń napełnia się niepokojem. W takiej
atmosferze mogło stać się tylko jedno- akcja nie postępuje.
Ewa
mówi o szpitalu, ja chcę jeszcze czekać, oczekuję od Niej pomocy.
Napięcie rośnie. Za nami nieprzespana noc, wszyscy jesteśmy zmęczeni.
Ewa rozmawia przez telefon z dr Preeti, która mówi, żeby jeszcze
poczekać. Za jakiś czas rozmawiają ponownie... Nie możemy już dłużej
czekać. Robert dzwoni do szpitala, dowiaduje się, że sala do porodów
rodzinnych jest wolna. Agata i Sławek zostają w domu, my wyruszamy z
Ewą.
W samochodzie czuję, że akcja porodowa wraca. Na izbie
przyjęć skurcze są coraz silniejsze. Nie mogę uwierzyć, że jestem w
miejscu, w którym nie zamierzałam się znaleźć.
Jestem zła ( na
siebie, na Ewę, na...), ale zmęczenie wyzwala we mnie także strach.
Ostatkiem sił próbuję samej sobie udowodnić, że nie czuję się bezsilna.
Nie zgadzam się na lewatywę, golenie i ewentualne interwencje (
nacięcie...). Prawie żądam, żeby przyjmująca mnie ginekolożka
porozmawiała z Ewą. Wtedy jeszcze nie wiem, że to ona będzie ze mną do
końca porodu. Nie chce, twierdzi, że po co jej rozmowa z jakąś położną,
w końcu jednak rozmawiają. Nie słyszę już tego, nie widzę już Ewy. Na
szczęście Robert jest przy mnie cały czas.
Trafiamy do osobnego
pokoju. Są ze mną dwie położne i ginekolożka z izby przyjęć. Jest
niedzielny wieczór i one trzy na całą porodówkę. Próbuję rozmawiać o
wyborze pozycji. Nie ma szans, nie ma czasu. Zauważam, że te położne nie
są samodzielne. Wykonują tylko polecenia lekarki, która biega między
porodami. Teraz wszystko dzieje się coraz szybciej. Na szczęście, bo
coraz bardziej opadam z sił, przecież rodzę już prawie dobę. Dwa albo
trzy bolesne badania. Informacja, że zbliżamy się do końca. Parcie...
Krzyk... Nożyczki... Dwa ostatnie skurcze i... Żytomir jest już na mojej
piersi. Na chwilę, bo tutaj trzeba przede wszystkim zrobić badania...
Na szczęście Tata ani na chwilę Go nie opuścił. Na szczęście dostał 10
punktów Agpar! Na szczęście urodził się siłami natury...
Pępowina
odcięta natychmiast... Łożysko w kawałkach- nawet nie wiem, czy je
wyciągnięto, czy pozwolono by się urodziło. W tamtej chwili liczyło się
tylko to, że Żytomir się urodził! Nawet się nie zorientowałam, że
zszywanie krocza trwało dość długo...
Spędzamy najbliższą godzinę tylko we troje. Potem niestety, zgodnie ze szpitalną procedurą, musimy się rozstać.
Dzwoni do mnie jeszcze dr Preeti i moja Mama, a potem już tylko
cudowna, nocna bliskość z Maluszkiem. Wszechogarniające szczęście...
Rano przychodzi pielęgniarka, by pomóc mi skorzystać z
prysznica. Z trudem schodzę z łóżka, mam problemy z chodzeniem.
Dziewczyna z łóżka obok porusza się normalnie, choć urodziła kilka
godzin przede mną. Woda obmywa moje ciało. Dotykam brzucha, zaskoczona,
że jest taki płaski. Ostrożnie dotykam zszytego nacięcia, wydaje mi się
takie duże...
Robert przyjeżdża wcześnie. Mówi, że dzwoniła Ewa, że
wszystko Jej opowiedział. Czuję ulgę, że to On z Nią rozmawiał. We mnie
jest bolesne rozczarowanie, czuję, że nie sprawdziła się jako moja
położna. Robert jest z nami tak długo, jak pozwala na to regulamin
szpitala. Nosi Żytusia, tuli, kołysze, oddaje mi do łóżka. Tyle w nas
wzruszenia, czułości, szczęścia i ... niepokoju.
Szpital
mnie zaskakuje. Pozytywnie. Są dwuosobowe pokoje, zaangażowane
pielęgniarki i pełna ciepła pani neonatolog. Mój wegetarianizm też
spotyka się z akceptacją i dostaję bezmięsne jedzenie.
Jeden raz
odwiedza mnie ordynator. Jest z nim ginekolożka, która przyjmowała mój
poród. Nie chcę na Nią patrzeć, jestem przekonana, że zrobiła mi krzywdę
tym nacięciem. ( Kilka miesięcy po porodzie dowiedziałam się, że było
to nacięcie, jakie wykonuje się przed użyciem próżnociągu...)
W drugiej dobie wieczorem możemy opuścić szpital. Samochód jedzie
bardzo ostrożnie, siedzę na dmuchanym kole. Przed domem czeka na nas
Sławek. Pomaga mi, bo z moim chodzeniem jest po podróży jeszcze gorzej.
Robert niesie Synka.
Agata wita nas w drzwiach. Jest ciepło, czysto
i palą się świece. Są żółte tulipany, pachnie jedzenie i sączy się
kojąca muzyka. Nareszcie w domu. Czuję się, jakby nie było mnie tu
bardzo długo. Smutek ogarnia nas wszystkich, gdy okazuje się, że nie
mogę siedzieć nawet na dmuchanym kole. Agata podaje kolację na naszym
wielkim sypialnianym łóżku.
Nie mogę chodzić. Robert nosi
mnie pod prysznic i do toalety. Poza tym przebywam z Maluszkiem w łóżku,
głównie w pozycji półleżącej. Karmię go, tulę, ale całą resztę robi
Tata i Przyjaciele.
Po trzech dniach zaczyna się
załamanie. To nie jest klasyczny baby blues! Popadam w skrajności. Mam
poczucie winy, że Żytuś został obciążony szpitalną traumą. Mam żal do
Niego, że nie chciał urodzić się w domu. Myślę, że Ewa powinna zrobić
dla mnie więcej. Jestem przekonana, że ginekolożka w Trzebnicy zrobiła
mi krzywdę.
Agata i Sławek zostają u nas jeszcze przez
tydzień. Cali oddają się nam trojgu, odczytują potrzeby, przepełnieni są
troską i uważnością. Dostajemy czułość i wsparcie. Nigdy nikt nie
obdarował nas tak, jak Oni wtedy. Wiemy, że przy drugim porodzie też
będą z nami.
Każdego dnia próbuję chodzić, ale nie jest
łatwo. Świeża blizna szybko obrzmiewa, boli. Po dwóch tygodniach
zakładam wreszcie domowe ubranie i robię pierwszy makijaż. Łudzę się, że
najgorsze już za mną. Najchętniej nie wypuszczałabym Synka z ramion,
ale On... woli ramiona Taty. Ja jestem przede wszystkim karmicielką.
Boli!
Po 6-ciu tygodniach pierwsza wizyta poporodowa u dr
Preeti. Jest zaskoczona wielkością mojej blizny po nacięciu, ale niczego
nie komentuje i nie ocenia. Dostaję od Niej dużo ciepła i uwagi. Z
wewnętrznymi demonami muszę poradzić sobie sama...
