sobota, 6 września 2014

Powitanie Bobka, czyli jak urodziłam Trolla

Dzisiaj opowieść, która troszkę czekała na publikację... Przepraszam za wakacyjne lenistwo <3

Cudny poród, który na skutek medyczno-systemowych okoliczności musiał odbyć się w domu bez asysty.  Rodzice bardzo porządnie przygotowali się do tego samodzielnego przyjęcia
. Trzymałyśmy  za ten poród mocno kciuki na jednej z grup fb, wysyłałyśmy kobiecą moc, aby wesprzeć Mamę. Nie mogło więc być inaczej, niż przepięknie i oczywiście domowo. Przeczytajcie relację porodową Eli, a na końcu czeka niespodzianka ;)


Lekarz roztaczał przede mną czarne wizje przenoszonej ciąży i miliarda komplikacji przy porodzie.
Wciskał skierowanie do szpitala i próbował zmusić, żebym dała poród wywołać. W końcu według jego obliczeń ciąża miała już 43 tygodnie.
Byłam pewna, że się myli i że jest dopiero 41 tydzień, więc spokojnie robiłam swoje. Czyli co? Czekałam czytając kolejny raz te same książki o porodach domowych. Czekało nas podwójnie ważne zadanie. Powitać na świecie trzecie dziecko i do tego zrobić to bez fachowej pomocy.

Byłam wielu rzeczy absolutnie pewna od samego początku, dlatego spokojnie przyjmowałam kolejne dni oczekiwania. Jednak nie tak spokojnie już przyjmowałam trollowanie przez moje dziecko. Najpierw Bobek obrócił się pupą do świata. Lekarze nie chcieli mi pomóc w obróceniu maleństwa, bo oczyma wyobraźni widzieli już cesarkę. Jakoś udało mi się go namówić na właściwe ułożenie. Przyjmowałam pozycję żaby, głaskałam bobasa przez brzuch i namawiałam do obrotu.

 Poprzednie dzieci rodziły się w pełnię, to postanowiło wyłamać się ze schematu i urodzić się później. Jednak żeby mi nie było za łatwo Bobek postanowił wywołać dwa „fałszywe alarmy”. Już wtedy tata przemianował Bobka na Trolla.

Czekałam więc na mojego synka planując poród, szyjąc mu pościel i gromadząc miliard innych ważnych rzeczy. Zgromadziłam muzykę do porodu, kupiłam moje ulubione kadzidełka, rozstawiłam świece, żeby dzieciątko nie rodziło się przy pełnym świetle… Jednym słowem wicie gniazda pełną parą.

W piątek 18 kwietnia Bobek zażartował sobie ze mnie trzeci raz. Cały wieczór miałam skurcze, ale kiedy tylko weszłam do wanny wszystko się zatrzymało i nie wróciło. Śmiałam się, że Bobek czeka na wielkanocną wyżerkę, koleżanki dokładały, że przygotowuje się do sobotniego malowania jajek
W sobotę wyspałam się za wszystkie czasy i nawet dwoje skaczących po domu dzieci nie dało rady obudzić mnie przed dziesiątą. W końcu najstarszy syn postanowił jęcząc wymóc na mnie podniesienie się i pomalowanie jajek. Wypiłam kawę, dobudziłam się do końca, ugotowałam jajka do malowania, spojrzałam na zegarek i nadszedł pierwszy skurcz.

Dokładnie w południe Bobek postanowił o sobie przypomnieć. Byłam pewna, że znów robi sobie z mamusi żarty więc zagotowałam wodę, rozrobiłam barwniki i zaczęliśmy zabawę. Pół godziny później byłam pewna, że tym razem, to nie żarty i poprosiłam męża, żeby córkę odprowadził do dziadków. Krótko po jego telefonie przyszła babcia i sama zabrała Zosię, a my we troje z mężem i Robertem dalej malowaliśmy jajka. W przerwach między skurczami wkładałam i wyjmowałam jajka z barwników i starałam się nie okazać synowi zniecierpliwienia, bo powoli ból stawał się coraz większy. Obiecałam mu, że zrobimy te jajka i nie mogłam tak w połowie powiedzieć, że mam dość.

W końcu nadszedł upragniony moment, kiedy skończyliśmy i mogłam wysłać syna do dziadków. Musiałam go jeszcze przekonać, że bardziej przyda się babci przy opiece nad Zosią niż mnie przy rodzeniu Bobka. Aż do ostatniej chwili nie byłam pewna, czy pozwolić mu zostać. On bardzo chciał, ale kolejne skurcze przekonywały mnie, że chcę ciszy, spokoju i jak najmniejszej liczby osób. Syn w końcu zgodził się pójść do dziadków, ale musiałam mu obiecać, że jak tylko urodzę, to po niego zadzwonię i będzie mógł przyjść od razu do nas. Obiecałam i z westchnieniem ulgi, bo akurat skończył się kolejny skurcz przyjęłam chwilę, kiedy mąż zamknął drzwi na zamek. Zostaliśmy sami, a na drzwiach od zewnątrz zawisła kartka dla sąsiadów, że właśnie rodzę, przepraszam za hałasy, niech poczęstują się cukierkiem i idą do domu.

