wtorek, 11 marca 2014

Domowy poród Anny

Relację z swojego domowego porodu Anna napisała już dawno, rok przeleżała w jej komputerze, chwilę także w moim ( za co przepraszam) , ale dziś wreszcie możecie ją przeczytać.
Opowieść tak optymistyczna jak wiosenne słońce za oknem :)



Bardzo dobrze pamiętam mój pierwszy poród, dwa i pół roku wcześniej.
Krótko i szybko. Dojechaliśmy do szpitala na Żelaznej piętnaście minut przed tym, jak nasz syn pojawił się na świecie. Nie było czasu na żadne procedury, wenflony, lekarskie interwencje, ktg.
Weszłam do wanny i urodziłam, w towarzystwie męża i wspaniałej położnej, przy zgaszonych światłach, w ciszy. Potem dwie i pół godziny przebywaliśmy z dzieckiem. Wzorowo. Pobyt w szpitalu – w czystej sali z łazienką, w towarzystwie dwóch świetnych dziewczyn. Wymarzony poród kobiety, która planuje rodzić w szpitalu.

Cztery miesiące później ktoś zaszczepił we mnie myśl – może następnym razem w domu? „Skoro rodziłaś tak szybko, to następnym razem mogłabyś nawet nie zdążyć do szpitala“. W domu? No tak, to przecież możliwe! Wcześniej nawet o tym nie myślałam...

I przyszedł czas, żeby zacząć myśleć bardziej intensywnie. Niecałe dwa lata później – dwie kreski na plastikowej płytce. Wtedy od razu wiedziałam, że będę chciała rodzić w domu. Research, rozmowy z położną, wielki wywiad – czy rzeczywiście będę mogła. I moje przygotowania. Chyba najwięcej dała mi lektura Ireny Chołuj i Iny May Gaskin. Byłam tak podekscytowana tym, co czytałam, i przede wszystkim tym, co mnie czeka, że prawie codziennie śniło mi się, jak rodzę.
Mniej więcej miesiąc przed terminem umówiłam się z położnymi, że będę dawała znać OD RAZU, żeby na pewno zdążyły dojechać – jeśli miałoby być tak szybko, jak poprzednim razem. Modliłam się, żebym sama wiedziała, że to JUŻ, a nie – skurcze przepowiadające. Męczył mnie już wielki brzuch, coraz częstsze skurcze Braxtona – Hicksa, ale przede wszystkim – potworne przeziębienie.

Pewnej nocy nie mogłam spać, z zatkanymi zatokami i ciężką głową siedziałam na łóżku, mąż masował mi nogi, a ja jęczałam, że muszę koniecznie wyzdrowieć przed porodem, w przeciwnym razie nie będę miała siły. Nad ranem, kiedy próbowałam się przespać, obudził mnie skurcz. Sześć minut później pojawił się kolejny, po siedmiu minutach kolejny. Czekałam podekscytowana na czwarty – ale nic. Udało mi się zasnąć.

Kilka godzin później obudził mnie tupot małych nóżek, których właściciel przybiegł na poranne karmienie. Razem wręczyliśmy tacie prezent urodzinowy. Dużo śmiechu, sto-lat-sto-lat, karmienia ciąg dalszy. I bolesny skurcz, taki, jak te w nocy. Kilka sekund po nim – pęknięcie pęcherza płodowego. Ucieszyłam się, że nie ma wątpliwości – rodzę! Zaczęło się!

Wyskoczyliśmy z łóżka, mąż ogarnął telefony do położnych i do swojej siostry, która w czasie porodu miała się zająć starszakiem. Starszak chodził w piżamie po domu i „pała buff, koła wjuch, pampemp powoli jak ziuf ociemdziale...“, a ja realizowałam moje sny o porodzie.

Najpierw pod prysznic, bo choć nie jestem wypoczęta po nieprzespanej nocy, to chcę być chociaż czysta i pachnąca. Udał się akurat między skurczami. Jeszcze tylko świeży ciuch i siadam na piłkę, którą ustawiam sobie w drzwiach do dużego pokoju, pod drążkiem do ćwiczeń. Na drążku zawieszam rebozo, żeby było na czym się oprzeć. Siedzę w samym środku domu, stąd widzę wszystko: męża, który równocześnie robi owsiankę, szykuje cytrynę i sodę do mycia wanny, woła młodego na poranne zabiegi higieniczne.
Kolejny skurcz. „Anusiu. Co chcesz, żebym zrobił?“ „Przygotuj łóżko, może tam będę chciała rodzić, włącz tę płytę, którą wczoraj kupiliśmy, włącz lampki na choince, chcę, żeby było ładnie. Chcę, żeby w sypialni było ciemno. Czy Twoja siostra już jedzie?“ P
Po chwili przybiega ubrany synek i powtarzamy to, co ćwiczyliśmy na wypadek, gdyby jego ciocia nie zdążyła dojechać: wyjemy jak słonie, muczymy jak krowy, warczymy jak lwy, parskamy jak konie. Robimy głupie miny. On – udaje, ja – robię to wszystko naprawdę. Tak mijają dwa skurcze. Są chyba co jakieś cztery minuty, nie skupiam się specjalnie na mierzeniu czasu.