Planowaliśmy wcześniej, że nasze drugie dziecko urodzi się, gdy
pierwsze będzie miało około dwóch lat. W obliczu tego, co przeżywamy,
nie podejmujemy się realizacji tych planów. Dla mnie najważniejszy staje
się związek z Pierworodnym.
Ma prawie dwa lata, gdy wreszcie czuję,
że między nami jest piękna, zdrowa i pełna miłości relacja. Przepełnia
mnie głębokie szczęście i póki co nie chcę dzielić swojej uwagi na
dwoje dzieci...
Rok 2007, 5 grudnia. Dwie kreski na teście
ciążowym. Radość, wzruszenie i ... niepokój egzystencjonalny. Kilka
miesięcy wcześniej podjęliśmy niefortunne decyzje dotyczące naszej
działalności, co zaowocowało finansowym odpływem.
Robert mnie
uspokaja, dużo pracuje, opiekuje się mną i Żytusiem, dba o dom - jest
cudowny! Ja mam silne mdłości, wymioty, nadwrażliwość na zapachy i
kolory, nagłe napady głodu. Wciąż jest mi zimno. Kiedy tylko mogę
otulam się kocem, czytam, śpię i zanurzam się w sobie. Tak trwam do
początków marca.
Na jednej z pierwszych wizyt mówimy dr
Preeti, że chcemy rodzić w domu. Słyszymy, że jest jeszcze czas na taką
decyzję, że wrócimy do tej rozmowy po zakończeniu zajęć w Szkole
Świadomego Rodzicielstwa. Czasu jest rzeczywiście sporo, termin porodu
mamy ustalony na 7- go sierpnia.
Na kolejnej wizycie pada
pytanie, które sprawia, że mój, pozornie na nowo poukładany, świat uczuć
i emocji zadrżał: " Czy myślała pani o tym, by rodzić z Ewą?" Zmroziło
mnie, zabolało... Doktor widząc moją reakcję mówi, że nie chodzi o to,
żeby umawiać się z Ewą na poród. Chodzi o to, żeby dać sobie wewnętrzne
przyzwolenie na taką sytuację. Zaczynam rozumieć... Żeby to zrobić,
trzeba wybaczyć. Sobie, Ewie, Ginekolożce.
To pytanie okazuje się początkiem wielkiego przełomu...
Wiosna przynosi mi polepszające się z każdym dniem
samopoczucie. Ciąża rozwija się idealnie, a ja wyglądam kwitnąco.
Czytam, wizualizuję poród, tańczę z
brzuszkiem, a przede wszystkim
odkrywam w sobie nowe, jakże inne od poprzedniego, spojrzenie na to, jak
i gdzie zakończyły się narodziny Żytomira.
Kończymy zajęcia w Szkole, wracamy z dr Preeti do rozmów o naszym
porodzie domowym. Chcemy, żeby Żytomir był przy narodzinach Braciszka.
Dr Preeti przekonuje nas, że to pomysł ryzykowny. Trudno przewidzieć
reakcję 4,5 letniego dziecka. Jeśli będzie zabiegał o moją uwagę, może
ją dostać i nie możemy przewidzieć jakie będą tego skutki dla akcji
porodowej.
Obiecujemy Żytusiowi, że Dziadkowie zabiorą Go tylko na
tyle, na ile będzie trzeba i wróci do domu, jak tylko Maleńki się
narodzi.
Grażynę znaliśmy jeszcze z czasu pierwszej
ciąży. Mieliśmy świetny kontakt, ale Ona nie przyjmowała wtedy porodów
domowych. Teraz dzwonimy do Niej i zapraszamy do siebie.
Wystarcza
nam jedno spotkanie przed porodem. Ustalamy wszystko, włącznie z
kwestią, że poród ma być lotosowy. Czujemy się z Nią świetnie, nie ma
najmniejszego źródła niepokoju. Jestem przekonana, że jest tą Kobietą, z
którą chcę rodzić.
Od początku ciąży wiemy, że Agata i tym razem będzie nam towarzyszyć. Sama, bo Sławek nie żyje od ponad dwóch lat...
Na dwa tygodnie przed terminem porodu spotykamy się z położną,
poleconą przez dr Preeti, pracującą na Klinikach. Umawiamy się na
poród. Jesteśmy w pełni gotowi na przyjęcie takiej ewentualności i
czujemy się komfortowo ze świadomością, że ją mamy. Pakuję torbę i czuję
w sobie głęboką zgodę na poród szpitalny.
29 lipca, jemy
kolację. Oznajmiam Robertowi i Żytusiowi, że Maluszek zaczyna się
przygotowywać do pierwszego spotkania z nami.
Godzinę później
Robert przewraca się na śliskiej posadzce w łazience. Zamieram
przerażona, bo nie rusza się przez dłuższą chwilę. Sprawdza żebra, są na
szczęście tylko poobijane.
Kładziemy się spać wyjątkowo wcześnie. I
dobrze, bo około 3-ciej w nocy budzi mnie pierwszy skurcz. Budzę
Roberta, zaczynamy mierzyć odstępy między skurczami. Są co 8-9 minut.
Drzemię więc po kilka minut i tak doczekujemy 6-tej rano.
Dzwonimy
do Grażyny. Mieszka pod Wrocławiem, obiecuje dojechać do nas na 8-mą.
Zawiadamiamy Agatę i Rodziców. Jesteśmy spokojni, jemy śniadanie. Żytuś
budzi się tuż przed przybyciem położnej, przychodzi do naszego łóżka.
Jest, jak zwykle, rozgadany i absorbujący. Mierzymy odstępy między
skurczami. Wydłużyły się! Dr Preeti miała rację, lepiej, żeby Żytusia
nie było teraz z nami.
Przyjeżdżają Rodzice. Przywożą Agatę, zabierają Małego.
Jestem rozluźniona, spokojna i bardzo świadoma tego, co się we mnie
dzieje. Niewiele chodzę, najlepiej się czuję na kolanach, wsparta o
łóżko. Staram się odpoczywać między kolejnymi skurczami. Jestem głaskana
i masowana. Dostaję troskę, miłość, uwagę i akceptację.
Grażyna
namawia mnie na chodzenie. Zauważa, że jestem już trochę zmęczona, a
przecież największy wysiłek jeszcze przede mną. Spaceruję z Robertem po
kuchni. Skurcze przybierają na sile. Pęka pęcherz płodowy, czuję ból i
odkrywam, że on mnie fascynuje. Jest piękny. Jest uzasadniony. Jest
dobry. Toruje drogę Nowemu Życiu.
Wracam do pozycji na kolanach.
Wszystko dzieje się szybko. Rodzi się główka i nagle...na moment
przestaję przeć! Siłę przywraca mi krzyk, że Malutki sinieje.
Po chwili mam Go już na swoim brzuchu.
W pierwszej minucie dostaje 8 punktów Agpar, potem już 10.
Radogost leży na moim brzuchu z otwartymi oczkami i ssie pierś. Wszyscy
siedzą wokół nas na podłodze. Przestrzeń wypełnia się szczęściem,
spokojem, uczuciem, że stało się coś Najważniejszego. Czekamy na
łożysko. Rodzi się po ponad godzinie.