I od tego momentu przekonałam się, że całe moje planowanie, to tylko pobożne życzenia.  Muzyka do porodu pomagała mi bardzo i choć ból był coraz silniejszy tańczyłam i śpiewałam (o ile można nazwać tańcem kiwanie się ogromnego słonia i jego pojękiwanie w trakcie skurczów ). Ktoś te dźwięki nazwał wokalizacją, a ja podczas kolejnego skurczu usłyszałam sama siebie i przed oczami stanął mi ranny mors. Zapaliłam kadzidełko, ale okazało się że jego zapach nagle jakoś potwornie mnie drażni i dusi. Zarządziłam wietrzenie, bo nie mogłam oddychać. Krążyłam po pokoju podrygując, lub opierając się o stół i wydając dźwięki rannego morsa, co za każdym razem mnie niezmiernie bawiło. Śmiech jako reakcja całkowicie poza kontrolą. Uświadomienie sobie tego wywołało kolejną falę radości. Piłka do skakania leżała w kącie, bo wystarczyło, że na nią spojrzałam, i od razu ból wydawał mi się większy.

Około 14 skurcze były już na tyle silne, że postanowiłam wejść do wanny. Wiedziałam, że to potrwa, więc włączyłam radio i ulokowałam się w wannie, która nagle okazała się za mała, za płytka, niewygodna, za to ciepła woda dawała ulgę i to było najważniejsze. Pamiętałam poprzednie porody i byłam w stanie określić rodzaj skurczy. Zamknęłam się sama w łazience i starałam się czytać książkę między skurczami. Nie udawało się więc skupiłam się na radiu. Chciałam posłuchać jakiejś przyjemnej muzyki. Okazało się, że syn przestawił stację na RMF, a ja nie miałam już siły wyjść z wanny i szukać czegoś innego. Pal licho niech leci jakieś disco błysko, byle grało. O 15 zawołałam męża, żeby spytać, czy ma przygotowany aparat i zlecić ogarnięcie do porodu łóżka. Wyliczyłam między kolejnymi skurczami gdzie co leży, co ma gdzie położyć…

Nie udało mi się skończyć zdania, bo odeszły mi wody. Nadal mam jeszcze dużo czasu – pomyślałam, bo odejście wód jeszcze o niczym nie świadczy. Skurcz za skurczem sprawiały, że powoli miałam już dość bólu. Przy każdym kolejnym skupiałam się na tym, czego się nauczyłam. Nie napinać mięśni, nie zapierać się nogami o brzeg wanny, starać się rozluźnić twarz, skupić się na dziecku. Starałam się pamiętać o tym wszystkim i jakoś o dziwo mi się to udawało. Czułam kontrolę nad swoim ciałem, ale tylko od wewnątrz. To co działo się na zewnątrz było zupełnie poza mną. Zorientowałam się, że mąż nie wyszedł z łazienki, za to „wisi” nade mną oczekując na coś. Na co? Nie wiem, zapomniałam co mówiłam. Zupełnie nie zauważyłam, że podczas jednego ze skurczy szarpnęłam głową do tyłu nabijając sobie guza o ścianę, mąż spytał mnie czy rzeczywiście chcę słuchać audycji o Janie Pawle II…

Co? Jaka audycja? Kit z radiem, niech się tam wydziera co chce. Ja tu rodzę! Nie dotykaj mnie!!! Uświadomiłam sobie, że nie odzywam się, za to mężowi dałam po łapach, żeby nie dotykał mojego kolana Skupiałam się na Bobku. Czułam jak powoli w trakcie skurczu przesuwa się i odpycha nogami. To było magiczne i niesamowite. Czułam jak moje maleństwo pomaga mi i sobie. Chyba powinnam już wyjść – pomyślałam w trakcie wyjątkowo silnego skurczu. Znów porównałam poprzednie porody i przypomniałam sobie, że chwilę przed skurczami partymi pojawiał się ból z tyłu pleców, a wzdłuż kręgosłupa przechodził mi „prąd”. Tym razem jednak miało być inaczej. Skurcz płynnie zmienił się w party a ja zdziwiona zakomunikowałam mężowi: Wychodzi.

Ja z wanny nie wychodzę, dziecko wychodzi. Niesamowite uczucie kontrolowania skurczy. Czułam, że chcę przeć, ale nie poganiałam malucha. To on musi mi narzucić tempo, to on decyduje jak szybko pojawi się na świecie. Czułam jak maleństwo podczas skurczu przesuwa się coraz bliżej i bliżej. Jeden skurcz, drugi, a przy trzecim wyszła główka. Chwilkę potem poczułam jak obraca się i bardzo mocno odbija się nogami. Wtedy pomogłam mu wyjść do końca.

Mąż ogarniał aparat, a ja tuliłam synka. Synka?

Ty mały trollu jesteś dziewczynką. Urodziłam kolejna modelkę, w szelkach z pępowinki. Mąż okrył ją pieluchą i stojąc nad nami dygotał ze wzruszenia. Magiczne i wspaniałe uczucie patrzeć na jego szczęście, na naszą spokojną i różowiutką córeńkę. Głaskałam ją i tuliłam popłakując z radości.

Pół godziny później urodziło się łożysko, przewiązaliśmy pępowinę i tym razem to ja ją odcięłam. Myślałam, że mąż będzie chciał zrobić to sam, ale uznał, że to ja powinnam, należy mi się Wziął małą na ręce a ja ogarnęłam się i poszłam do pokoju. Usiadłam  w fotelu i delektowałam się chwilą.

Ten cudowny i najwspanialszy moment, kiedy bierze się w ramiona swoje nowo narodzone dziecko jest najlepszy w życiu kobiety. Ja miałam to szczęście trzy razy i każdy z nich będzie moim najpiękniejszym wspomnieniem...

Trollusia kilka godzin po narodzinach
  

Autorka: Ela, zdjęcie z archiwum domowego autorki  

Dziękuję Elu 

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Jakie imię otrzymała?