Mąż już wymył wannę, kroi teraz z młodym jabłka. Dzwoni domofon –dotarły położne. Śmieją się ze mnie, że rodzę na wprost wejścia. Ja też się śmieję – między skurczami są na tyle duże odstępy, że mogę spokojnie odpocząć. Co ciekawe – nie ma śladu po katarze, który męczył mnie przez ostatni tydzień, mogę spokojnie oddychać nosem, zatoki nie bolą.

Wpada zziajana ciocia młodego i przyłącza się do budowy trakcji kolejowej w jego pokoju. Niechętnie wstaję z piłki na badanie – tak mi na niej wygodnie. „No tak, tego się spodziewałam...“ „Ale co? Że dwa centymetry, że dziewięć centymetrów?“ „Siedem centymetrów. Ty do mnie pół godziny temu dzwoniłaś, że ci wody odeszły!“ O tak, dziękuję mojemu ciału, że jest dla siebie takie łaskawe.
Kolejny skurcz, otwieram usta najszerzej, jak mogę. I może ten skurcz byłby bolesny. Może. Ale dziewczyny robią coś, co sprawia, że czuję tylko wysiłek mojego ciała, a nie ból – ciepłe okłady na brzuch i równoczesny przeciwucisk miednicy wprowadzają mnie w błogostan.

Jeszcze jeden skurcz i zaczynam czuć napieranie. „Gdzie chcesz urodzić?“ Zastanawiam się chwilę – na łóżku – chyba będzie mi jakoś za miękko. W pokoju – nieee, za dużo miejsca. Jednak w wannie. Tak rodziłam młodego i było super.
Idziemy do łazienki, mąż już zdążył napełnić wannę wodą. Kucam w wodzie, robi mi się lekko (wreszcie nie trzeba dźwigać tego brzucha!) i po chwili przychodzi skurcz.
Pamiętam, żeby nie przeć, nie robić nic na siłę, że to się i tak stanie.
Nagle słyszę, jak krzyczę, wręcz wrzeszczę, czuję, że robię to z całych sił, albo raczej – to się robi samo. Przypominam sobie teraz stwierdzenie, że „wydawanie dźwięków pomaga przy porodzie“. Ja nie wydaję dźwięków, ja jestem jednym wielkim dźwiękiem, nad którym nie mam żadnego panowania. On powstaje sam, jest tak długi, że w życiu nie spodziewałabym się, że starczy mi na to powietrza w płucach. I czuję niewyobrażalną siłę, jaka we mnie jest. To mi daje taką satysfakcję, a równocześnie jest tak wyczerpujące, że kiedy fala opada, prawie przysypiam ze zmęczenia, czekając z niecierpliwością na kolejny przypływ.

Opieram się na rękach męża, między skurczami zaczynam już wyć ze zmęczenia, w skurczach nie mogę wyjść z podziwu dla tej siły, która we mnie działa. Dziewczyny coś mówią: „pięknie rodzisz“, a ja się czuję jak hochsztapler – bo to przecież nie ja, to się samo dzieje! Czuję, że to już będzie ostatni skurcz.

I jest. Sara. Kładę się w wannie z tym fioletowo-różowym stworzeniem na brzuchu tak, żeby było zanurzone. Stworzenie najpierw chwilę pojękuje, a potem otwiera szeroko oczy i pełznie na górę, jakby planowało i ćwiczyło tę wyprawę w stronę piersi co najmniej od tygodnia. Pępowina jeszcze tętni, Sara ssie i stęka, a my wszyscy czworo śmiejemy się z niej, że nie traciła czasu, tylko od razu wzięła się do roboty.

Rodzę łożysko, oddaję Sarę tacie i myję się z pomocą dziewczyn. Potem idziemy do sypialni, gdzie obłożona poduchami i przykryta kołdrą leżę z mikrodziecięciem, a położne mnie oglądają. Mąż karmi mnie niedojedzonym wcześniej śniadaniem. Po kilkunastu minutach wpada Młody i nie posiada się z radości widząc siostrę. Jest zachwycony jej malutkimi rączkami, nosem. „O, Sala jest już na łóżku, a była w brzufu mamy!“ .

Anna z dziećmi


I tak sobie gadamy, pijemy herbatkę, ja z córką wśród poduch i kolejne przysiadające się na skraju łóżka osoby. Po kilku godzinach zostajemy tylko my – we czwórkę. Jemy obiad. Mąż ogarnia jeszcze kuchnię, dzieci śpią, ja próbuję spać, ale mi nie wychodzi. Patrzę na Sarę – przykrytą naszą ciemną wielką kołdrą, w sypialni, przy świetle lampki nocnej.

Wstaniemy jutro rano – nie wiem, o której godzinie. Jak się wyśpimy. Nikt nas nie zbudzi. Jest tak normalnie – jak w normalne wakacje po wielkim wysiłku.


Autorka: Anna
Zdjęcie z archiwum domowego.


Dziękuję :)

1 komentarz:

pepedwa pisze...

Bardzo optymistyczne i dodające wiary we własne wybory, cudnie