Położna delikatnie ociera
ciałko Maluszka i owija je pieluszką. Postanawiamy wykąpać Go dopiero
następnego dnia, by skóra mogła zaabsorbować cenne substancje.
Łożysko zostaje umyte, zasolone i umieszczone na sicie przy łóżku.
Maleńki śpi. Dzwonimy do Rodziców, wkrótce przywożą Żytusia. Wzruszeni
oglądają Radosia,
po czym odjeżdżają. Na odwiedziny przyjdzie jeszcze czas.
Położna wypełnia porodowe papiery i żegna się z nami. Będzie przyjeżdżać do nas jeszcze przez trzy kolejne dni.
Żytomir poznaje Braciszka. Jest onieśmielony, nie wyobrażał sobie, że
Radoś będzie aż tak malutki. Dotyka Go, chce też obejrzeć łożysko.
Agata zostaje na noc. Dba o nas czworo, podaje jedzenie, czyta Żytusiowi przed snem.
Zasypiamy wcześnie, a pierwsza noc z Maluszkiem jest cicha i spokojna.
Rano wybieram się pod prysznic. Wstaję i okazuje się, że nie
potrzebuję żadnej pomocy. Nie czuję osłabienia, ból jest ledwie
odczuwalny. Czuję się jak...nowonarodzona.
Przed południem przyjeżdża dr Preeti. Jest taka zadowolona, że nam się udało.
Ogląda niewielkie pęknięcie, proponuje założenie szwu. Nie chcę, będzie
nieprzyjemne. Alternatywą okazują się okłady z rozmoczonych alg
morskich.
Działają rewelacyjnie, po kilku dniach po rance nie ma już śladu.
Popołudniu odwiedza nas, umówiona wcześniej, pediatra. Ogląda Radosia,
pobiera z jego maleńkich stópek krew na badania przesiewowe. Wtedy
pierwszy raz słyszymy krzyk naszego Synka. Nie przestaję Go tulić i
uświadamiam sobie, że żadne z nas nie mogło być przy Żytusiu, gdy z Jego
stópek pobierano krew.
Najbliższe dni wypełnione są
jedynym w swoim rodzaju spokojem. Znów, tak, jak po narodzinach Żytusia,
zachwycamy się zapachem malutkiego dziecka.
Jest gorąco. Codziennie solimy łożysko i skrapiamy je olejkiem lawendowym.
Zmniejsza się szybko, pępowina usycha.
Żytuś każdego ranka przychodzi przywitać Braciszka i obejrzeć łożysko.
Któregoś dnia mówi :" Mamo, jest takie ładne. Czemu nie zostawiliście
mojego?" Popłakałam się odpowiadając na Jego pytanie. Wiedział
wcześniej, że jego poród skończył się w szpitalu, ale o łożysku nigdy
nie rozmawialiśmy.
Radogost żegna się z pępowiną dokładnie
tydzień po narodzinach. Chowamy ją wraz z łożyskiem do czerwonego
woreczka, który na taką okazję uszyła moja Mama, kiedy miał urodzić się
Żytomir.
Po dwóch tygodniach Robert z Żytusiem kopią głęboki dołek
pod starą brzozą. Zakopujemy w nim łożysko przykryte płatkami róż, które
dostałam po porodzie.
Mam nadzieję, że ta brzoza będzie trwać przynajmniej przez całe życie naszego Syna.
Dziś mam świadomość, że decyzja o porodzie domowym jest jedną z
najważniejszych w życiu kobiety. Jest tą, której skutki mogą być
najpiękniejsze, ale też mogą okazać się najboleśniejsze. Ciąża jest
czasem danym dziecku na rozwój, a kobiecie na przygotowanie się przede
wszystkim do porodu i to nie tylko w aspekcie fizycznym, ale głównie
psychicznym.
Jestem zdania, że szpital jest miejscem pomocy,
ratunku, ochrony zdrowia i życia dla rodzącej kobiety i jej dziecka. Dom
zaś jest miejscem , w którym do głosu może dojść nasza kobieca moc,
gdzie nasze ciało może w pełni doświadczyć, że samo wie, jak rodzić,
gdzie nasza intuicja może nas prowadzić bez zewnętrznych zakłóceń.
Każda z nas musi znaleźć wewnętrzną odpowiedź na to, w jakim stopniu
jest gotowa przyjąć na siebie odpowiedzialność za ten wyjątkowy moment, w
którym rodzi się dziecko. Każda z nas musi odbyć wewnętrzną rozmowę o
tym, czy czuje się silna i samodzielna, czy też potrzebuje by jej poród
był prowadzony i nadzorowany.
Dwie ciąże, dwa porody, dwie położne, dwa doświadczenia - jedna kobieta, jeden proces, jedna droga, jeden świat.
Dzięki tym doświadczeniom obudziła się i wzrasta świadomość i siła mojej kobiecości.
Odkryłam też, jak ważne są kobiety w moim życiu. Szukam współczesnej
formuły "czerwonego namiotu". Szukam pierwotnie czystej mądrości. Szukam
zagrzebanej intuicji. Szukam Wielkiej Kobiety- w sobie i w innych .
Jestem głęboko przekonana, że powinnyśmy rodzić wspierane przez inne kobiety.
Dziękuję Mojej Mamie za Jej wiarę we mnie, za akceptację moich wyborów,
za Lotosową Torbę i za to z jaką dumą i radością dzieli się z innymi
tym, że Jej wnuk urodził się w domu.
Dziękuję Agacie za Jej
wsparcie, wspanialsze, niż się spodziewałam. Dziękuję dr Preeti Agrawal
za spokój, delikatność, wsparcie, zaangażowanie w moją kobiecość,
wspaniałe towarzyszenie mi podczas obydwu ciąż i za poporodową wizytę.
Dziękuję Ewie za obecność, rozmowę z ginekolożką w szpitalu i
zainteresowanie, jakie okazała nam po narodzinach Żytomira. Dziękuję
Pani Ginekolog z Trzebnicy za interwencję, dzięki której Żytomir urodził
się zdrowy i siłami natury. Dziękuję Grażynie za to, że pomogła mi
przejść przez drugi poród tak, że Radogost mógł urodzić się w domu.
Dziękuję sobie za gotowość do wewnętrznej przemiany.
Dziękuję Robertowi, Żytusiowi i Radosiowi. Bez Nich opisane powyżej zdarzenia nie miałyby miejsca.
Autorka: Agnieszka Sekuła
Agnieszko, ja dziękuję Tobie :)
Spodobała Ci się ta opowieść i chciałabyś, żeby ukazała się w bezpłatnej książce wesprzyj projekt
poniedziałek, 30 stycznia 2012
wtorek, 10 stycznia 2012
Moje porody
Listopad 2002r.
Mój pierwszy poród- kołatała się myśl żeby rodzić w domu, ale nie byłam pewna jak to jest. Mimo iż moja mama i babcie przekazały mi raczej pozytywny obraz porodu, a mój ojciec przyszedł na świat w domu, zdecydowaliśmy się z mężem na tak zwany poród rodzinny w szpitalu.
Tego dnia moja Babcia, mieszkająca z nami, miała rano poważny udar. Cały dzień spędziłam z nią na pogotowiu, w szpitalu, na neurologii...Martwiłam się tylko, żeby nie zacząć rodzić tam na miejscu. Do domu wróciłam zmęczona taksówką koło 17.00. Babcia zaopiekowana została w szpitalu.
O 18.30 leżałam u siebie na łóżku i poczułam jakieś “pyknięcie” w szyjce, zaczęły mi odchodzić wody... Od razu tez zaczęły się skurcze, zapisywałam je na kartce... Mąż kończył pracę i jechał do mnie... Koło 19.30 zebraliśmy się do szpitala. Jechaliśmy spokojnie białym cinquecento, przez na szczęście już nie zakorkowane miasto. Wybrany przez nas Szpital Św Zofii w Warszawie miał najwyższe notowania, jeśli chodzi o "poród po ludzku" ale nie obyło się przy przyjęciu bez dłuuugiego przepytywania "do papierów", a ja miałam
rozwarcie na 4 cm , regularne skurcze co 4min... Potem na moje stwierdzenie, że odeszły mi wody, odpowiedź położnych dyżurujących brzmiała, “ no to się jeszcze okaże, czy to były wody”, zaś na słowa mego męża, że urodzę dzisiaj (była godzina 20. z minutami) odpowiedziały “taaa, na pewno...” wpisując w dokumentację datę dnia następnego. Pomyliły się, urodziłam tej nocy o 23.15.
Poród bardzo spokojny, do wyboru były dwie sale wiśniowa i agrestowa, wybrałam orzeźwiającą zieleń, czerwona sala mi nie pasowała.
Położną mieliśmy z dyżuru. Czułam się dobrze, ale jakoś tak poddałam się i wykonywałam o co prosiła. Między innymi zupełnie nie wiem dlaczego, urodziłam na fotelu porodowym, zamiast tak jak planowałam wcześniej, w kucki... Po prostu wystarczyły jej słowa “zapraszam na fotel” i ja grzecznie podreptałam, przy pomocy męża wspięłam... Ot, widać podświadomie niepewnie i nie na swoim gruncie się czułam, nawet w tym miłym pokoju agrestowym.
Jeszcze w trakcie I fazy położna co jakiś czas sprawdzała rozwarcie, zupełnie niepotrzebnie moim zdaniem. Większość porodu spędziłam w wannie. Siedząc w niej zgodziłam się jeszcze na przeprowadzenie ankiety nt. przebiegu ciąży i porodu. Bardzo również miła lekarka siedząc na brzegu wanny zadawała mi pytania, a ja odpowiadałam w przerwach między skurczami, trwało to ze 30 minut. Położna Joanna ogólnie była w porządku, kompetentna, w pierwszej fazie oprócz sprawdzania rozwarcia i ogólnego stanu, właściwie nam nie przeszkadzała swoja obecnością. W fazie II, tak jak pisałam wcześniej- przejęła poród. Asystowali jeszcze w końcówce, przy porodzie łożyska lekarz i lekarka, w sumie także nie wiem dlaczego, ale przynajmniej pokazali nam na naszą prośbę i opisali szczegółowo łożysko. Może będąc spokojną i opanowaną rodzącą nadawałam się na obiekt do obserwacji ?
Ogólnie poród wspominam jako bardzo dobry, żadnej traumy, zgrzytów także nie było, byliśmy z mężem bardzo pozytywnie zaskoczeni, że tak ładnie, szybko i estetycznie odbył się nasz poród...
Przy partych nawet nie krzyczałam, ale jednak w tej pozycji półleżącej szybko opadłam z sił, zaczęły drżeć mi nogi z wysiłku, mąż pomagał mi przyginać je do ciała i utrzymywać w tej pozycji przy parciu, musiałam w to włożyć spory wysiłek, nie miałam wsparcia ze strony grawitacji. Córeńka jak kosmitka wyszła do połowy i wydała pierwszy krzyk, będąc jeszcze we mnie brzuszkiem i nóżkami, piękna chwila, później już była cichuteńko. Od razu się, kochana, przyssała do cyculka. Krocze nie było nacinane ale pękło, mimo zastosowania tzw. “ochrony krocza” 1 cm. Z nie wyjaśnionych do końca powodów, zszywała mi je położna bez znieczulenia. Bolało bardziej niż cały poród, brrr, tu dopiero krzyknęłam i ściskałam męża za rękę z całej siły. Działo się to jednak bardzo szybko i fachowo, być może “nie opłacało” się wkłuwać ze znieczuleniem dla tak małego szwu. Potem już chwile ( 1,5 godziny) tylko dla nas z Maleńką. Położna wyszła, cudowna cisza, przytulanie, rozmowa nt. wrażeń z właśnie ukończonego porodu i podziwianie przyssanej, śpiącej Maleńkiej. Była jak aniołek wyciszona i spokojna i takim tez później była przez pierwsze lata dzieciątkiem.
Nasza Córeńka miała 57 cm, ważyła 3700g. i otrzymała 10 pkt. apgar.
Po porodzie w szpitalu wynajęliśmy pokój rodzinny tzn. taki w którym mógł przebywać też mój mąż przez całe 3 doby ze mną i Maleńką i spać na dostawce, ale zdarzało sie, że spaliśmy ciasno przytuleni w trójkę na dość szerokim szpitalnym łóżku. Spałam, spałam, spałam, z przerwami na karmienie, toaletę... Moja Maleńka była taka piękna i kochana, przepełniała mnie czułość i duma ale czułam się jakbym była chora, wizyty lekarzy, obchody, itd... Mąż był z nami większość czasu, wychodząc na parę godzin do pracy. Niemniej jednak położne bardzo miłe, bo na tzw “Oceanie” była indywidualna opieka położnych dyżurujących przez 12 godzin na zmiany, wzywałam je za pomocą pagera, a gdy maleńka miała problem ze smółka i jelitkami w drugiej dobie, były na przemian z nami w pokoju prawie całą dobę zajmując się małą pilnując jej i pozwalając nam odpocząć. Otrzymałam także kilka wskazówek dotyczących karmienia piersią i technik przystawiania noworodka. Położna uczyła nas kapać i przewijać. Na pierwszą kąpiel oczywiście został zaproszony tatuś, a ja tylko asystowałam i robiłam zdjęcia. Po 3,5 dobach wróciliśmy z naszą kruszynką do domu, gdzie nareszcie poczułam się na swoim i szybko stanęłam na nogi.
Sierpień 2004r.
Gdy córcia miała 1 rok i 9 msc, urodziłam synka- zupełnie sama. Jest taka piękna nazwa na to- freebirthing.
Miałam skurcze przepowiadające, już na 5 dni przed porodem, zaniepokojona wyciszeniem się malucha w brzuchu pojechałam do szpitala Św.Zofii- ktg wykazało regularne skurcze co 5 minut, których w ogóle nie czułam, chcieli mnie zatrzymać w szpitalu, ale odmówiłam ku oburzeniu lekarza dyżurnego, musiałam podpisać papier “świadoma zagrożenia, odmawiam...” i bardzo się cieszę, bo pewnie by mi przyspieszyli poród, a tak po kilku dniach wody odeszły sobie raniutko o 7.20. ledwo co zdążyłam się obudzić... Zdecydowaliśmy, że ponieważ córcia też dopiero wstała i była nieco nieprzytomna, mąż zawiezie ją jednak do dziadków ( 10 km od nas, niedaleko) , chociaż wcześniej byliśmy przygotowani na to, że będzie cały czas w domu.
Mąż i córcia pojechali, ja zapisywałam postępujące w błyskawicznym tempie skurcze na kartce, mościłam sobie miejsce na poród, przygotowałam potrzebne rzeczy. W tym czasie byłam w kontakcie tel z Ireną, która podobno po raz pierwszy miała dwa porody po sobie, i mój trzeci bezpośrednio po tamtych, jechała z dość odległej dzielnicy, “jeszcze tylko wypije kawkę i już jadę”.... Chciałam spróbować kąpieli, nalałam wody, weszłam do wanny, ale poczułam skurcze parte, wyszłam i w 1 minutę (dosłownie, mam zapisane w pamięci telefonu- między dwoma połączeniami z Ireną, pierwsze połączenie "Irena wychodzi główka" , drugie "Irena mam go") wyskoczył mój synek. Rodziłam kucająco- klęcząco, na ręczniku, który wcześniej sobie rozłożyłam na podłodze, podobnie jak przygotowałam nożyczki i zaciski na pępowinę, pieluszki itp... Łazienkę wybrałam jako miejsce porodu, po przemyśleniach, już wcześniej, ze względu na bliskość sanitariatów i łatwość uporządkowania...
Nigdy tego nie zapomnę, ta siła którą czułam i duma, taka pierwotna siła kobiety bliskiej naturze. Nikt mi nic nie kazał, nie prowadził, ciało samo wie, co ma robić. Ja byłam w zasadzie tylko obserwatorem. Już przed porodem miałam przeczucie, że coś takiego może się zdarzyć i omówiłyśmy szczegółowo z Ireną jak mam urodzić sama. Dzięki temu nie czułam żadnego lęku, wiedziałam jakie są fazy wyglądu noworodka, że może przybrać fioletową barwę z powodu różnicy temperatur wewnątrz matczynego ciała, a na zewnątrz itd... To niesamowite doświadczenie, że natura sama za mnie pcha Syna na zewnątrz, jak on sam obraca się we mnie i przybiera właściwą pozycję wychodząc. Jak układa się na mych dłoniach, które podłożyłam, by go przyjąć. Myślę, że nawet z położną i mężem jednak troszkę by mnie to ominęło, a tak ja, moje ciało i Dziecko... Byliśmy tylko my, maksymalnie skupieni. Ból w trakcie wcześniejszych skurczów w I fazie porodu mijał mi niezauważalnie, bo byłam zajęta krzątaniną przygotowań do porodu, zaś skurcze parte, to był w zasadzie jeden potężny skurcz, przy którym krzyknęłam zduszonym głosem z wysiłku raczej i który płynnie wypchnął mego Synka na świat.
Położna Irena spóźniła się 5 minut. Z łazienki jeszcze poszłam otworzyć jej drzwi (nie miała oczywiście do nich klucza), wróciłyśmy do łazienki, przecięła pępowinę. Tatuś dotarł spóźniony około10min, razem urodziliśmy łożysko. Irena przywiozła ze sobą stołeczek porodowy i na nim siedziałam w III fazie. Łożysko urodziło się do miski i zostało dokładnie obejrzane. Krocze nic nie pękło, tylko maleńkie otarcie było.
Nasz Synek urodził się o 8.25, miał 57 cm, ważył 4330g i otrzymał 10 pkt. apgar.
Potem leżeliśmy w łóżku, Irena pomagała nam w sprawach domowych, cudnie opiekuńcza, rozmawialiśmy...
Koło południa mąż pojechał po córcię, a ona po powrocie, mając zaledwie rok i 9 miesięcy, ujrzawszy brata powiedziała " chcę przytulić..." i tak zrobiła. Cieszyła się bardzo. Potem leżeliśmy wszyscy razem, szczęśliwi... Maluszek spał, a starsza siostra oglądała jego twarzyczkę. Po południu wstałam, zrobiłam sobie herbaty, miałam ochotę ugotować obiad... Po proteście męża poprzestałam na kanapkach, okres poporodowy minął niezauważalnie. Czułam się silna, zdrowa, spełniona i piękna. Jeśli mam rodzić to tylko w domu...
Marzec 2011.
Czekamy na nasze trzecie dziecko... drugą córkę, starsza córka ma nieco ponad 8 lat, syn 6,5.
Mam kilka marzeń. Urodzić na początku łikendu, żeby mąż miał wolne w pracy. Urodzić w nocy, żeby starsze dzieci spały. Po poprzednim porodzie, gdzie położna spóźniła się, mam cichutkie marzenie, żeby umówione położne się spóźniły te 3 minuty. I żeby wszystko było dobrze.
Nie wiem, czym sobie na to zasłużyłam, ale wszystkie te marzenia się spełniły.
Od kilku tygodni męczyły mnie skurcze przepowiadające, za każdym razem wydawało mi się, że „to chyba już”, raz nawet męża wywołałam wcześniej z pracy, jednak okazywało się za każdym razem, że „to jeszcze nie to”. Poprzedniego dnia miałam badanie ktg, które nie wykazało ani jednego, najmniejszego nawet, skurczybyczka. Rozmawiałam telefonicznie z jedną z dwóch umówionych z nami położnych, że znów były jakieś przepowiadające i kolejna rozczarowująca cisza, a to już 40 tydzień i 5 dni. Edyta poinformowała mnie, że będzie na dyżurze, ale mam się nie martwić, przyjedzie gdyby poród się zaczął. Dzień toczył się normalnie. Wieczorem, kiedy starsze dzieci położyły się spać, mąż również postanowił odpocząć, kładąc się na sofie w naszym salonie. Ja krzątałam się po domu, od paru tygodni miałam obsesję sprzątania, teraz znów umyłam podłogi, wysprzątałam po raz setny łazienkę... w niej chciałam urodzić. Około 23.00 zaczęły się jakieś lekkie skurcze, ledwo kilkusekundowe. Postanowiłam je zapisywać, ale z nikłą nadzieją, że coś się zacznie na serio. Skurcze trwały 5- 15 sekund i były bardzo nieregularne, chociaż coraz mocniejsze. Chodziłam bez najmniejszego problemu po domu, robiąc różne nieistotne rzeczy, nie mogąc jednak usiąść z emocji. W końcu po 24-tej postanowiłam wziąć kąpiel, żeby ostatecznie rozwiać wątpliwości, czy zaczął się poród, czy tez ciągle są to przepowiadacze. Wahałam się cały czas, czy już dzwonić do położnych, czy jeszcze czekać, żeby nie okazało się, że to fałszywy alarm. Weszłam do wanny o 24.25 i.... skurcze ustały, zawiedziona nadzieja. Cóż, pobyłam trochę w wannie, nie nękana żadnymi skurczami, aczkolwiek nie do końca przekonana, że to ma być już koniec na dziś. Intuicja jednak nie zawiodła. Tuż przed 1-szą skurcze zaczęły się jak tylko wzięłam do ręki ręcznik, by się wytrzeć, stojąc jeszcze nogami w wannie. Od razu bardzo mocne. Zadzwoniłam do Edyty, mając już 100% pewność, że to poród. Była w szpitalu, zapewniła mnie, ze natychmiast schodzi z dyżuru i jedzie do mnie, Maria też dołączy. Obudziłam męża, mówiąc z wewnętrznym drganiem, że „to już”. Mój ukochany wyrwany z błogiego snu wydobył z siebie „ daj mi jeszcze 15 minut”, ale nie dane mu było jednak poleżeć. Skurcze leciały błyskawicznie, od wyjścia z wanny co 2 minuty. Wszystkie potrzebne rzeczy były w łazience pod ręką, naszykowane już od dawna. Dokonałam ostatnich poprawek przed porodem, rozłożyłam na podłodze ręcznik, ten sam na którym przyjmowałam kiedyś synka, a na nim podkład higieniczny . Chodziłam posapując i przystając w trakcie skurczy. Mówiłam coś tam do męża, on coś do mnie mówił. Mąż był „na linii” z położnymi, jechały do nas, byłam spokojna, wiedząc o tym, że prędzej czy później do nas dojadą. Mój mężczyzna towarzyszył mi cały czas, ale ja już maksymalnie skupiałam się na sobie i brzuchu. Wreszcie zapragnęłam wejść do łazienki. Kiedy tylko weszłam i oparłam się o wannę rękami- odeszły gwałtownie wody, zaczęły się parte. Wojtek ogarnął podłogę, podtrzymywał mnie, a potem pomógł uklęknąć. Główka schodziła coraz niżej, a gdy była już na zewnątrz w połowie- nagle cisza, skurcze zanikły. Zmieniłam nieco pozycję, klęcząc teraz tylko na jednej nodze, drugą trzymałam wysoko, z odwiedzionym kolanem, opartą stopą o ziemię. Dotykałam główki małej, poprosiłam męża by też dotknął. O dziwo, nie czułam wtedy żadnego bólu, mimo że przecież krocze było napięte maksymalnie. Nie widziałam twarzy maleństwa, bo była jeszcze odwrócona. Nastąpił jeden słabiutki skurcz, gdzie główka wysunęła się jeszcze trochę, odrobinę obracając się w moją stronę ale była coraz bardziej fioletowa i ciągle nie wychodziła dalej. W tym momencie ogarnął mnie strach, czy coś jest nie tak, co się dzieje, dlaczego nie rodzę? Syn urodził się na jednym skurczu, a tu stop? Nie widzę całej buzi małej, nie wiem, co z nią? „Miszku, zadzwoń do położnych, szybko, dzwoń, główka nie chce wyjść” powiedziałam rozemocjonowana. On, który mnie podpierał w klęku, wstał i natychmiast zadzwonił. Położne zapewniły go, że wszystko ok, tak ma prawo być, co przekazał mi, a ja przypomniałam sobie, że przecież ta zmiana koloru skóry dziecka, to normalna reakcja na zmianę temperatury. Uspokojona już czekałam aż skurcze się wznowią. Trwało to jeszcze chwilkę, podczas której nie działo się nic. Trzymałam oburącz główkę małej, mąż nadal rozmawiał z położnymi, aż poczułam przypływająca moc i zaczęły się potężne parte, oparłam się o wannę. Po raz pierwszy w trakcie porodu krzyczałam całą sobą, widocznie musiałam wyrzucić z siebie te kilkadziesiąt sekund strachu. Czułam, że z każdym krzykiem przywołuję wielką moc. To były dosłownie ryki lwicy. Położne słyszały je przez telefon, były już bardzo blisko naszego domu. Czas się zatrzymał, a jednocześnie jakby biegł błyskawicznie. Nie pamiętam ile było dokładnie kolejnych partych, malutka przyszła na świat na moje dłonie, a jej tata był wtedy tuż przy mnie, pomagając mi . Był 12 marca godzina 2.00. Położyłam ją na moich kolanach. Maleńkiej udzielił się chyba mój krzyk, bo witała się ze światem bardzo głośno, ale tulona wyciszyła się. Mąż przywitawszy ją, zniknął na chwilkę i pojawił się z położnymi. Spóźniły się 2-3 minuty. Edyta i Maria zajęły się mną od razu i troskliwie. Zaproponowały, żeby przejść na rozłożoną sofę do salonu, ale ja miałam potrzebę zostać jeszcze w tym siedzącym klęku i za moment podbrzusze zaczęło pracować. Maria delikatnie pociągnęła pępowinę, żeby sprawdzić czy łożysko idzie i faktycznie, za moment łożysko pięknie wyszło, calutkie. Dzieci obudziły się, mąż się nimi zajął. Starsza córka trochę się źle czuła, miała problemy z żołądkiem. Okazało się, że już trochę wcześniej się obudziły, na skutek moich lwich ryków, ale pamiętając nasze rozmowy, domyśliły się, że rodzę i nie chciały przeszkadzać. Położne pomogły mi przejść do salonu i położyć się na łóżko. Dzieci przyszły z tatą przywitać Siostrę. Leżeliśmy całą rodziną na łóżku, cudne chwile, wspaniale mieć przy sobie w takim momencie ukochanego mężczyznę i wszystkie dzieci. Najmłodsza pięknie się przyssała, starsze były bardzo podekscytowane, ciągle chciały całować, głaskać, tulić malutką... W końcu musieliśmy dzieci przekonać, że godzina 3-cia, nad ranem to najwyższa pora, by już ponownie poszły spać. Z mężem i położnymi jeszcze trochę czasu nam zeszło. Wpis w dokumentach potwierdzał, że nasza Córeczka urodziła się 12 marca 2011, g.2.00, 4350 g, 56 cm, 10 apgar. Obrażeń okołoporodowych u mnie nie stwierdzono, mimo iż Najmłodsza była z całej trójki najszersza w klacie, barki tez miała niczego sobie. Natura, w którą przyznam się, na krótką chwilę podczas tego porodu zwątpiłam, znów więc była mądrzejsza ode mnie, tak kierując porodem, zwalniając jego tempo w odpowiednim momencie, byśmy wyszły z tego z córeczką całkowicie bez szwanku.
Nad ranem zostałyśmy z Maleńką całkiem same. Położne się pożegnały. Mąż zmęczony dołączył do dzieci spać, a mnie moje szczęście tak przepełniało, radością i siłą, że zasnęłam dopiero w dzień, po 12-stej, po około 10 godzinach od porodu.
Muszę w tym miejscu napisać, że mój mąż jest wspaniałym towarzyszem porodów. Bardzo pomocny, acz nie narzucający się, dobry duch czuwający tuż przy mnie. Jego spokój, opanowanie i umiejętność zejścia na drugi plan, a jednocześnie czujność i gotowość do działania w potrzebie, podczas każdego porodu są godne podziwu.
Za wspierające towarzystwo w najpiękniejszych chwilach życia będę, Tobie Kochany, zawsze wdzięczna.
Hanna
Około 30 minut po urodzeniu Najmłodszej - zdj. z mojego archiwum prywatnego |
Zapraszam do Rodzimy-w-domu na FB
niedziela, 8 stycznia 2012
Lista położnych
Lista położnych przyjmujących porody domowe lub współpracujących.
Spis alfabetyczny wg. miast Darłowo
ARLETA WARMIŃSKA arletawarminska@gmail.com
Gdynia
ELŻBIETA CAPIERZYŃSKA ecapierzynska@poczta.fm
Kraków
ANNA PRZYBYLSKA http://www.koala.krakow.pl, ania@koala.krakow.pl
Lublin-
ZOFIA SAJ (81)5252005
Łódź-
DOROTA HAŁACZKIEWICZ tel.691740412
Mikołów
KATARZYNA OLEŚ http://dobrzeurodzeni.pl/ katarzyna.oles@dobrzeurodzeni.pl
Mysłowice
ILONA CZOK iczok@interia.pl
Opole
EWA JANIUK http://www.zdrowarodzina.pl/ zdrowarodzina@op.pl
Piła
ALINA WASILEWSKA www.szkol-rodzenia.pl alina@szkol-rodzenia.pl
Poznań
DOROTA POSTAREMCZAK dpostaremczak@op.pl www.wsłużbiebociana.pl
Poznań - Kórnik
IWONA MARCZAK szkola@malinowerodzenie.pl www.malinowerodzenie.pl
Poznań/ Środa Wielkopolska
NATALIA RAJNCZ natalia.rajncz@poczta.fm
Pszczyna
BOŻENA KOWALIK szkolarodz1@poczta.fm
Warszawa/ Mazowieckie
ANNA KOMASZYŃSKA http://www.bonamater.waw.pl/ ko-masia1@wp.pl
EDYTA DZIERŻAK-POSTEK edpostek@op.pl
KATARZYNA GRZYBOWSKA www.domnarodzin.pl info@domnarodzin.pl
KINGA OSUCH http://www.bonamater.waw.pl/ osuch.kinga@gmail.com
MAGDALENA WITKIEWICZ magdawitkiewicz@o2.pl
MARIA ROMANOWSKA m.romanowska@wp.pl
MARTA KACZYŃSKA marta-kaczynska@wp.pl
RENATA ZBOROWSKA zborowska.renata@wp.pl
URSZULA SKRZYPIEC http://www.bonamater.waw.pl/ ula.piast@interia.pl
URSZULA TATAJ-PUZYNA www.narodziny.home.pl
Góra Kalwaria ( woj. mazowieckie)
IRENA CHOŁUJ irena_choluj@wp.pl
Szczecin
DOROTA FRYC, SYLWIA BIEŃKOWSKA porodydomowe@gmail.com
sobota, 7 stycznia 2012
Lista rzeczy potrzebnych do porodu w domu
Zapewne naczytaliście się w klasykach literatury o litrach gorącej wody przygotowywanych podczas porodów w domu, masach prześcieradeł, ręczników itd...
Często też można się spotkać z opinią, że do porodu domowego trzeba dom wyłożyć folią malarską..., co najmniej jakbyśmy się przygotowywali do kręcenia kolejnej wersji "teksańskiej masakry piłą mechaniczną" ;)
Chciałabym więc przedstawić tu rozsądną listę rzeczy potrzebnych do porodu w domu, opieram się na własnych doświadczeniach- dwa razy rodziłam w domu, oraz na opiniach zebranych z różnych źródeł.
Na sam początek, mimo iż planujemy poród w domu, około 37 TC ( a nawet wcześniej) należy spakować torbę do szpitala.
Będzie to wymagane przez każdą położną, która miałaby przyjąć Wasz poród w domu.
Pakujemy tą torbę ze względów bezpieczeństwa i dla komfortu psychicznego, gdyby potrzebny był transfer do szpitala, torba będzie pod ręką. Możemy ją też traktować jako podręczną "szafkę" z rzeczami po które sięgniemy tuz po porodzie w domu.
Do torby pakujemy także te rzeczy, wymagane przez szpital, który wybieramy jako awaryjny. Informacje, jakie to rzeczy, znajdziecie na stronach www konkretnych szpitali.
Zakładam, że rodzice decydujący się na poród w domu mają dobre warunki sanitarno- higieniczne, czyli posiadają łazienkę, wc, kuchnię w domu.
Subiektywna lista rzeczy potrzebnych do porodu w domu:
1. podkład higieniczny duży 90x 200 2 szt. ( dostępny np. w sklepach medycznych lub na allegro)
2. podkłady higieniczne małe 90x90 lub 60x60 (dostępne jak wyżej ) - najlepiej kupić cała paczkę- przydadzą się potem jako podkłady do przewijania maluszka ( seni, bella)
3. 2-3 ręczniki frotowe których nie żal nam będzie zabrudzić, ewentualnie wyrzucić
4. 2-3 rolki ręczników papierowych
5. grube worki na śmieci ( 60 litrów)
6. 3-5 paczek podkładów poporodowych np. "bella''
7. majtki poporodowe jednorazowe z siateczki - najlepiej paczka 7 szt.
8. żel do higieny intymnej Lactacyd
9. miska plastikowa lub wiaderko ( do urodzenia i zbadania łożyska)
10. 2-3 paczki dużych podpasek ( na ewentualnie sączące się wody)
11. 1 duża kwadratowa butelka z wodą w zamrażalce - lód
12. 1 mała okrągła butelka z wodą w zamrażalce - lód
13. spakowana torba do porodu w szpitalu (rzeczy i dokumenty)
14. sprawny i zatankowany samochód, przytomny kierowca
15. zupa- lekki wywar z warzyw
16. coś do picia- lekka herbata, woda niegazowana...
17. ubranie w którym chcemy rodzić,
np. wygodny t shirt, koszulka + skarpetki, jakiś sweter, jeśli to zima
18. aparat fotograficzny
19. ulubiona muzyka
20. lampka nocna przenośna + przedłużacz
21. komplet ubranek plus pielucha dla maluszka
22. 2-3 pieluchy tetrowe ( do owinięcia, ew. osuszenia maluszka po porodzie)
23. paracetamol w syropie lub tabletkach ( na ewentualne bolesne obkurczanie macicy po porodzie)
24. lodówka z jedzeniem
Kolejność przypadkowa.
Wydaje się, że sporo tego ale część rzeczy nie będzie wykorzystana, jednak powinniśmy je mieć w razie gdyby okazały się potrzebne.
Spytajcie też Waszą położną co jeszcze chciałaby, żebyście mieli oprócz rzeczy wymienionych na liście.
piątek, 6 stycznia 2012
Porody w domu są bezpieczne- wyniki badań na ponad 500.000 kobietach
Nie wykazano istotnej różnicy w śmiertelności okołoporodowej pomiędzy porodem szpitalnym, a porodem domowym.
W kwietniu 2011r. opublikowano kohortowe badania ukazujące porównanie okołoporodowej
zachorowalności i umieralności planowych porodów domowych i planowych
porodów szpitalnych u kobiet niskiego ryzyka.
Badacze holenderscy
opublikowali najobszerniejsze obecnie badanie (objęto nim 529 688
kobiet), które dowodzi, że porody domowe są równie bezpieczne jak porody
odbywane w szpitalu. Olbrzymia liczba analizowanych danych rozwiewa
istniejące dotychczas wątpliwości dotyczące niewłaściwego postępowania
metodologicznego, wynikającego z braku wystarczająco dużej liczby
branych pod uwagę porodów domowych.
Wśród grupy badanej, ponad 320 tysięcy
porodów odbyło się w poza szpitalem w warunkach domowych.
Przeciwnicy
pozaszpitalnego położnictwa, argumentowali swoje stanowisko brakiem
dowodów na bezpieczeństwo porodu domowego i obawą o zdrowie i/lub życie
matki i dziecka, które mogą zostać narażone w trakcie takiego porodu na
niebezpieczeństwo, wynikające z braku możliwości lub opóźnienia
transportu do szpitala i wykonania nagłego cięcia cesarskiego.
Zwolennicy pozaszpitalnego położnictwa natomiast podkreślali korzyści
płynące z odbywania porodów w domu, porównując je z często jatrogennymi
interwencjami mającym niejednokrotnie miejsce w warunkach szpitalnych.
To duże opracowanie, uwzględniające kobiety w ciążach niepowikłanych
dostarczyło wiarygodnych i rzetelnych danych potwierdzających
bezpieczeństwo porodów domowych i powinno rozwiać dotychczasowe
wątpliwości.
Badania oparto na analizie dokumentacji medycznej porodów, które odbyły się w Holandii na przestrzeni sześciu lat (2000-2006). Analizowano dane dotyczące przebiegu porodu oraz stanu noworodków.
Grupę badaną stanowiło 529 688
kobiet w ciąży niskiego ryzyka, które znajdowały się pod opieką
położnych w trakcie porodu.
Ponad połowa z nich planowała poród domowy,
kobiety te stanowiły 60,7%, natomiast 30,8% planowało poród w warunkach
szpitalnych, w przypadku pozostałych kobiety nie znane były plany
odnośnie miejsca porodu.
Wiek ciążowy u wszystkich kobiet wynosił 37-42
hbd. Brane były pod uwagę porody kobiet w ciąży pojedynczej, z nie
obciążonym wywiadem ogólnym, u których nie odnotowano położniczych
czynników ryzyka. Z analizy wyłączono kobiety, u których poród odbył się
> 24h od pęknięcia błon płodowych i w tym czasie nie obserwowano
skurczy, matek, u których doszło do śmierci wewnątrzmacicznej dziecka
przed porodem, oraz matek dzieci z wadami.
Niektóre z kobiet, które
rozpoczęły poród w domu zostały przetransportowane do szpitala i w nim
ukończyły poród.
W analizie powikłań związanych z porodem brano pod
uwagę wskaźniki śmiertelności okołoporodowej matek, śmiertelności
śródporodowej i śmiertelności dzieci w pierwszej dobie życia,
śmiertelności dzieci w pierwszym tygodniu życia oraz wskaźnik przyjęć do
oddziału intensywnej opieki noworodka.
Analizowane zmienne to między innymi wiek matki, czas trwania ciąży, rodność (liczba dzieci), status socjoekonomiczny.
Badania pokazały, że poród domowy częściej wybierały kobiety powyżej 25 roku życia o wysokim statusie socjoekonomicznym.
Nie wykazano istotnej różnicy w śmiertelności okołoporodowej pomiędzy porodem szpitalnym, a porodem domowym.
Miejsce porodu nie miało więc wpływu na wskaźniki śmiertelności okołoporodowej.
Odnotowano, że znamiennie częściej
dochodziło do śmierci matki lub dziecka w przypadku pierworódek, kobiet w
37 i 41 tygodniu ciąży, oraz kobiet powyżej 35 roku życia.
Dzieci, które rodziły się w domu
rzadziej trafiały na oddział intensywnej opieki noworodka, natomiast z
powodów statystycznych nie można uznać tego wyniku za przesądzający.
Intensywnej opieki neonatologicznej częściej wymagały dzieci
pierworódek, kobiet powyżej 35 roku życia, oraz kobiet o niskim statusie
socjo-ekonomicznym.
Autorzy badań sugerują, że wyniki
badania powinny wpłynąć na sposób przedstawiania porodu w domu jako
alternatywy porodu w szpitalu i zachęcanie kobiet w ciąży niskiego
ryzyka do rozważania domu jako miejsca do porodu.
Badanie pokazało, że
planowe porody domowe są bezpiecznym rozwiązaniem w krajach, gdzie
kobiety objęte są opieką położniczą, porody przyjmowane są przez
właściwie wyszkolone położne, a w sytuacji zagrożenia istnieje możliwość
szybkiego transferu do szpitala.
Autorzy podkreślają, że wyniki ich
badań zgodne są z wcześniejszymi doniesieniami pokazującymi, że porody
szpitalne obarczone są częstszymi interwencjami położniczymi
(Eckermann-Liebrich et al. 1996; Wiegers et al. 1996; Janssen et al.
2002; Van der Hulst et al. 2004; Johnson, Daviss 2005; Anthony et al.
2005).
Badanie to obala również opinie, że
relatywnie wysoki wskaźnik śmiertelności okołoporodowej w Holandii
wynika z wyższej niż w innych krajach liczby porodów domowych.
Autorzy badania uznają, że potrzeba przeprowadzić kolejne badania w celu wyjaśnienia wyższej umieralności okołoporodowej w Holandii.
Ich zdaniem może wynikać ono z wyższego niż w innych krajach wieku rodzących - odsetek matek rodzących pierwsze dziecko w wieku powyżej 35 lat jest jednym z najwyższych w Europie i wynosi ok. 20%.
Autorzy badania uznają, że potrzeba przeprowadzić kolejne badania w celu wyjaśnienia wyższej umieralności okołoporodowej w Holandii.
Ich zdaniem może wynikać ono z wyższego niż w innych krajach wieku rodzących - odsetek matek rodzących pierwsze dziecko w wieku powyżej 35 lat jest jednym z najwyższych w Europie i wynosi ok. 20%.
Perinatal mortality and morbidity in a nationwide cohort of 529 688 low-risk planned home and hospital births
de Jonge A, van der Goes B, Ravelli A, Amelink-Verburg M, Mol B, Nijhuis J, Bennebroek Gravenhorst J, Buitendijk S.. BJOG 2009; DOI: 10.1111/j.1471-0528.2009.02175.x.
Opracowanie: Barbara Baranowska, dr n.med., położna
Źródło : Porod-w-domu-jest-bezpieczny-wyniki-badania-kohortowego-obejmujacego-529-688-porody-kobiet-niskiego-ryzyka
Publikacja oryginalna badania dostępna na stronie:
http://www.tno.nl/downloads/bjog_2175_final_150409.pdf
podkreślenia w cytowanym tekście moje
czwartek, 5 stycznia 2012
środa, 4 stycznia 2012
Książki o porodach warte polecenia
Lista wciąż nie zamknięta ;)
Włodzimierz Fijałkowski " Dar rodzenia" , "Rodzicielstwo w zgodzie z naturą. Ekologiczne spojrzenie na płciowość"
Preeti Agrawal "Odkrywam macierzyństwo"
Michel Odent "Odrodzone narodziny"
Sheila Kitzinger "Rodzić w domu"
Frederick Leboyer "Narodziny bez przemocy"
Janet Balaskas "Poród aktywny"
Ina May Gaskin "Duchowe położnictwo"
anglojęzyczne:
Pam England, Rob Horowitz "Birthing from Within: An Extra-Ordinary Guide to Childbirth Preparation"
Ina May Gaskin "Ina May's Guide to Childbirth", "Spiritual Midwifery"
Grantly Dick-Read, Michel Odent "Childbirth Without Fear: The Principles and Practice of Natural Childbirth"
Subskrybuj:
Posty (Atom)